"Autostopowicz" (1986) - Jim Halsey (C. Thomas Howell) to młody chłopak podróżujący do San Diego w celu dostarczenia wypożyczonego samochodu. Przemierzając późną nocą pustynne bezdroża, zabiera ze sobą przemoczonego autostopowicza, niejakiego Johna Rydera (Rutger Hauer). Prędko okazuje się, że pasażer jest maniakalnym psychopatą - opowiada Jimowi, w jaki sposób zabił kierowcę, który poprzednio go zabrał i twierdzi, że teraz to samo zrobi z nim. W chwili, gdy Ryder dręczy młodziana, ten zbiera się w sobie i wypycha szaleńca z auta, ale to dopiero początek koszmaru - John nie zamierza odpuścić Hasley'owi i zaczyna go ścigać. Pojawia się w najmniej oczekiwanych momentach i pozbawia życia kolejnych ludzi znajdujących się wokół Jima, na którego z kolei padają podejrzenia o dokonywane morderstwa. Chłopak, będący na skraju desperacji podejmuje samotną walkę z oprawcą, a także próbę oczyszczenia się z zarzutów stawianych mu przez policję. Już wiele osób polecało mi "Autostopowicza" i od dawna miałem w planie go obejrzeć, a że ostatnio zdobyłem z nim kasetę, to bezzwłocznie ją odpaliłem i... cóż, początkowo nieco się rozczarowałem, jednak po seansie zupełnie inaczej odbieram tę produkcję. Pierwsze minuty wskazywały na to, że tytuł ten będzie mało inteligentnym slasherem w stylu "Piątku, trzynastego", lecz traktowanym zupełnie na poważnie, dlatego zwyczajnie irytowało mnie pojawianie się Rydera znikąd, wszędzie tam, dokąd trafiał główny bohater oraz dokonywanie przez niego rzeczy niemożliwych, jak bezszelestne wycięcie w pień wszystkich uzbrojonych stróżów prawa na komisariacie w niezbyt długim czasie czy podłożenie odciętego palca w przydrożnym zajeździe. Jim natomiast raził swoją nieporadnością i podejmowaniem błędnych decyzji - praktycznie na własne życzenie pakował się w kłopoty i tam, gdzie mógł coś zrobić, nie zrobił kompletnie nic (po wyrzuceniu Johna z wozu po prostu odjeżdża, a w barze i warsztacie/garażu pozwala mu odejść, nie stara się jak najszybciej powiadomić mundurowych etc). W drugiej połowie projekcji na te pozorne niespójności i nielogiczności zacząłem patrzeć jednak inaczej, ponieważ John Ryder nie był zwyczajnym człowiekiem ani pierwszym lepszym rębaczem z wielkim nożem, a relacji mężczyzny z Jimem nie sprecyzowano w sposób jednoznaczny, jasny.
Ryder ani razu bezpośrednio nie targnie się na Hasley'a - stosuje wobec niego terror, zabija funkcjonariuszy policji i cywili, którzy znajdą w pobliżu Jima, jemu samemu każe być świadkiem dokonywanych przez siebie zbrodni, lecz wyraźnie nie ma zamiaru go uśmiercić. Ponadto, jeżeli zachodzi taka konieczność, to wybawia chłopaka z opresji, np. przed ścigającymi go gliniarzami, jednak tylko po to, by chwilę później znów zgotować mu jakiś horror. Nastolatek z początku zachowuje się jak tzw. "ciepła klucha", ale po kolejnych krwawych incydentach z Johnem sam zaczyna stawać się bezwzględny i nieugięty - widać wtedy, jak przechodzi wewnętrzną przemianę, zupełnie jakby właśnie o nią chodziło dręczycielowi. Wspomniany wątek można odbierać oraz interpretować (lub nadinterpretować) na wiele rożnych sposobów i po premierze spora ilość widzów, a także krytyków próbowało rozgryźć "Autostopowicza" - niektórzy sugerowali, że to historia z homoseksualnymi aluzjami, gdzie dwóch facetów przyciąga coś do siebie, inni, że to, co widzimy na ekranie jest wytworem wyobraźni Jima, natomiast sam Rutger Hauer uważał, że jego postać można uznać za personifikację czystego zła, a obraz nie posiada żadnych ukrytych przesłanek. Internetowe analizy "Autostopowicza" wskazują również na fakt, że młody protagonista mógł zginąć zaraz we wstępie, zaś wydarzenia rozgrywające się w dalszej części filmu mają miejsce w czyśćcu lub czymś podobnym i jego zmagania z Johnem Ryderem to forma próby. Ja póki co nie będę stawiał żadnych tez, ale przyznam jedno - projekt ten nie należy do łatwych do odczytania i nie ma żadnej pewności co do tego, kim był tajemniczy John Ryder (zwykłym psycholem czy kimś nadnaturalnym) oraz co tak naprawdę łączyło go z Jimem. Reżyser, Robert Harmon nie daje na te pytania absolutnie żadnych odpowiedzi; praktycznie nie pokazuje widzowi, jak tytułowy autostopowicz eliminuje swoje ofiary (choć pierwotnie planowano zaprezentować więcej rzezi w kadrze z dobitniejszymi szczegółami, ale z tego zrezygnowano, a i Harmon nie chciał zanadto epatować okrucieństwem), więc jedynie możemy domyślać się, w jaki sposób tego dokonał, w dodatku nie wiemy o nim kompletnie nic, nawet jego nazwisko mogło zostać wymyślone na poczekaniu. Zasugerowano jednak, że coś jest na rzeczy, gdyż pod koniec kapitan Esteridge mówi coś w stylu "między wami jest coś bardzo dziwnego", co w scenariuszu na pewno nie znalazło się przypadkowo ;).
Persony Rydera i Hasley'a nie byłyby tak interesujące, gdyby nie fenomenalne aktorstwo Rutgera Hauera oraz C. Thomasa Howella. Pierwszy z nich kreuje pamiętnego, demonicznego, aczkolwiek wyjątkowo spokojnego, nie dającego się ponieść emocjom czubka z piekła rodem, za to Howell nieco wkurwiającego, ale dojrzewającego, mężniejącego Jima, który najpierw daje ciała i panikuje, by w ostatnim akcie podjąć męską decyzję i sprostać antagoniście. Jego strach oraz poczucie osaczenia jest wręcz namacalne, a konieczna zmiana w ostatniego sprawiedliwego jak najbardziej wiarygodna. Realizacja "Autostopowicza" wypada solidnie - sekwencje samochodowe są nakręcone konkretnie, natomiast pirotechnika, wybuchy czy strzelaniny widowiskowe. Na projekt pozytywnie wpływają piękne zdjęcia, autorstwa Johna Seale'a i miejscami melancholia muzyka Marka Ishama. Ciekawie zaprezentowano też klimat drogi (wiecie, pustynne plenery, ubocza, tanie zajazdy, obskurne stacje paliw) oraz napięcie - nawet przy dość głupawych fragmentach Harmon trzymał oglądającego w ryzach. Przyznam, że paranoja Hasley'a, który chwilami boi się własnego cienia skutecznie wpływa na oglądającego - nigdy nie dało się przewidzieć, gdzie i w jakim momencie trafimy na Rydera, a to z kolei powodowało, że seansowi towarzyszyła swego rodzaju niepewność związana z jego niespodziewanym nadejściem lub ponownym doprowadzeniem do czyjejś śmierci. Moim zdaniem "Autostopowicz" to niezły dreszczowiec, mogący być rozpatrywany pod różnym kątem; spodoba się on zarówno zwolennikom slasherów, jak i entuzjastom utworów, w których można próbować doszukiwać się drugiego dna, alternatywnego znaczenia. Mnie dzieło Roberta Harmona nie ujęło na tyle, bym przesadnie się nad nim zachwycał, jednak doceniam jego walory: wykonanie, grę aktorską i przede wszystkim wspaniałą atmosferę. Mam zastrzeżenia co do mocnych naciągnięć fabuły, ale jak już pisałem - możliwe, że nie jest ona tak oczywista jak się wydaje. Przedsięwzięcie oceniam na 6/10, chociaż myślę, że w przyszłości mogę dać jej więcej. Czuję lekki niedosyt i odnoszę wrażenie, że "The Hitcher" trzeba zobaczyć kilka razy, aby wyrobić sobie o tym tytule pełne zdanie. Na wydaniu VHS od NVC czyta Stanisław Olejniczak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)