Akcja produkcji zagęszcza się w miarę szybko, a twórcy nie owijają w bawełnę, nie udają, że chcą pokazać coś więcej niż efektowne, męskie kino zemsty z twardym protagonistą. Robert Patrick jako mściciel wypada znakomicie i widać, jak wczuwa się w swoją postać - historia Jeffa, pomimo banalnej intrygi porusza, a przy tym posiada on konkretną motywację do działania. Patrick odnajduje się w scenach dramatycznych, ale i wiarygodnie portretuje pałającego rządzą zemsty renegata, wypowiadającego prywatną wojnę kartelowi oraz działającego wbrew temu, czego uczył się, będąc stróżem prawa. Sekwencje strzelanin są dopracowane, widowiskowe, nie można im absolutnie niczego zarzucić - płomienie i eksplozje często zalewają kadry, a i nie jeden degenerat zostaje poszatkowany przez Jeffa. Bijatyki trwają krótko (wszak to nie film opowiadający o sztukach walki), ale mają się nie najgorzej. "Zero tolerancji" ogląda się w skupieniu, zaś poszczególne chwile trzymają widzą w napięciu. Co tu więcej mówić? Klasyk swoich czasów, na którym - jeżeli zaakceptujemy lekko niedorzeczne rozwiązania fabularne - można cudnie się bawić. Ja tytuł ten posiadam na wydaniu VHS od Vision, lektorem tej wersji jest energiczny Janusz Kozioł. Oceniam na 6/10, na pewno jeszcze powrócę do tego przedsięwzięcia.
czwartek, 31 października 2019
"Zero tolerancji" (1994)
niedziela, 27 października 2019
"Jeździec bez głowy" (1999)
"Jeździec bez głowy" (1999) - nigdy nie należałem do grona miłośników twórczości Tima Burtona - lubię jego "Batmany", "Edwarda Nożycorękiego", a nawet remake "Planety małp" z 2001 r., ale styl, jakim się posługuje jakoś niespecjalnie do mnie przemawia, a najnowsze obrazy spod ręki tegoż wyrobnika całkowicie mnie odpychają. Co do Johnny'ego Deppa, to cenię sobie jego role z lat 80. i 90., kiedy grał zwyczajnych facetów oraz kreację w "Piratach z Karaibów" - później moim zdaniem aktor się wypalił i tworzył kolejne wariacje, karykatury czy mało wyraziste, dziwaczne klony Jacka Sparrowa. Depp wraz z Burtonem nakręcili wspólnie wiele filmów, jednakże najlepszy z nich to chyba "Edward Nożycoręki" i możliwe, że właśnie "Jeździec bez głowy". Fabuła tego drugiego została osadzona w 1799 r. w skromnym miasteczku Sleepy Hollow, założonym przez holenderskich osadników, w jakim dochodzi do serii brutalnych morderstw, rzekomo popełnianych przez tytułowego, bezgłowego jeźdźca. Dochodzenie w tej sprawie prowadzi młody nowojorski konstabl Ichabod Crane (Johnny Depp), który nie wierzy w zjawiska paranormalne oraz rzeczy nadprzyrodzone i stara się dowieść, że zbrodnie popełnia zwykły przestępca. Ichabod szybko jednak będzie musiał zmienić swoje podejście, gdyż sam stanie się świadkiem sytuacji, niedających się racjonalnie wytłumaczyć ani tym bardziej wyjaśnić za pomocą nauki. "Jeździec bez głowy" to elegancka produkcja, którą spowija wspaniały, baśniowo-gotycki klimat, nie zabrakło w niej również nutki grozy i specyficznego, "burtonowskiego" humoru.
Filmowe Sleepy Hollow wybudowano od podstaw w Anglii w jakieś cztery miesiące i prezentuje się znakomicie - dekoracje oraz scenografia są namacalne, rzeczywiste, nie sprawiają wrażenia sztuczności, nie ma doklejanego, cyfrowego tła. Ponadto autor zdjęć, Emmanuel Lubezki potrafił wydobyć z mieściny mrok, ale przy tym także urokliwe i plastyczne kadry. Muzyka Danny'ego Elfmana zawiera chóralne, wpadające w ucho brzmienia i kiedy trzeba, potrafi być wręcz upiorna, jeżąca włos na karku, a innym razem nieco melancholijna, o spokojniejszych tonach. Efekty specjalne są świetne i cieszę się, że Tim Burton zdecydował się na praktyczną realizację - jak już wspomniałem, postawiono fizyczny plan miasteczka Sleepy Hollow, a w jeźdźca wciela się aktor z komputerowo wymazanym czerepem. Sceny dekapitacji także były często filmowane z rekwizytami w postaci manekinów czy modeli ludzkich głów, obcinanych przez zjawę zza światów. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to do paru ujęć ze słabym, kiepskim nawet jak na ówczesne standardy CGI; mam na myśli moment, kiedy jeździec odnajduje swoją czaszkę i jego twarz się materializuje oraz fragment, gdy Ichabod rozmawia z leśną wiedźmą, a ta wybałusza gały niczym bohater "Maski" i z ust wyskakuje jej wąż. Nie mam pojęcia, dlaczego reżyser zdecydował się na pokazanie tak kiczowatych, groteskowych wstawek - jak dla mnie zaniżyły one nieco poziom całości, aczkolwiek jej nie zepsuły oraz nie odebrały przyjemności z seansu.
Czasem też irytował mnie trochę zmanierowany, przerysowany Johnny Depp - rozumiem, że Crane był osobą ciut zahukaną, ekstrawagancką, pragnącą wszystko wytłumaczyć za pomocą dowodów i faktów, jednak niepotrzebne było to wywracanie oczu, strzelanie głupich min etc. Taki, a nie inny sposób gry Johnny'ego sprawił, że parę lat temu kariera niegdyś słynnego gwiazdora poczęła blaknąć i zaczęto zarzucać mu odtwórczość, jechanie na autopilocie czy brak pomysłu na kolejne postacie. Tutaj jakoś przesadnie to nie wkurza, ale wolałbym, żeby Depp już bardziej z dystansem, luzem portretował Ichaboda aniżeli ciągle przewracał oczami i krzywił się do kamery. Niemniej jednak, pomimo paru wad, "Jeźdźca bez głowy" uważam za solidny, godny polecenia horror, z pamiętną atmosferą, mglistymi lokacjami oraz unoszącą się nad nim aurą tajemniczości. W formie ciekawostki dodam, że występuje tu również legendarny Christopher Lee, Christopher Walken, a także znany z "Żołnierzy kosmosu" Casper Van Dien. Coś w sam raz na jesienno-halloweenowy okres (na ekranie pojawiają się nawet złowrogie dynie) - moja ocena to 7/10. Obraz ten posiadam na kasecie VHS od ITI, lektorem tej wersji jest Janusz Szydłowski.
Czasem też irytował mnie trochę zmanierowany, przerysowany Johnny Depp - rozumiem, że Crane był osobą ciut zahukaną, ekstrawagancką, pragnącą wszystko wytłumaczyć za pomocą dowodów i faktów, jednak niepotrzebne było to wywracanie oczu, strzelanie głupich min etc. Taki, a nie inny sposób gry Johnny'ego sprawił, że parę lat temu kariera niegdyś słynnego gwiazdora poczęła blaknąć i zaczęto zarzucać mu odtwórczość, jechanie na autopilocie czy brak pomysłu na kolejne postacie. Tutaj jakoś przesadnie to nie wkurza, ale wolałbym, żeby Depp już bardziej z dystansem, luzem portretował Ichaboda aniżeli ciągle przewracał oczami i krzywił się do kamery. Niemniej jednak, pomimo paru wad, "Jeźdźca bez głowy" uważam za solidny, godny polecenia horror, z pamiętną atmosferą, mglistymi lokacjami oraz unoszącą się nad nim aurą tajemniczości. W formie ciekawostki dodam, że występuje tu również legendarny Christopher Lee, Christopher Walken, a także znany z "Żołnierzy kosmosu" Casper Van Dien. Coś w sam raz na jesienno-halloweenowy okres (na ekranie pojawiają się nawet złowrogie dynie) - moja ocena to 7/10. Obraz ten posiadam na kasecie VHS od ITI, lektorem tej wersji jest Janusz Szydłowski.
poniedziałek, 21 października 2019
"Bliskie spotkania trzeciego stopnia" (1977)
Osobiście znajduję się gdzieś pośrodku tych skrajnych opinii - doceniam tę produkcję za jakże ciekawą (przynajmniej dla mnie) tematykę, wspaniale wykreowany klimat tajemniczości oraz pionierskie efekty, ale nie sposób nie zauważyć, że tytuł ten momentami jest dość... dziwny. Pierwszy raz oglądałem go gdzieś w 2007-2008 r. w TVP1 jako dzieciak i w ogóle mi wtedy nie podszedł, a co za tym idzie - wynudziłem się na nim totalnie. Teraz seans okazał się być znacznie przyjemniejszy, intrygujący, choć pewne rzeczy pozostały bez zmian, np. nadal strasznie irytuje mnie Roy Neary. Bohater ten miał wcielać się w zwyczajnego faceta z przedmieścia, jednak twórcy przedobrzyli i uczynili go nieporadnym robolem, który jeszcze przed tym, jak widzi UFO zachowuje się dość osobliwie (choćby podczas rozmowy z domownikami o wyjściu do kina czy wpatrywania się w kolejkę elektryczną), natomiast później przypomina paranoika, na co miały już jednak wpływ siły wyższe. Tak czy inaczej, nigdy nie mogłem i nadal nie mogę przekonać się do Roya, chociaż gra Richarda Dreyfussa jest jak najbardziej dobra i aktor robi co może, by z zaangażowaniem wcielić się w mało interesującego protagonistę. Niezrozumiałe było dla mnie również to, że w ostatnim akcie agenci rządowi zawzięcie szukają zbiegłego Neary'ego oraz towarzyszącej mu kobiety, latają helikopterami, rozpylają gaz paraliżujący, ale kiedy następuje pierwsze bezpośrednie spotkanie z UFO, to nikt nie zwraca uwagi na przebywającego pośród wszystkich ważnych naukowców elektryka. Ogarniam, że mamy do czynienia z rożnymi przeżyciami, emocjami, wyjątkową dla świata chwilą, ale niezwykle naiwne jest to, że jajogłowi i wojsko jakąś godzinę wcześniej zrobiliby wszystko, by dopaść Roya, a teraz spaceruje on sobie spokojnie pomiędzy nimi bez żadnych konsekwencji.
Zastanawiający jest jeszcze fakt, że w sytuacji, kiedy na Ziemi pojawiają się kosmici, prawdopodobnie żadna osoba nie nosi przy sobie broni, chociaż nie ma całkowitej pewności, z jakimi zamiarami przybywają. No i co oznacza ta konwersacja za pomocą sygnałów świetlnych i dźwiękowych? Przecież powtarzano w kółko tę samą melodię... Dobrze, wiem, pewnie ktoś napisze, że wytykam szczegóły i nie powinno się czepiać takiego znaczącego klasyka, jednak podczas uważnego oglądania filmu zawsze staram się wyłapywać dosłownie wszystko - zarówno to, co mi się podoba, jak i nie. Pomimo tego, że skrypt posiada swoje wady, "Bliskie spotkania trzeciego stopnia" ujmują wspaniałą, oczarowującą stroną wizualną - efekty specjalne są nieco archaiczne, ale jednocześnie cholernie urokliwe i wszystkie sekwencje z UFO oraz obcymi trzymają w napięciu o wiele bardziej niż jakikolwiek fragment dialogowy. Blue-box, miniatury, wymuszona perspektywa - wszystko to jest po prostu doskonałe i żadne CGI tego nie zastąpi. Może mógłbym jedynie skrytykować występ dziewczynek wcielających się w ufoludków, bowiem prezentuje się on dość średnio, ale ostatecznie idzie go zaakceptować. Przedsięwzięcie Spielberga, choć ma spore znaczenie dla swojego gatunku, moim zdaniem nie należy do jakichś wybitnych - lubię z nim obcować, ale nie jestem w niego ślepo zapatrzony. Moja ocena to jakieś 6,5/10, mam to na VHS od ITI, lektorem tej wersji jest Władysław Frączak, niestety czyta smętnym głosem i przymula.
niedziela, 20 października 2019
"Maska śmierci" (1996)
"Maska śmierci" (1996) - w tym filmie Lorenzo Lamas odgrywa podwójną rolę - w pierwszych minutach produkcji wciela się w bezwzględnego gangstera, Lyle'a Masona, ginącego w zasadzce zastawionej przez agentów federalnych, a następnie kreuje policjanta Dana McKennę, który po przypadkowym spotkaniu i wymianie ognia z Masonem trafia ranny do szpitala. Za namową ludzi z FBI glina poddaje się operacji plastycznej, by jak najbardziej upodobnić się do przestępcy i pod przykrywką doprowadzić przed wymiar sprawiedliwości jego wspólników. Przy okazji, McKenna pragnie też zemścić się na kryminalistach za śmierć żony, zabitej w czasie obławy na Masona - kobieta została zastrzelona przez mafiozów uciekających przed FBI. Zarys opisywanej historii wypada nieźle, lecz jej przedstawienie na ekranie ma się o wiele gorzej - nie uniknięto kiczu oraz mocnych naciągnięć, a Lorenzo Lamas dość groteskowo, grubą kreską oddziela od siebie Masona i McKennę. Nie jest to jednak wina aktora, który stara się, by nadać charakteru obu mężczyznom, ale banalnego, kompletnie nieprzekonującego scenariusza. Moim zdaniem niepotrzebnie wykorzystano tandetną charakteryzację Lamasa podczas portretowania policjanta - raziły doklejone mu sztuczne wąsy i jasna peruka. Już lepiej byłoby, gdyby wyglądem nie różnił się od Masona, a jedynie zmienił styl bycia w chwili, gdy się nim "stał" na potrzeby śledztwa. Ubogi makeup, jakiemu poddano Lorenzo zabija tylko jakiekolwiek podobieństwo między odgrywanymi przez niego osobami i dziwne, że są ze sobą mylone, skoro jedna to stereotypowy typ spod ciemnej gwiazdy, natomiast druga sprawia wrażenie, jakby uciekła z planu "Janosika" lub "Chłopów". Twórcy chcieli w jakiś sposób, na siłę odróżnić Dana od Lyle'a, ale też sprzedać widzowi fakt, iż są do siebie łudząco podobni, jednak zwyczajnie się na tym wyłożyli i niekonsekwentnie podeszli do sprawy, gdyż zamysł intrygi wskazuje na jedno założenie, a jej zobrazowanie na drugie. Wspomnę również o tym, że początkowo McKenna to dobroduszny stróż prawa, praktycznie pozbawiony skaz, zaś Mason to uosobienie zła 😉.
"Maska śmierci" nie zaczyna się jakoś rewelacyjnie - widzimy dość siermiężną strzelaninę, pościg łodziami, później otrzymujemy wątek podmiany zmarłego zbira na policjanta, ale patrzy się na to bez przesadnego zainteresowania. Dopiero gdy główny bohater wyrusza w miasto i wyłapuje kolejnych rzezimieszków robi się ciekawiej, a i Lamas prezentuje się niczego sobie - w skórzanym płaszczu i z kitką dąży do zaprowadzenia porządku z degeneratami, lecz jako tajniak nie ma łatwego zadania, bowiem nieraz musi postąpić wbrew swoim zasadom i zwrócić się przeciw kolegom z pracy, by udowodnić przed gangsterami, że jest Lyle'em Masonem. Tutaj pochwalę Lorenzo za próbę oddania tego, jak liczne dylematy wpływają na protagonistę oraz jak okoliczności zmuszają go momentami do przekroczenia pewnych granic. Oczywiście trudno mówić o wybitnym aktorstwie albo świetnie napisanej personie, ale pamiętajmy, że mamy do czynienia z kinem klasy B albo nawet C, więc nie można oczekiwać oscarowych wystąpień czy złożonych, skomplikowanych charakterów postaci. Scen akcji uświadczymy w filmie niestety dosyć mało, a ich wykonanie jest nieco sztampowe. Szczególnie w finale brakowało mi jakiejś konkretnej jatki - "Maska śmierci" kończy się w iście serialowym stylu, kiedy to jeden mocniejszy wybuch załatwia wszystkie sprawy i zaczynają lecieć napisy. Skromnie, za skromnie 😉. Walk wręcz w wykonaniu głównej gwiazdy znajdzie się parę, aczkolwiek nie zachwycają i trwają krótko - większość to raczej szybko zmontowane ujęcia niż jakieś pełne sekwencje. Tytuł ten to monotonna, podrzędna sensacja z niżej półki z wypożyczalni VHS, ale śmiało można się z nim zapoznać, jeżeli lubi się takie klimaty oraz samego Lorenzo Lamasa (choć poza nim spotkamy tu jeszcze Billy'ego Dee Williamsa i Raę Dawn Chong, wyglądającą o wiele lepiej niż w pamiętnym "Commando" z 1985 r.). W długi jesienny wieczór nie zaszkodzi obejrzeć - oceniam na 5/10. Obraz ten posiadam na kasecie od NVC, lektorem tej wersji jest Lucjan Szołajski.
piątek, 18 października 2019
"Urodzeni mordercy" (1994)
"Urodzeni mordercy" (1994) - Mickey i Mallory Knox to nietypowa para z równie nietypową pasją w postaci... zabijania przypadkowo spotkanych ludzi. Kochankowie jeżdżą po różnych miejscach i z zimną krwią mordują wszystkich napotkanych na swojej drodze, za każdym razem pozostawiając jednego świadka tychże zbrodni, którego zadaniem jest opowiedzieć o nich mediom. Obydwoje stają się ulubieńcami tłumów, niemalże celebrytami, a telewizja i prasa chętnie relacjonują ich kolejne "dokonania". Mickey'a i Mallory tropi jednak zawzięty detektyw Jack Scagnetti, który sam ma wiele za uszami, zaś reporter Wayne Gale za wszelką cenę chce zrealizować z nimi materiał. Nakręcony przez Olivera Stone'a obraz to jeden wielki artystyczno-narkotyczny odjazd, będący jawną satyrą na gloryfikowanie przez media przemocy i dokonujących jej zwyrodnialców. Estetykę produkcji cechuje pokrętność oraz kontrowersyjność - wpływają na to zabiegi z kolorystyką (ujęcia czarno-białe, przeplatające się ze "zwykłymi" lub zielonkawymi/czerwonymi), różne kąty filmowania, spora ilość cięć montażowych, animacje rysunkowe, a także wstawki a'la sitcom, mające zwizualizować, jak brutalność, patologia czy zobojętnienie stały się czymś powszechnym, akceptowalnym i pożądanym przez społeczeństwo, brukowce oraz telewizję. W pamięć szczególnie zapada stylizowana na komediowy serial scena retrospekcji, mówiąca nam co nieco o przeszłości Mallory, gwałconej przez ojca obwiesia, który otrzymał na to przyzwolenie od jej matki, niezbyt interesującej się losem córki. Fragment ten ma na pozór humorystyczne zabarwienie - stary Mallory komicznie wybałusza oczy, robi kabaretowe minki, rzuca tanie, sprośne teksty, bluzga na prawo i lewo, a publika z offu śmieje się z tego do rozpuku, lecz jego wydźwięk jest zgoła inny; obrazuje, jak zezwierzęcenie, zwyrodnialstwo i tragedia jednostki przeistoczyło się w tematykę zapewniającą rozrywkę, gwarantującą zainteresowanie publiczności. Stone przedstawia nam też, w jaki sposób seryjni, bezwzględni mordercy zyskują miano ikon popkultury i ulubieńców młodych ludzi, zdobywają sławę, rozgłos oraz szacunek.
Scenariusz "Urodzonych morderców" napisał Quentin Tarantino, ale skrypt został znacznie przerobiony przez Olivera Stone'a, który uwypuklił wątki godzące w środki masowego przekazu i nadał projektowi głębi. W mojej opinii tytuł ten i tak paradoksalnie wygląda na bardziej "tarantinowski" niż dzieła Tarantino - autor "Plutonu" znakomicie odnalazł się w schizofrenicznej konwencji i reżyserowany film wizualnie odpierdolił tak, że Quentin T. może mu co najwyżej pozazdrościć. U twórcy "Wściekłych psów" oraz "Pulp Fiction" dziwaczna forma czasem jest dziwaczna tylko dlatego, że tak po prostu ma być, a on sam od lat bazuje na pomysłach, z których niegdyś zasłynął (zaburzona chronologia, pieprzne dialogi, wiele przecinających się wątków), natomiast Stone posłużył się niemalże surrealistyczną narracją i eksperymentalnym stylem nagrywania, by coś uzmysłowić odbiorcy, nie bał się także totalnie odlecieć, stworzyć czegoś iście osobliwego, ryjącego łeb. Główni bohaterowie oraz wszystkie inne postacie są mocno groteskowe, skrajnie przerysowane, ale to zamierzona taktyka, mająca z "Urodzonych morderców" stworzyć bardziej oczywisty manifest, aluzję godzącą w pewne zjawiska aniżeli klasyczne kino fabularne, w jakim można doszukiwać się realizmu czy dosłowności. Montaż, szybka zmiana ujęć i praca kamery potrafi widza trochę męczyć, ale to również pasuje zrzucić na karb specyfiki tegoż produktu. Całość ogólnie rzecz biorąc trzyma w napięciu i intryguje, wizualnie jest kolorowo, widowiskowo, nie brakuje humorystycznych akcentów, jednak z produkcji biją pesymistyczne treści i refleksje. Przedsięwzięciu Stone'a nie mam absolutnie niczego do zarzucenia - zawarte w nim przesłanki są czytelne, klimat został znakomicie wykreowany, a sposób przedstawienia odważnego scenariusza wypada nieszablonowo, nowatorsko. Obraz niezupełnie trafia w mój gust, ale doceniam jego całokształt. Moja ocena to jakieś mocne 6,5-7/10, mam to na kasecie VHS od Warner, lektorem tej wersji jest Stanisław Olejniczak, który czyta bardzo ostre i solidne tłumaczenie autorstwa pani Elżbiety Gałązka-Salamon.
niedziela, 13 października 2019
"Autostopowicz" (1986)
"Autostopowicz" (1986) - Jim Halsey (C. Thomas Howell) to młody chłopak podróżujący do San Diego w celu dostarczenia wypożyczonego samochodu. Przemierzając późną nocą pustynne bezdroża, zabiera ze sobą przemoczonego autostopowicza, niejakiego Johna Rydera (Rutger Hauer). Prędko okazuje się, że pasażer jest maniakalnym psychopatą - opowiada Jimowi, w jaki sposób zabił kierowcę, który poprzednio go zabrał i twierdzi, że teraz to samo zrobi z nim. W chwili, gdy Ryder dręczy młodziana, ten zbiera się w sobie i wypycha szaleńca z auta, ale to dopiero początek koszmaru - John nie zamierza odpuścić Hasley'owi i zaczyna go ścigać. Pojawia się w najmniej oczekiwanych momentach i pozbawia życia kolejnych ludzi znajdujących się wokół Jima, na którego z kolei padają podejrzenia o dokonywane morderstwa. Chłopak, będący na skraju desperacji podejmuje samotną walkę z oprawcą, a także próbę oczyszczenia się z zarzutów stawianych mu przez policję. Już wiele osób polecało mi "Autostopowicza" i od dawna miałem w planie go obejrzeć, a że ostatnio zdobyłem z nim kasetę, to bezzwłocznie ją odpaliłem i... cóż, początkowo nieco się rozczarowałem, jednak po seansie zupełnie inaczej odbieram tę produkcję. Pierwsze minuty wskazywały na to, że tytuł ten będzie mało inteligentnym slasherem w stylu "Piątku, trzynastego", lecz traktowanym zupełnie na poważnie, dlatego zwyczajnie irytowało mnie pojawianie się Rydera znikąd, wszędzie tam, dokąd trafiał główny bohater oraz dokonywanie przez niego rzeczy niemożliwych, jak bezszelestne wycięcie w pień wszystkich uzbrojonych stróżów prawa na komisariacie w niezbyt długim czasie czy podłożenie odciętego palca w przydrożnym zajeździe. Jim natomiast raził swoją nieporadnością i podejmowaniem błędnych decyzji - praktycznie na własne życzenie pakował się w kłopoty i tam, gdzie mógł coś zrobić, nie zrobił kompletnie nic (po wyrzuceniu Johna z wozu po prostu odjeżdża, a w barze i warsztacie/garażu pozwala mu odejść, nie stara się jak najszybciej powiadomić mundurowych etc). W drugiej połowie projekcji na te pozorne niespójności i nielogiczności zacząłem patrzeć jednak inaczej, ponieważ John Ryder nie był zwyczajnym człowiekiem ani pierwszym lepszym rębaczem z wielkim nożem, a relacji mężczyzny z Jimem nie sprecyzowano w sposób jednoznaczny, jasny.
Ryder ani razu bezpośrednio nie targnie się na Hasley'a - stosuje wobec niego terror, zabija funkcjonariuszy policji i cywili, którzy znajdą w pobliżu Jima, jemu samemu każe być świadkiem dokonywanych przez siebie zbrodni, lecz wyraźnie nie ma zamiaru go uśmiercić. Ponadto, jeżeli zachodzi taka konieczność, to wybawia chłopaka z opresji, np. przed ścigającymi go gliniarzami, jednak tylko po to, by chwilę później znów zgotować mu jakiś horror. Nastolatek z początku zachowuje się jak tzw. "ciepła klucha", ale po kolejnych krwawych incydentach z Johnem sam zaczyna stawać się bezwzględny i nieugięty - widać wtedy, jak przechodzi wewnętrzną przemianę, zupełnie jakby właśnie o nią chodziło dręczycielowi. Wspomniany wątek można odbierać oraz interpretować (lub nadinterpretować) na wiele rożnych sposobów i po premierze spora ilość widzów, a także krytyków próbowało rozgryźć "Autostopowicza" - niektórzy sugerowali, że to historia z homoseksualnymi aluzjami, gdzie dwóch facetów przyciąga coś do siebie, inni, że to, co widzimy na ekranie jest wytworem wyobraźni Jima, natomiast sam Rutger Hauer uważał, że jego postać można uznać za personifikację czystego zła, a obraz nie posiada żadnych ukrytych przesłanek. Internetowe analizy "Autostopowicza" wskazują również na fakt, że młody protagonista mógł zginąć zaraz we wstępie, zaś wydarzenia rozgrywające się w dalszej części filmu mają miejsce w czyśćcu lub czymś podobnym i jego zmagania z Johnem Ryderem to forma próby. Ja póki co nie będę stawiał żadnych tez, ale przyznam jedno - projekt ten nie należy do łatwych do odczytania i nie ma żadnej pewności co do tego, kim był tajemniczy John Ryder (zwykłym psycholem czy kimś nadnaturalnym) oraz co tak naprawdę łączyło go z Jimem. Reżyser, Robert Harmon nie daje na te pytania absolutnie żadnych odpowiedzi; praktycznie nie pokazuje widzowi, jak tytułowy autostopowicz eliminuje swoje ofiary (choć pierwotnie planowano zaprezentować więcej rzezi w kadrze z dobitniejszymi szczegółami, ale z tego zrezygnowano, a i Harmon nie chciał zanadto epatować okrucieństwem), więc jedynie możemy domyślać się, w jaki sposób tego dokonał, w dodatku nie wiemy o nim kompletnie nic, nawet jego nazwisko mogło zostać wymyślone na poczekaniu. Zasugerowano jednak, że coś jest na rzeczy, gdyż pod koniec kapitan Esteridge mówi coś w stylu "między wami jest coś bardzo dziwnego", co w scenariuszu na pewno nie znalazło się przypadkowo ;).
Persony Rydera i Hasley'a nie byłyby tak interesujące, gdyby nie fenomenalne aktorstwo Rutgera Hauera oraz C. Thomasa Howella. Pierwszy z nich kreuje pamiętnego, demonicznego, aczkolwiek wyjątkowo spokojnego, nie dającego się ponieść emocjom czubka z piekła rodem, za to Howell nieco wkurwiającego, ale dojrzewającego, mężniejącego Jima, który najpierw daje ciała i panikuje, by w ostatnim akcie podjąć męską decyzję i sprostać antagoniście. Jego strach oraz poczucie osaczenia jest wręcz namacalne, a konieczna zmiana w ostatniego sprawiedliwego jak najbardziej wiarygodna. Realizacja "Autostopowicza" wypada solidnie - sekwencje samochodowe są nakręcone konkretnie, natomiast pirotechnika, wybuchy czy strzelaniny widowiskowe. Na projekt pozytywnie wpływają piękne zdjęcia, autorstwa Johna Seale'a i miejscami melancholia muzyka Marka Ishama. Ciekawie zaprezentowano też klimat drogi (wiecie, pustynne plenery, ubocza, tanie zajazdy, obskurne stacje paliw) oraz napięcie - nawet przy dość głupawych fragmentach Harmon trzymał oglądającego w ryzach. Przyznam, że paranoja Hasley'a, który chwilami boi się własnego cienia skutecznie wpływa na oglądającego - nigdy nie dało się przewidzieć, gdzie i w jakim momencie trafimy na Rydera, a to z kolei powodowało, że seansowi towarzyszyła swego rodzaju niepewność związana z jego niespodziewanym nadejściem lub ponownym doprowadzeniem do czyjejś śmierci. Moim zdaniem "Autostopowicz" to niezły dreszczowiec, mogący być rozpatrywany pod różnym kątem; spodoba się on zarówno zwolennikom slasherów, jak i entuzjastom utworów, w których można próbować doszukiwać się drugiego dna, alternatywnego znaczenia. Mnie dzieło Roberta Harmona nie ujęło na tyle, bym przesadnie się nad nim zachwycał, jednak doceniam jego walory: wykonanie, grę aktorską i przede wszystkim wspaniałą atmosferę. Mam zastrzeżenia co do mocnych naciągnięć fabuły, ale jak już pisałem - możliwe, że nie jest ona tak oczywista jak się wydaje. Przedsięwzięcie oceniam na 6/10, chociaż myślę, że w przyszłości mogę dać jej więcej. Czuję lekki niedosyt i odnoszę wrażenie, że "The Hitcher" trzeba zobaczyć kilka razy, aby wyrobić sobie o tym tytule pełne zdanie. Na wydaniu VHS od NVC czyta Stanisław Olejniczak.
wtorek, 8 października 2019
"Zjadacz węży" (1989)
"Zjadacz węży" (1989) - jeden z najsłynniejszych filmów z udziałem Lorenzo Lamasa, a także wątpliwej jakości rarytas ery wideo, który uczynił go gwiazdą kina akcji klasy B. Lamas odgrywa tu postać Jacka Kelly'ego, zwanego także "Żołnierzem" - byłego komandosa elitarnej jednostki Snake Eaters, aktualnie pracującego w policji. Kelly ma problem z samodyscypliną, a niesubordynacja to jego drugie imię - za stosowanie niekonwencjonalnych, nieadekwatnych do sytuacji metod w walce z handlarzami narkotyków glina zostaje zawieszony. Czasem wolnym nie cieszy się jednak zbyt długo, ponieważ wkrótce dostaje informację, że jego rodzina wypoczywająca na łodzi miała wypadek i prawdopodobnie wszyscy przebywający na jej pokładzie zginęli w wyniku eksplozji. Węsząc na własną rękę Jack odkrywa, że zdarzenie nie było dziełem przypadku - maszynę celowo wysadzono, matka z ojcem nie żyją, zaś siostrę, Jennifer, uprowadziła banda zdeprawowanych rednecków, mieszkająca w lesie. Mężczyzna wyrusza w podróż, aby ją odbić i przy okazji boleśnie udowodnić obwiesiom, że z nim się nie zadziera, a zabicie jego rodziców i porwanie siostry było ich największym i zarazem ostatnim już błędem. Nakręcony przez Georgea Erschbamera "Zjadacz węży" rozpoczyna się od mocnego akcentu - praktycznie już w pierwszej scenie "Żołnierz" nakłania do rozebrania się do naga atrakcyjną szmuglerkę narkotyków, po czym sam robi dokładnie to samo, by udowodnić kobiecie, że nie posiada przy sobie podsłuchu. Parę minut później wykonaną przez siebie pułapką w podłodze (wyskakujące z niej gwoździe) przebija nogi innym dilerom i z uśmiechem na twarzy, w pełnym samozadowoleniu odbiera im broń oraz czeka na wsparcie z zewnątrz. Reżyser chyba nie mógł lepiej wprowadzić nas w tę produkcję - dał ówczesnemu amatorowi kaset VHS wszystko, czego ten oczekiwał, a więc bezkompromisowego, nonszalanckiego, kipiącego testosteronem bohatera z charakterem, sceny nagości, przywodzące na myśl tani erotyk, brutalność oraz obskurny klimat.
Szkoda tylko, że George Erschbamer w dalszej części filmu nie przypilnował uproszczonego scenariusza oraz rozłażącej się na wszystkie strony konwencji - Jack Kelly, twardziel nad twardzielami, dwukrotnie daje się przechytrzyć zgrai prymitywów w roboczych kombinezonach, posługujących się przedpotopowymi karabinami i strzelbami, zaś jego siostra przetrzymywana jest przez nich w rozlatującej się, drewnianej klitce, gdzie wystarczy kopnięcie w drzwi lub spróchniałe dechy, aby się oswobodzić. Akcenty komediowe, potraktowane z dystansem, jak np. walka Lamasa z troglodytą zbierającym ludzkie zęby, mająca miejsce w barze motocyklowym czy bójka w porcie przecinają się z sekwencjami traktowanymi całkowicie na poważnie (zachowanie przygłupów z lasu, próba odbicia siostry przez Jacka) bądź całkiem mrocznymi, opiewającymi w krwawe momenty (polowanie czereśniaków na Kelly'ego, zabójstwo starego Kinga lub rodziny "Żołnierza" na łodzi). Wyglądało to tak, jak gdyby autor "Zjadacza węży" miał pomysł na jego poszczególne zwroty akcji czy fragmenty, jednak nie na cały projekt i w czasie realizacji eksperymentował z formą, co zaowocowało tak odmienną stylistyką poszczególnych scen. Trochę się to wszystko ze sobą gryzie, ale przyznam, że tytuł ten posiada nieodparty urok podrzędnych, tandetnych akcyjniaków z lat 80., a zgłębia się go z niekłamaną satysfakcją. Wykonanie techniczne niestety nie zachwyca, lecz z racji tego, że budżet był mikroskopijny, nie ma co się temu dziwić.
Bądź co bądź, Erschbamerowi udało się zaprezentować parę przyzwoitych strzelanin, choćby tę finałową, na terenie domostwa zacofanych degeneratów, kiedy to Jack chowa się wraz z Jennifer w ostrzeliwanej chacie, a także uchwycić parę scenek gore jak postrzały w różne części ciała czy przecinanie dłoni nożem (swoją drogą mamy do czynienia z bardzo niedorzecznym ujęciem, gdzie jeden z antagonistów leżąc chwyta za ostrze narzędzia, natomiast chwilę później, ciągnąc je, sam się nim przebija - widać, że aktor samodzielnie go sobie "wkłuł"). Ekranowe bitki są wyćwiczone, markowane, ale nawet sprawiają radochę, a Lorenzo Lamas bawi się przed kamerą własnym wizerunkiem, lecz czasem odnosiłem wrażenie, że nieco przesadzał i ego Kelly'ego rozsadzało klatkę filmową. Niemniej jednak występ gwiazdora można zaliczyć do jak najbardziej udanych - udowodnił nim, że na planie potrafi czuć się swobodnie i nie straszne mu pełne luzu, humorystyczne scenki. Osoby wcielające się w wieśniaków z morderczymi skłonnościami wypadły groteskowo (chichotanie, wygadywanie totalnych bzdur, ruchy jak przy ADHD), ale też naturalnie - to kompletni, odcięci od rzeczywistości zwyrole, kierujący się zwierzęcymi wręcz instynktami; ich widok jest odpychający i myślę, że o to właśnie chodziło. Muzyka w produkcie Erschbamera brzmi całkiem ciekawie, posiada charakterystyczne motywy dla soundtracków z tamtego okresu i przyjemnie się jej słucha. Reasumując - "Zjadacz węży" to dosyć nierówne przedsięwzięcie, które ma zarówno swoje walory, czyli chociażby pierwsze, interesujące 15 minut, odpowiednią atmosferę, rolę Lamasa, jak i liczne wady, w tym niekonsekwentną estetykę, intrygę pełną dziur logicznych czy liczne naiwności. Jeśli wyłączymy myślenie i po prostu będziemy oglądać film, nie bacząc na jego nie najlepszą jakość, to projekcja stanie się wdzięczna oraz nastrojowa, lecz przy odmiennym podejściu można się rozczarować. Oceniam na 5/10, mam to na VHS od Vision, wersję tę czyta Tomasz Knapik.
"Autostopowicz" (1986)
Dystrybucja: NVC
Lektor: Stanisław Olejniczak
Tłumaczenie: dobre
W tym roku mam farta do Rutgera Hauera - kolejna kultowa pozycja z nim wpadła mi na kasecie. "Autostopowicza" wydało u nas NVC, lektorem tej wersji jest Stanisław Olejniczak, znany z czytania "Titanica" na Polsacie oraz przez długie lata "Mody na sukces" w TVP1. Głos pana Stasia niekoniecznie pasuje do kina tego typu, ale w miarę sobie poradził i żwawiej czytał niż zazwyczaj; przez pierwsze minuty nawet nie byłem pewny, czy to na pewno jego mamy na lektorce. Przydałby się tu ktoś z mocniejszym głosem, ale generalnie może być. Co do tłumaczenia, to dość przyzwoicie się do niego przyłożono - choć nie zawiera bluzgów, to jest w porządku, nie znalazłem w nim byków. Egzemplarz trafił mi się w doskonałym stanie, nie nosi praktycznie żadnych śladów użytkowania.
"Zjadacz węży" (1989)
Dystrybucja: Vision
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: niezłe
I następna kaseta z Lorenzo Lamasem przejrzana ;). "Zjadacza węży" w 1991 r. wydało u nas Vision z Tomaszem Knapikiem na lektorce, który nazwisko głównej gwiazdy znów czyta "Lorendzo Lamas". Tłumaczenie jest naprawdę przyzwoite - mocniejszych bluzgów niby nie uświadczymy, ale padają całkiem niezłe i zabawne teksty, czasem podszyte lekką dwuznacznością. Podoba mi się również bardzo klimatyczna, zachęcająca okładka tej produkcji. Ogólnie rzecz biorąc sztos kaseta, cieszę się, że ją posiadam. Pamiętam, że ojciec także miał ją kiedyś w wypożyczalni i oglądałem to już za łebka, a teraz przyszedł czas na re-watch.
"Pasażer 57" (1992)
Dystrybucja: Warner
Lektor: Maciej Gudowski
Tłumaczenie: niezłe (tekst Magdaleny Balcerek)
"Pasażera 57" wydało u nas Warner, lektorem tej wersji jest Maciej Gudowski, za tłumaczenie odpowiada zaś pani Magdalena Balcerek. Podczas emisji w TVP1 w latach 90. również czytał to Maciej Gudowski i także mieliśmy przekład pani Magdy, jednak z kosmetycznymi zmianami, o ile dobrze kojarzę. W obu wariantach tłumaczenie ogólnie wypada nieźle, lotnie, choć pozbawiono go ostrzejszych zwrotów. Maciej Gudowski czyta w porządku, ale jak wiecie, nie przepadam za jego głosem i nie pasuje mi on do kina akcji, więc wolałbym, gdyby ktoś inny był na lektorce "Pasażera 57". Niemniej jednak cieszę się, że mam kasetę z tym tytułem i nagranie z dawnego TVP.
"Komando FOKI" (1990)
Dystrybucja: ITI
Lektor: Jarosław Łukomski
Tłumaczenie: dobre (tekst Tomasza Beksińskiego)
Tym razem odświeżyłem sobie "Komando FOKI" z VHS. Ostatnio ten film oglądałem 7 lat temu w TVN7 i tak średnio mi wtedy podszedł, ale dzięki seansowi z wideo na nowo zyskał w moich oczach i bawiłem się na nim tak dobrze jak kilkanaście lat temu za łebka - widać niektóre produkcje muszą być oglądane w odpowiedniej wersji ;). Takowa bez wątpienia znajduje się na tej kasecie, wydanej przez ITI, ponieważ odpowiada za nią duet Łukomski-Beksiński, a to już mówi samo za siebie. Mamy tu bardzo ostre, dobre tłumaczenie Tomka, z werwą czytane przez młodego Jarosława Łukomskiego - coś wspaniałego. Pada wiele świetnych tekstów, a lektor znakomicie się w nich odnajduje. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to do brzydkiej okładki tego wydania, ale jak już kiedyś pisałem - u ITI często trafiały się jakieś paskudne okładki, chociaż mają one swoich zwolenników. Tak czy inaczej, warto mieć tę taśmę na półce. Mnie trafiła się w idealnym stanie za 2 złote na Hali Targowej w Krakowie.
"Żmija" (1994)
Dystrybucja: NVC
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: niezłe
Kolejny film z Lamasem za mną ;). "Żmiję" wydało NVC, czyta nie kto inny jak Tomasz Knapik - bez niego produkcja ta wiele by straciła. Tłumaczenie wypada całkiem nieźle, pada również nieco bluzgów. Trafił mi się niemal idealnie zachowany egzemplarz, który pochodzi z krakowskiej wypożyczalni "Piracik" - ostatnio mam farta, bo na wiosnę naciąłem się na trochę trefnych, zjeżdżonych taśm, których los stoi pod znakiem zapytania. Cieszę się, że "Żmija" wpadła mi w ręce, mam także nadzieję, że i inne tytuły z Lorenzo Lamasem prędzej czy później dołączą do mojej kolekcji.
"Powrót Godzilli" (1999)
Dystrybucja: SPI
Lektor: Piotr Borowiec
Tłumaczenie: niezłe (tekst Magdaleny Czartoryjskiej)
Po seansie "Powrotu Godzilli" mogę już powiedzieć coś więcej - wydanie VHS od SPI zawiera wersję, która ukazała się również na płytkach DVD od tego dystrybutora, czyli z Piotrem Borowcem na lektorce. Autorem tłumaczenia, notabene całkiem niezłego, jest pani Magdalena Czartoryjska. Początkowo byłem trochę zawiedziony, że na kasecie nie czyta jakiś inny, lepszy lektor (szanse były nikłe, ale zawsze jakieś są), ale po odpaleniu filmu okazało się, że i tak świetnie się go ogląda z taśmy, choć dobrze znam tę wersję lektorską. Jak widać, klimat VHS zrobił swoje i "Powrót Godzilli" naprawdę dobrze wypada podczas seansu z wideo ;). Moim zdaniem, oglądanie tej produkcji z DVD ma największy sens jedynie wtedy, gdy płytę odtwarzamy na kinie domowym z solidnym nagłośnieniem, z dźwiękiem DTS-ES na dużym telewizorze - wtedy czuć tę moc, a od ryku Godzilli książki spadają z półek. W przeciwnym razie, kiedy dysponuje się skromniejszym sprzętem lub decyduje na bardziej kameralne widowisko, lepiej wybrać kasetę i poczuć się jak w czasach, w których "Powrót Godzilli" był nowością na VHS.

"Tropiciel z Teksasu" (1993)
Dystrybucja: NVC
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: niezłe
"Tropiciel z Teksasu" od NVC (taki tytuł czyta lektor) to nic innego jak pilot słynnego serialu "Strażnik Teksasu", złączony w film pełnometrażowy (w telewizji odcinek pierwszy podzielono na dwie części, o ile się orientuję). Na wydaniu VHS czyta go Tomasz Knapik, na Polsacie również on czytał, jednak z innym tłumaczeniem. Przekład na wideo jest w miarę dobry, chociaż padło parę zwrotów, które ni przypiąć ni przyłatać, no i "Texas Ranger" to raz "tropiciele", a raz zostawione w oryginale i Knapik czyta po prostu angielską nazwę. Egzemplarz trafił mi się w naprawdę dobrym stanie - obraz stabilny od pierwszej do ostatniej minuty, zero zniszczeń.
"Zabijaka! Zabijaka!" (1977)
Dystrybucja: NVC
Lektor: Marek Gajewski i Jacek Brzostyński
Tłumaczenie: niezłe
"Zabijaka! Zabijaka!" od NVC sprawdzony - trafiło mi się idealnie zachowane wydanie, które gdzieś w Krakowie namierzyła moja dziewczyna. Taśma nie nosi absolutnie żadnych śladów użytkowania i odbiera jak nówka sztuka. Film czyta... dwóch lektorów - listę dialogową i całą produkcję Marek Gajewski, zaś napisy początkowe, czyli "Chuck Norris w filmie Zabijaka! Zabijaka!", "w pozostałych rolach", "reżyseria" inny lektor - prawdopodobnie Jacek Brzostyński. Sprawa wygląda o tyle ciekawie, że obaj panowie podczas sekwencji otwierającej czytają naprzemiennie - wszystkie napisy Brzostyński, natomiast rozmówki głównych bohaterów - Gajewski. Tłumaczenie ogólnie wypada nieźle, chociaż czasem postacie coś mówią i mówią, a lektor milczy, jednak to dość powszechne zjawisko na VHS. Bardzo podobny, o ile nie taki sam przekład tego tytułu można dostać na DVD, ale tam na lektorce mamy bodaj Artura Sokołowskiego. Okładka jest dość zachęcająca, kolorowa, aczkolwiek wykorzystany wizerunek Chucka Norrisa pochodzi z "Delta Force 2", nie z "Zabijaki". Widoczna na dole ciężarówka również nie pochodzi z tego filmu, a i można ją spotkać na odwrocie "Konwoju" i jeszcze czegoś wydanego przez NVC. Jedyne, co mi tutaj trochę nie odpowiadało, to słabe nasycenie kolorów - obraz jest trochę ciemnawy, chociaż nie powinien. Ogólnie polecam, daliśmy 10 złotych, a mamy konkretną rzecz.
Wizyta w "Arcade Museum"
Za nami wizyta w miejscu, które powinien odwiedzić każdy fan lat 80. i 90., a mianowicie w "Arcade Museum" - Muzeum Gier Wideo w Krakowie. Doskonałą zabawę zapewniło nam mnóstwo automatów (w sumie jest ich ok. 80), m.in słynne "Mortal Kombat" czy "Street Fighter". Z racji tego, że byliśmy tu pierwszy raz, ze sterowaniem gier czy ich obsługą mieliśmy nieco problemów, ponieważ do wszystkich opcji trzeba dojść samemu, aczkolwiek to także posiadało swój urok. Półmrok, dyskotekowe światła i muzyka wydobywająca się ze starych automatów od razu przywołała na myśl tamte czasy. Z muzeum wyszliśmy bardzo zadowoleni i z pewnością jeszcze do niego wrócimy. Zdjęcia niestety nie oddają emocji, które nam towarzyszyły, dlatego musicie czym prędzej odwiedzić Centralną 41a :)
Kolekcja VHS w Empiku


"Kruk" (1994)
Szczęściem w nieszczęściu okazało się być to, że aktor zagrał w większości sekwencji i do nagrania został właściwie tylko początek filmu - retrospekcje oraz momenty, kiedy to zamordowany Eric Draven (Brandon Lee) po roku wraca zza grobu, by zemścić się na ludziach odpowiedzialnych za tę zbrodnię i zaraz po zmartwychwstaniu udaje się do swojego dawnego mieszkania na poddaszu, a następnie przypomina sobie, co dokładnie w nim zaszło, tj. jak zginął oraz jak zgwałcono i pobito jego narzeczoną, która zmarła kilka godzin później w szpitalu. Tam, gdzie nie widać oblicza Lee (we flashbackach lub jak miota się z rozpaczy po domu), w Erica wciela się Chad Stahelski, natomiast w paru przebitkach na twarz dublera komputerowo nałożono twarz Brandona (gdy ranny Eric wylatuje z okna bądź przez nie wygląda) i zaprezentowano ją przed kamerą - to pierwszy efekt specjalny tego typu w historii kina. Ponadto niektóre fragmenty z kaskaderem przemontowano ze zdjęciami, w których uczestniczył jeszcze Lee, dzięki czemu udało się stworzyć doskonałą iluzję sprawiającą, że przeciętny widz nie zorientuje się, który materiał powstawał bez niego. Stahelski zastępował także Brandona w scenie, w jakiej protagonista spotyka się Sarah i ją przytula.
Wyreżyserowany przez Alexa Proyasa obraz, mimo ogromnej tragedii, mającej miejsce w czasie jego realizacji został ukończony i co najważniejsze - wyszedł znakomicie. "Kruk" to dzieło specyficzne, przepełnione mrocznym, gotyckim klimatem, ale nie brakuje w nim również romantyzmu. Właściwie ciężko przypisać temu projektowi konkretny gatunek, ponieważ poza elementami grozy mamy tutaj motywy charakterystyczne dla produkcji sensacyjnych czy martial arts, komiksową stylistykę, a i jak wyżej napisałem - całość okraszono romantyzmem. Podczas seansu można odczuć, że w trakcie kręcenia filmu świat rzeczywisty połączył się z ekranową fikcją, a duch tragicznie zmarłego Brandona unosi się nad przedsięwzięciem Proyasa, czyniąc je bardzo osobliwym. Wrażenie robią też plastyczne kadry autorstwa naszego rodaka, Dariusza Wolskiego oraz scenografia sprawiająca, że filmowe Detroit wygląda wręcz surrealistycznie, a panująca w nim atmosfera jest duszna, pesymistyczna, przygnębiająca. Wszystkie te aspekty oraz nietypowe połączenia przyćmiewają nieco przewidywalną fabułę (można typować, kogo po kim dopadnie Eric czy kogo zostawi na koniec) i "Kruka" chce się oglądać głównie dla samej postaci Dravena, jego antagonistów, wątku krwawej, bezwzględnej zemsty, a także wykreowanej przez Proyasa rzeczywistości - barwnej, intrygującej, choć jednocześnie przepełnionej brutalnością i zdemoralizowaniem.
Zastosowane efekty specjalne cieszą oczy - pirotechnika, dekoracje, choreografia pojedynków są znakomite, zaś soundtrack, w którym dominują głównie rockowe kawałki oraz melancholijna, sentymentalna muzyka świetnie ilustruje "The Crow". Podsumowując - film ten to niebanalne, zaskakujące wieloma czynnikami, emocjonujące oraz wzruszające kino. Strona techniczna jest miodna, panujący klimat urzeka, a wydźwięk skłania do głębszych refleksji. Moja ocena to wystawione z czystym sumieniem 8/10.
Wersje lektorskie jakie znam:
* VHS od Imperial - Tomasz Knapik, ostre, najlepsze tłumaczenie
* TVN - Tomasz Knapik - łagodne tłumaczenie, inny ton głosu
* Polsat - Ireneusz Królikiewicz, bardzo zeszmacone tłumaczenie
* DVD - Janusz Szydłowski - średnie tłumaczenie
Brandona Lee pochowano obok jego ojca na Lake View Cemetery w mieście Seattle, natomiast "Kruka" zadedykowano jemu oraz narzeczonej Elizie, z którą miał pobrać się kilka tygodni później.
niedziela, 6 października 2019
"Śmiertelny rejs" (1998)
Dystrybucja: Vision
Lektor: Maciej Gudowski
Tłumaczenie: średnie (tekst Dominiki Kmiecik)
"Śmiertelny rejs" przejrzany, wersję VHS od Vision czyta Maciej Gudowski - przeczytał on ten film również na DVD i TV Puls, jednak za każdym razem z innym tłumaczeniem. Pan Maciej trochę tu zamula, czasem tekst czyta za późno lub za wcześnie, a tłumaczenie autorstwa Dominiki Kmiecik nie powala - tłumaczka czasem gubi zabarwienia humorystyczne lub przekręca niektóre rzeczy. Spotkałem się z lepszymi przekładami do tej produkcji. Wydanie jest raczej dla ciekawostki, ale osobiście lubię ten tytuł, więc i tak cieszę się, że go zdobyłem.
"Komandosi śmierci" (1993)
Dystrybucja: VIM
Lektor: Jerzy Rosołowski
Tłumaczenie: dobre (tekst Magdaleny Balcerek)
Kaseta z "Komandosami śmierci" od naszego znajomego przejrzana. Cóż... chciałem tej produkcji dać szansę i ją polubić, ale tym razem Menahem Golan zawiódł. Nie pomogły nawet próby nawiązania do "Delta Force" ani B-klasowy klimat. Jedynie Billy Drago trochę ratuje całość. Co do samego wydania od VIM, to jest ono niezłe - czyta Jurek Rosołowski i naprawdę dobrze się go słucha, a za tłumaczenie odpowiada pani Magdalena Balcerek, więc stoi ono na odpowiednim poziomie i trafi się nawet trochę bluzgów. Samą kasetę polecam, jeżeli ktoś chciałby ją mieć w celach kolekcjonerskich, ale samych "Komandosów śmierci" już niekoniecznie.
Nowe nabytki III
Ponownie przejrzeliśmy część kaset, które ostatnio otrzymaliśmy. Nie zaznajomiliśmy się jeszcze z zawartością każdej, ale i tak trafiliśmy już na kilka pełnych, kultowych tytułów. Zdarzały się też taśmy, na których zamiast całych nagrań były tylko fragmenty czy pourywane lub w jakiś sposób uszkodzone filmy. Bloków reklamowych z dawnych lat zbyt wielu nie znalazłem, ale coś tam jest.
* "Pokłon dla zawodnika" ("Krew bohaterów") - Polsat
* "Rambo: Pierwsza krew" - Polsat, Andrzej Matul
* "Parszywa dwunastka" - TVP1, Janusz Kozioł
* "Amerykański ninja" - Polsat, Tomasz Knapik (LP)
* "Gwiezdne wojny - część I: Mroczne widmo" - Polsat, Radosław Popłonikowski
* "Diamenty są wieczne" - nagrane z jakiejś zagranicznej telewizji w jęz. oryginalnym
* "Kickboxer" - Polsat, Tomasz Knapik
* "Kickboxer 2: Powrót" - TVP1, Maciej Gudowski
* "Niekończąca się opowieść 3" - TVP2, polski dubbing (LP)
* "Hook" - Polsat, Jacek Brzostyński (LP, 1996 r.)
* "Powrót do przyszłości II" - TVP1, Andrzej Matul (uszkodzone)
* "Willow" - Polsat, Jacek Brzostyński (uszkodzone)
* "Pogromcy duchów II" - Polsat, Jacek Brzostyński (trochę uszkodzone)
* "Krokodyl Dundee" - TVP1, czyta chyba Andrzej Matul (LP, uszkodzone)
* "Szarże" - Polsat
* "Pulp Fiction" - C+, Janusz Kozioł (LP)
* "Absolwent" - TVP1, Janusz Kozioł (LP, chyba cały)
* "Czarny deszcz" - TVP1, Stanisław Olejniczak (tł. Magdaleny Balcerek), film nie jest nagrany od początku
* "Pożegnanie z Afryką" - z dawnego TVP bez logo lub przegrywka
Wśród fragmentów znajdą się m.in kawałki "Pasażera 57" z TVP1, "Ściganego" z TVP1, jakiegoś filmu z Clintem Eastwoodem, jakiegoś filmu wojennego i paru innych.
"Z Archiwum X: Pokonać przyszłość" (1998)
Dystrybucja: Imperial
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: dobre
Udane przeniesienie "Z Archiwum X" na srebrny ekran - twórcy zrealizowali film, który może oglądać ktoś, kto ma serial i mitologię w jednym paluszku lub ktoś, kto nie widział ani jednego odcinka. Oczywiście na potrzeby kinowych standardów jest więcej potworów, więcej efektów specjalnych i hollywoodzkich zagrywek, ale udało się zachować klimat i manierę wersji telewizyjnej. Przy okazji pełnometrażowe "X-Files" to kolejny dowód na to, że w latach 90. CGI było lepsze ;). Kasetę z tą produkcją przejrzałem - czyta ją Tomasz Knapik, trafił mi się egzemplarz w całkiem dobrym stanie, który pewnie mi jeszcze posłuży wiele lat.
Subskrybuj:
Posty (Atom)