Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gry i książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gry i książki. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 26 lipca 2020

"Suche łzy" (2005)

"Suche łzy" (2005) - trwająca 6 lat druga wojna światowa stanowiła niezwykle trudne przeżycie zarówno dla Polaków, jak i osób innych narodowości, które przebywały na terenie naszego kraju. Ich codzienność w diametralnym tempie zamieniała się w istny koszmar, niepozwalający na normalne funkcjonowanie. Wszelkie podejmowane kroki musiały zostać dokładnie przemyślane, nie można było pozwolić sobie na jakąkolwiek pomyłkę. Walczono w strachu, w przeświadczeniu, że następuje całkowita zmiana w dotychczasowej egzystencji, ale nie to zapewniało ludziom przetrwanie. Najwięcej przynosił spokój, opanowanie, rozwaga, stanowczość oraz niesłabnąca wiara w powodzenie każdej przeprowadzanej akcji. Tylko to mogło przesądzić o tym, czy po nocy nastąpi kolejny dzień, czy na tylu niewinnych twarzach pojawi się uśmiech lub łza, czy z ust wydobędzie się jeszcze jakieś słowo, czy płuca będą zdolne złapać kolejny oddech.

"Suche łzy. Opowieść o utraconym dzieciństwie" to autobiografia Nechamy Tec – Żydówki, która na jej kartach dzieli się z czytelnikiem wszystkimi przeżyciami i wspomnieniami z tamtego okresu. W sposób niebywale zręczny wprowadza nas w świat pełen niesprawiedliwości, brutalnego znęcania się nad niewinnymi ludźmi, nieustannego strachu, sprytnie kamuflowanego powszechnie panującym, lecz pozornym spokojem, trudnych, bolesnych rozstań, do przykrej, niezrozumiałej rzeczywistości, w której jak najszybciej trzeba wyprzeć się swojego pochodzenia i walczyć o każdy grosz. Ze względu na fakt ścigania Żydów przez niemieckich okupantów, rodzina Tec musiała postępować bardzo ostrożnie, jednak przez te wszystkie lata miała niewątpliwie spore szczęście. Kontakty utrzymywane przez matkę i ojca pomagały znaleźć schronienie, nawet wtedy, kiedy czas uciekał jak piasek przez palce, umożliwiały połączenie sił z pozostałymi rodzinami, dzięki czemu szanse na przetrwanie wzrastały czy chociażby pozwalały na załatwienie fałszywych dokumentów, gdyby przyszło udowodnić gestapowcom nieżydowskie pochodzenie.

Kobieta na moment staje się Helką, by za chwilę nazywać się Pelagią, a na koniec Krysią. Razem z rodzicami oraz starszą siostrą Gizą zamieszkuje niewielką kamieniczkę w Lublinie, jednak niedługo później wszyscy przenoszą się do dawnej fabryki świec, w jakiej wcześniej pracował ojciec dziewczynek, Roman Bawnik. Jest to jedna z tych postaci, której należy się szczególne uznanie, ponieważ niejednokrotnie stawał on na wysokości zadania i kiedy reszta dawała się ponieść zgubnym emocjom, mężczyzna zachowywał trzeźwość umysłu i jako głowa rodziny dbał nie tylko o odpowiednie wychowanie córek, ale i dokładnie opracowywał przeprowadzane akcje – począwszy od przeniesienia się do Warszawy aż po rozpoczęcie handlu wódką czy bułkami. Dzięki niezachwianej postawie oraz umiejętności przewidywania, mógł kierować każdym z osobna, pouczając go i obdarzając cennymi radami. Nechama, w swojej autobiografii poświęciła mu wiele miejsca, opisując jego ogromną miłość oraz przywiązanie do wówczas 11-letniego dziecka, któremu wskazywał, jak w konkretnym przypadku ma postępować, a czego koniecznie musi się wystrzegać. Ta oczywiście wszystko brała do serca i mimo, że nie zawsze zgadzała się z kierowanymi do niej słowami, pozostawała im wierna, a tym samym okazywała ich autorowi największy szacunek. Niejednokrotnie czytamy, jak ojciec poucza nastolatkę, by była odważna i nieugięta, tłumiła łzy oraz wszelkie przejawy słabości, nikomu się nie zwierzała, a przede wszystkim umiała zachować w tajemnicy informacje o swojej narodowości – gdyby ktokolwiek o niej wiedział, mógłby ją wydać, co wiązałoby się z szybką utratą tak młodego życia. Niestety, wspólna walka o lepsze jutro wiązała się również z ograniczonym zaufaniem do reszty jej uczestników – to przykre, że w obliczu takiej tragedii nieprzyjaciel mógł być tuż za rogiem, choć znajdował się w identycznym położeniu.
Portret rodziny Tec, wykonany między 1910 a 1920 rokiem
Autorka stara się każdemu z bohaterów poświęcić przynajmniej parę kartek, nakreślając jego wygląd, usposobienie oraz przedstawiając to, jak zachował się w konkretnych sytuacjach. Poznajemy zarówno wiele dziewcząt, jak i chłopców, kobiet i mężczyzn, którzy albo kierują się dobrem ogółu i są gotowi wyciągnąć pomocną dłoń w kierunku potrzebującego albo widzą tylko czubek własnego nosa i cokolwiek się nie wydarzy, upatrują w tym własne korzyści. Czasem czułam, że zbyt duża ilość osób, o których mowa w książce, może wprowadzić pewien zamęt i chwilami istotnie tak było, jednak nie wpłynęło to na negatywny odbiór powieści ani na trudność w rozumieniu akcji. Na naszych oczach Nechama bardzo szybko wchodzi w dorosłość – smutne koleje losu postawiły ją przed obowiązkiem podejmowania trudnych decyzji, kiedy to musiała kierować się rozumem i rozsądkiem, a nie osobistymi pragnieniami i skrywanymi uczuciami, dbania o dobro rodziny i bliskich, poświęcania resztek sił, zgromadzonych dzięki determinacji, w celu zarobienia choćby niewielkiej sumy pieniędzy. Coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że nie może przyspieszyć tak wolno płynącego czasu oraz, że nie zawsze może szukać pocieszenia w ramionach rodziców, którzy mają już niejedno zmartwienie. Uważam, że wykazała się olbrzymią rezolutnością, mimo że nie raz wątpiła we własne możliwości i nie miała pewności, czy sobie poradzi. W tym właśnie przypadku wiele dały dziewczynce lekcje od jej ojca oraz wszystkich ludzi, jakich napotkała na swojej drodze. Na nieco dalszym planie w autobiografii znajduje się jej starsza siostra, Giza, pracująca w klubie dla niemieckich żołnierzy czy matka Estera, z początku zatrudniona jako gospodyni w mieszkaniu niemieckiego urzędnika, później zajmująca się wypiekaniem bułek i drożdżówek na tzw. czarny rynek. Z obiema postaciami nasza główna bohaterka utrzymuje tak bliskie i zażyłe stosunki, że z chęcią poznajemy ich kolejne wspólne chwile, nierzadko chwytające za serce.
Autorka doskonale porusza się między opisami poszczególnych zdarzeń – w zręczny sposób przechodzi od niespodziewanej śmierci brata Estery, Józefa czy Ciućki, dawnej nauczycielki nastolatek, do szukania w błyskawicznym tempie schronu przez żydowską rodzinę. Łatwo odnieść wówczas wrażenie, że choć jesteśmy już długo po zakończeniu drugiej wojny światowej i pisarka nie musiała spieszyć się ze streszczaniem tego, co wówczas się działo, w rzeczywistości pragnęła jak najbardziej namacalnie i dobitnie zetknąć nas w tamtejszą rzeczywistością, w której nie było czasu ani na myślenie o przyszłości ani na pochylanie się nad jeszcze ciepłymi zwłokami. Czytając opisy przeżyć Nechamy, wyraźnie czuć otaczającą ją niepewność, strach i przerażenie, czym przecież z nikim nie mogła się dzielić – zostajemy więc w pewien sposób wyróżnieni, kiedy pozwala nam wniknąć w jej osobiste myśli, pragnienia oraz uczucia. Młodą dziewczynkę wiele kosztowało, by wychodząc z domu nie zostać zauważona przez gestapo, by nikt nie dostrzegł, że cierpi, ale i by przejść obojętnie wobec śmierci osób o żydowskich korzeniach. Ku mojemu zdziwieniu, książka nie zawiera rozległych obrazów rozgrywającego się w ciszy dramatu, jakim są powolne tortury lub szybki zgon po zderzeniu się ciała z ołowianą kulą – zostają one tylko gdzieniegdzie wtrącone, nadal oczywiście mrożąc krew w żyłach. Autorka nakreśliła również niezwykle wyraźną niechęć do Żydów, okazywaną ze strony Polaków, którzy byli skorzy wpajać ją nawet dzieciom. Z jednej strony nie było przed tymi słowami ucieczki, z drugiej jednak niczego nieświadomi, właśnie im użyczali wody, pieca, posłania czy ubrań. "Suche łzy" stawiają czytelnika przed próbą zmierzenia się z owym osądem na temat narodu żydowskiego, który w czasie okupacji wycierpiał nie mniej niż polski. Wnikliwie analizując to, co ma nam do przekazania Nechama, zdałam sobie sprawę z faktu, że tak naprawdę nie wiem, co znaczy żyć w strachu oraz walczyć o przetrwanie. Będąc zdrową, sprawną dwudziestolatką, mającą plany i marzenia, chcącą pozostawić coś po sobie na tym świecie, cieszę się ogromnie, że nie musiałam poznawać okrucieństwa wojny oraz jej katastrofalnych następstw, ale za to wzmaga się we mnie szczere współczucie wobec tych, którzy bez żadnego powodu lub z byle błahej przyczyny musieli to wszystko stracić.
Nechama Tec
Tak jak już wspomniałam, powieść przenosi nas do niełatwych czasów biedy, nędzy, wstydliwej rozpaczy i bólu, niemających końca okrucieństw, naznaczonych krwią niewinnych. To, co dla naszego społeczeństwa jest już dość odlegle, tutaj powraca jak gdyby ze zdwojoną siłą i pozwala na zrozumienie wszelkich targających ludźmi rozterek. "Suche łzy" to wzruszająca opowieść o losach osób walczących o godne życie oraz lepszą przyszłość, a w przypadku Nechamy – o powrót do spokojnego dzieciństwa. To historia, w której płacz nie był dozwolony, a głęboko skrywany, niemogący ujrzeć światła dziennego. Tutaj słone krople nie spadały gładko po policzkach – one zatrzymywały się w oczach i tam też umierały. Umierały w ciszy, niezauważone, tak jak bestialsko zabijani w domach czy na ulicy. Moim zdaniem jest to obowiązkowa pozycja dla tych, którzy chcą jeszcze bardziej przybliżyć sobie czasy drugiej wojny światowej i jej pozbawioną barw codzienność.

wtorek, 5 maja 2020

"Postal 2: Apocalypse Weekend" (2004)

Postal 2: Apocalypse Weekend (Gra wideo 2004) - Filmweb
"Postal 2: Apocalypse Weekend" (2004) - dodatek do gry "Postal 2" z 2003 r. Koleś, po feralnym tygodniu, budzi się w sobotę rano w szpitalu, po niby niefortunnym wypadku z bronią palną (uraz głowy); po dojściu do siebie okazuje się, że ma jeszcze większego pecha niż poprzednio, ponieważ komornicy skonfiskowali jego przyczepę, a jeżeli nie ureguluje podatku za zwierzaka, to jego pies zostanie uśpiony. Jedyną dobrą wiadomością wydaje się to, że jego wkurwiająca żona wyprowadziła się do mamusi. Koleś opuszcza salę, w której przebywa i na korytarzu znajduje ogłoszenie, że w szpitalu płacą za oddanie nasienia do badań. Udaje się więc do pokoju "prac ręcznych", by sobie nieco "zarobić" i wszystko wydaje się przebiegać w jak najlepszym porządku, aż w końcu trafia na zmutowane, agresywne koty, które uciekły z laboratorium, a później mierzy się z własnymi halucynacjami, w których szpital staje się upiorną placówką zza światów. Na swojej drodze spotyka nie tylko zmodyfikowane genetycznie kociaki, ale także zdeformowane karzełki z piekła rodem (Gary Coleman), natomiast po opuszczeniu lecznicy musi stanąć twarzą w twarz z hordami zombie oraz różnymi, zarażonymi zwierzakami jak krowy i słonie. Koleś ponownie ma ręce pełne roboty, czasem współpracuje z mundurowymi, a czasem z nimi walczy, ma też do pokonania zastępy innych wrogów, jednak rozszerzenie to pozbawione jest wdzięku oryginalnej dwójki. Kuleje przede wszystkim fabuła - nie wiadomo, w jaki sposób doszło do całej apokalipsy, kolejne plansze zmieniają się jak w kalejdoskopie, a i zniknęła gdzieś słynna satyra z "Postal 2". Tam całość rozgrywała się w miasteczku Paradise, misje były teoretycznie proste, ale mapy rozbudowane, pozwalające na dowolną kolejność wykonywanych działań, a wszystko, od uzbrojenia po stan zdrowia, zależało tylko i wyłącznie od nas - im więcej się krążyło i myszkowało po mieszkaniach obywateli, tym więcej udawało się zebrać i wykorzystać na swoją korzyść. W "Apocalypse Weekend" w dużej mierze gra prowadzi nas za rączkę, wzdłuż wyznaczonej trasy i do większości budynków wejść nie możemy, a było to naprawdę ogromnym plusem dwójki.
Sztucznie też zwiększono poziom trudności - w podstawowej wersji gierki wystarczyło się trochę porozglądać, wybrać alternatywną trasę lub zajrzeć tu i ówdzie w celu znalezienia dodatkowych broni, amunicji czy apteczki, natomiast tutaj mamy masę ograniczeń, życia czasem jest skrajnie mało, a nie można się nigdzie oddalić bądź do czegoś wejść, by go poszukać. Przeciwnicy niekiedy są tak ustawieni, że skutecznie w nas walą, a my nie jesteśmy w stanie w nich wycelować, np. kiedy zjeżdżamy windą w bazie wojskowej albo w sytuacji, w której znajdują się gdzieś wysoko i wtedy każde nasze wychylenie kończy się groźnym postrzałem. Nie ukrywam, że w dwóch przypadkach musiałem posłużyć się kodami i w ten sposób doładować sobie zdrowie - chyba pierwszy raz, odkąd gram. W innym razie musiałbym cofać się o kilka misji albo rozpocząć granie od nowa. Plusem "Apocalypse Weekend" jest mroczny, czasem schizowy klimat oraz utrzymywanie poziomu brutalności znanego z "Postal 2". Koleś zdobywa również nowe, robiące wrażenie bronie, takie jak maczeta, latająca niczym bumerang czy potężna kosa, mogąca zrobić niezłe kuku przeciwnikowi. To dość "przyjemna" niespodzianka, która sprawdza się m.in podczas walki z zombie - nie marnujemy na nich kul, można spowolnić ich ruchy, obcinając im nogi albo przecinając na pół, a następnie dokończyć sprawę, niszcząc ich głowy (tylko wtedy umrą na dobre i więcej nie wstaną). Przeciwnicy Kolesia niestety są mało ciekawi i twórcy gry poszli w ilość, a nie w różnorodność - przez większość misji będziemy musieli likwidować głównie zarażone zwierzęta i nieumarłych. Dopiero z czasem zaczną pojawiać się setki Talibów oraz uzbrojonych, nieprzyjaźnie nastawionych do nas żołnierzy, a etapy z nimi będą się ciągnąć i ciągnąć. Odnoszę wrażenie, że dodatek ten powstawał trochę na szybko - pomysł wyjściowy z wątkiem apokalipsy wypadł interesująco, ale na poszczególne misje chyba już zabrakło koncepcji i albo były od czapy, jak zabijanie krów albo znowu zdawały się nie mieć końca i zaczynały nudzić, jak w obozie szkoleniowym Al-Kaidy. W "Apocalypse Weekend" gra się nawet dobrze, aczkolwiek daleko jej do oryginalności oraz uroku poprzednika. Moja ocena to 6/10.

piątek, 17 kwietnia 2020

"Postal 2" (2003)

POSTAL 2 STEAM PC KLUCZ DIGITAL - 7443926398 - oficjalne archiwum ...
"Postal 2" (2003) - kontrowersyjna, ekstremalnie brutalna gra komputerowa, która została zakazana w kilku krajach (m.in w Nowej Zelandii, Szwecji, Australii), a przede wszystkim kontynuacja "Postala" z 1997 r. Druga część gry to klasyczna strzelanka FPS, w jakiej wcielamy się w znanego z poprzedniej odsłony Kolesia - aspołecznego faceta, może nawet socjopatę, którego nieustannie prześladuje pech. Koleś mieszka wraz ze swoją wnerwiającą, roszczeniową żoną w przyczepie kempingowej na zadupiu miasteczka Paradise, a my wchodzimy w jego skórę na pięć dni - od poniedziałku do piątku - kiedy to będziemy wykonywać różne misje (a raczej codziennie sprawy). W Paradise zrealizowanie czeku, odebranie paczki z poczty czy kupienie mleka lub steków nie należy jednak do łatwych zadań; mieszkańcy mieściny są wyjątkowo wrogo nastawieni do całego otoczenia, a w szczególności do Kolesia. Wystarczy, że nasz bohater opuści dom, a zaraz ktoś go wkurwia, policja zatrzymuje się przy nim bez powodu albo spotyka on na swojej drodze nawiedzonych obrońców drzew, obwiesiów-fetyszystów, którzy ubierają go w lateksowy strój Pokraka z "Pulp Fiction" i chcą mu się dobrać do dupy czy rzeźników ze sklepu mięsnego Meat World (tę nazwę spokojnie można odbierać na poważnie), ubóstwiających swój hobbystycznie wykonywany zawód i urządzających na magazynie krwawe zabawy. Trafimy też na nerwowych pocztowców, którzy częściej używają broni niż długopisu oraz Talibów z Al-Kaidy - z nimi też szybko złapiemy kosę. W takiej sytuacji Kolesiowi nie pozostaje nic innego jak solidnie się uzbroić i stanowczo odpierać ataki napastników (ewentualnie komuś przypieprzyć dla zasady). Możemy przeszukiwać domy obywateli i znaleźć w nich ciekawe "zabawki", jak np. shotguna (u nas tzw. "pompka"), karabin M-16, pospolity pistolet czy granaty. Zwykła łopata (czy tam rydel) też nada się do samoobrony - nawet łeb można nią odciąć, jeżeli na naszej drodze pojawi się natarczywy delikwent. W trakcie gry pomocny okaże się kanister z benzyną, ale nawet bezpańskie, łażące po deptaku koty będą miały swoje zastosowanie, ponieważ z powodzeniem będą robić za tłumik do broni, a następnie jako pocisk. W dalsze dni główny bohater znajdzie dodatkowo wyrzutnię rakiet, wyrzutnię napalmu i koktajle Mołotowa.
Koleś to barwna postać, nosząca czarny płaszcz, ciemne okulary, rudą kozią bródkę, rzucająca sarkastyczne odzywki w stylu "Myślałeś, że dzisiaj nie umrzesz? Niespodzianka!" lub "Dziś jest pierwszy dzień końca waszego życia!" i popalająca ziółko. Na pierwszy rzut oka wydaje się być maniakalnym mordercą, ale kiedy wykona się kilka zadań, to śmiało można stwierdzić, że jest on raczej ofiarą okoliczności; nie dość, że prześladuje go niefart, to jeszcze mieszka w patologicznym miasteczku i na tle jego spaczonych, agresywnych mieszkańców sprawia wrażenie rozsądnego typa, który po prostu woli dać komuś w mordę, niż sam w nią dostać. Oponenci Kolesia to też interesujące przypadki - mamy tu różne grupy społeczne oraz mniejszościowe, wykreowane w mocno stereotypowy sposób (wieśniacy są tępi, geje ubierają swoją "zdobycz" w lateksowy uniform, a skrajnie radykalni Islamiści tylko czekają, żeby coś wysadzić lub kogoś odstrzelić, wykrzykując hasła o niewiernych), co jest wyraźną, doskonałą satyrą na współczesność. Społeczeństwo jest znerwicowane, panuje konsumpcjonizm (Koleś musi wystać się w niejednej kolejce i znosić przepychanki, w sklepach tłoczno od naburmuszonych klientów), a mniejszości natarczywie i wściekle manifestują swoją obecność, próbując przekształcać rzeczywistość według swoich idei (w "Postal 2" kościół stopniowo zmienia się w meczet, Talibowie coraz bardziej rozprzestrzeniają się na całą okolicę, a obrońcy drzew i natury chcą palić każdą książkę oraz biblioteki). Wszystkie te motywy można też odczytać również jako próbę pokazania w krzywym zwierciadle tego, jak rodzą się socjopaci czy frustraci (aczkolwiek nie wiem, czy to nie nadinterpretacja z mojej strony), na co niewątpliwie wpływa presja z domu, negatywnie nastawiona ludność czy nawet stróże prawa, wiecznie mający o coś pretensje (oberwiesz od kogoś, oddasz mu, ale oni będą ciebie ścigać). Koleś jest kompletnym outsiderem, a musi iść na miasto i załatwiać różne pierdołowate sprawy za znienawidzoną żonę, prócz tego każdy chce go wyjebać w dosłownym lub niedosłownym tego słowa znaczeniu ("Jasna cholera, chodziłem sobie za własnymi sprawami, ciesząc się prawem do noszenia broni, a wyście się na mnie rzucili!"). Całość okraszono czarnym, ironicznym humorem - twórcy naśmiewają się nawet z brutalności gier wideo, natomiast Koleś mówi, że w ramach poprawności politycznej najpierw powinien kropnąć kobiety i kolorowych (dziś by to nie przeszło, serio).
Miasteczko Paradise posiada swój urok, jego mapa jest dość rozbudowana i czasem trzeba się nachodzić, by znaleźć właściwą drogę, ale nie ma w tym niczego specjalnie skomplikowanego. Po kilku godzinach grania, tj. po przeżyciu kilku dni w wirtualnym świecie z łatwością da się zapamiętać najważniejsze miejsca (istnieje też możliwość rozwinięcia podręcznej mapki), takie jak centrum, sklepy, kościół, cmentarz, lokacje, w których można się uzbroić lub punkty, których lepiej unikać, czyli te, gdzie kręci się sporo wyznawców Allaha lub demonstrantów od palenia książek. Każda kolejna misja ma oczywiście coraz wyższy poziom trudności, a po pewnym czasie, w "Postal 2" zaczynają pojawiać się także elementy zręcznościówki, np. wali się jakaś część budynku/otoczenia i trzeba znaleźć inne, alternatywne wyjście, przeciskając się rurami lub po nich przechodząc, uważając przy tym, by nie spaść lub nie wleźć na jakąś przeszkodę. Są również sytuacje wymagające cierpliwości od gracza, kiedy przykładowo Koleś musi stanąć w kolejce choćby po zakupy czy autograf gwiazdy w centrum handlowym i tolerować wpychających się w nią chamów. Oczywiście można wyciągnąć giwerę i wszystko rozwalić w drobny mak, urządzić rzeź, wziąć co najpotrzebniejsze i ulotnić się, ale w "Postal 2" sporo zależy od indywidualnej oceny sytuacji - nie zawsze wymaga ona od nas użycia broni czy przyłożenia komuś, czasem wystarczy przeczekać lub odpuścić, ale na tym etapie każdy sam decyduje, jak postąpić. Stróże prawa też są mniej cięci, jak nie nosi się w rękach karabinu lub innej giwery i nie otwierają wtedy ognia. Grafika w tej grze moim zdaniem jest przyzwoita (wiem, niektórzy narzekają, że mocno się postarzała, aczkolwiek ja najbardziej lubię gry gdzieś z 1997-2003 r. i ich ówczesny design graficzny) i doceniam to, że w wiele miejsc można wejść (w tym na dachy), niemal każdy dom stoi otworem, zaś większość drzwi czy okien da się rozwalić, podobnie jak poszczególne meble czy przedmioty. Niby nic wielkiego, ale bywały takie gierki, że eksterminowało się hurtowo nieprzyjaciół, a żaden element tła nie ucierpiał - krzesła się nie przewracały, szyby nie zbijały, nawet paczka fajek była odporna na każdy wybuch. "Postal 2" oceniam wysoko, ponieważ naprawdę mocno mnie wciągnął i można przy nim odreagować. Dodatkowo, godne uznania jest żartobliwe, satyryczne spojrzenie na obecnie otaczający nas świat i właśnie dlatego gra ta jest teraz bardziej aktualna niż w chwili premiery - od paru lat problem konsumpcyjnego stylu życia, nachalnej, politycznej poprawności, usilnego promowania mniejszości etnicznych, seksualnych czy religijnych ma ogromne rozmiary, a tutaj można sobie poużywać 😉. Moja ocena to 8/10.

czwartek, 9 maja 2019

"Anioł stróż" (1988)

"Anioł stróż" (1988) - od momentu narodzin los nie oszczędza Laury Shane - kobieta w ciągu zaledwie kilku lat traci wiele bliskich jej osób, a dzieciństwo musi spędzać w obskurnych domach dziecka. Jednakże co jakiś czas na drodze głównej bohaterki staje tajemniczy mężczyzna, wybawiający ją z najgorszych opresji; dzięki niemu dziewczyna m.in dwukrotnie unika gwałtu, śmierci oraz kalectwa. Z czasem Laura zaczyna jednak odbijać się od dna, wreszcie zaznaje szczęścia, realizuje się zawodowo, lecz po wielu latach ponownie spotyka tajemniczego obrońcę, który pojawia się zawsze w odpowiednim miejscu i czasie, nie starzeje się i nie zdradza niczego na swój temat. Kim jest anonimowy dobrodziej? Skąd pochodzi? Jakie ma zamiary? Bliżej poznamy tę sylwetkę w trakcie czytania "Anioła Stróża", typowej powieści Deana Koontza, w której pisarz łączy science-fiction z wątkami sensacyjnymi, odrobiną sentymentalizmu i romansu. Fabuła często zaskakuje i początkowo w charakterystyczny dla autora sposób sugeruje coś zupełnie innego, jednak z każdym rozdziałem stopniowo zaczyna odwracać się o 180 stopni. Jak zauważyłem, Koontz lubi bawić się z czytelnikiem w kotka i myszkę - z na pozór schematycznych historii zawsze potrafi wykrzesać coś oryginalnego, autorskiego, czego wcale byśmy się nie spodziewali.

UWAGA! W PONIŻSZEJ CZĘŚCI TEKSTU ZNAJDUJĄ SIĘ SPOILERY!


Przykładowo - okazuje się, że tytułowy anioł stróż to żadna nadnaturalna istota, tylko podróżnik w czasie o imieniu Stefan. Nie jest to żaden zdrajca z odległej przyszłości, jak się pierwotnie wydaje, lecz zbuntowany hitlerowiec, który z 1944 roku skacze w przyszłość, by odkupić swoje winy i zmienić losy świata, a przy okazji pomóc kobiecie, dla jakiej życie przewidziało życie pisze same czarne scenariusze. Naziści, przeczuwając klęskę III Rzeszy konstruują wehikuł czasu, umożliwiający im sprowadzenie z przyszłości nowatorskiej technologii oraz cennych informacji, co pomoże im wygrać wojnę. Stefan pragnie temu przeszkodzić i nie dopuścić do trimfu Hitlera. Koontz do "Anioła stróża" całkiem sprytnie wplótł motywy podróży w czasie i dość sensownie je wyjaśnił, unikając związanych z nimi paradoksów, które zresztą też opisał. W tej części książki, rozgrywającej się podczas II wojny światowej podobały mi się odniesienia do wydarzeń oraz postaci historycznych, stanowiące interesujące smaczki. Ciekawa (lub raczej nieciekawa) była również wizja alternatywnej rzeczywistości, gdyby to hitlerowcy wyszli z wojny zwycięsko. Intryga jest więc pomysłowa, nieprzewidywalna i sporo w niej twistów, mocno zbijających czytelnika z tropu. Pierwszoplanowe postacie zostały dobrze nakreślone, choć jakoś w pamięć szczególnie nie zapadają. Akcja zawiązuje się szybko i nie ma niej żadnych przestoi, a jeśli już są, to celowe, kiedy naszym zadaniem będzie poznanie charakterów protagonistów i motywacji, jakie nimi kierują. Podsumowując - "Anioł stróż" to wciągająca proza, może nie jakaś szczególnie zachwycająca czy oszałamiająca, ale dostarczająca rozrywki.

Moja ocena - 6,5/10

piątek, 26 kwietnia 2019

"Głos nocy" (1980)

"Głos nocy" (1980) - ta powieść Deana Koontza od pierwszych stron okazała się być bardzo wciągająca, ale również zaskakująca, ponieważ dość znacząco różni się od poprzednich, przeczytanych już przeze mnie książek tego autora ("Inwazja", "Dom śmierci"). Nie uświadczymy tu żadnych wątków paranormalnych, motywów science-fiction ani wymyślnej, przekombinowanej historii - "Głos nocy" opowiada o przyjaźni dwóch 14-latków, z czego pierwszy to nieśmiały, zakompleksiony "noł-lajf", a drugi podziwiany luzak, z którym każdy chce się przyjaźnić. W chwili, gdy znajomość rówieśników zacznie się rozwijać, szybko wyjdzie na jaw, że jeden z nich skrywa mroczne sekrety i jest raczej typem toksycznego przyjaciela. Akcja rozwija się szybko, zaś każdy kolejny rozdział staje się coraz bardziej mroczny i coraz mocniej trzyma czytelnika w napięciu. Postacie chłopców zostały ciekawie napisane i cieszy mnie, że pisarz skupił się głównie na nich, nie tracąc czasu na jakichś pobocznych bohaterów.

Koontz miejscem rozgrywających się wydarzeń uczynił nadmorskie, klimatyczne miasteczko Santa Leone. Jego opisy są skromne, aczkolwiek pobudzają wyobraźnię oraz sprawiają, że chcemy poczuć panujący w mieścinie plażowo-wakacyjny klimat, miejscami skąpany w aurze niepewności i grozy. Minimalizm w "Głosach nocy" stanowi duży plus, bowiem nie znajdziemy tu rozwleczonych rozdziałów czy fragmentów - wszystko zostało sprawnie rozpisane, nie ma dłużyzn, a książkę czyta się jednym tchem. Co tu dużo mówić - powieść ta jest solidnym, przyziemnym, emocjonującym dreszczowcem, wartym polecenia każdemu, kto ceni sobie ten typ literatury.

Moja ocena to 8/10

czwartek, 25 kwietnia 2019

"Dom śmierci" (2011)

"Dom śmierci" (2011) - moje drugie spotkanie z Deanem Koontzem, którego dorobek aktualnie wziąłem na warsztat. Powieść ta stylistycznie przywodzi na myśl inną, przeczytaną przeze mnie książkę tego autora, czyli "Inwazję" - oba tytuły stanowią połączenie rasowego, wymyślnego science fiction i horroru, a sposób, w jaki zostały napisane sprawia, że czytanie ich staje się płynniejsze i nawet w tych gorszych momentach potrafią na swój sposób wciągnąć. "Dom śmierci" i "Inwazję" łączy jeszcze motyw przedstawienia rasy ludzkiej w niezbyt korzystnym świetle, jako dążącej do samozagłady, mimo szlachetnych pobudek oraz dobrych chęci, którymi jak wiadomo wybrukowana jest droga do piekła. Akcję dzieła z 2011 roku osadzono w apartamentowcu "Pendleton", gdzie raz na 38 lat dochodzi do tajemniczych zjawisk, morderstw oraz zniknięć osób zamieszkujących tę posiadłość. Dzięki niebanalnej fabule nie mamy tu do czynienia z literaturą "ghost story", jakby mogło się wydawać - pisarz całość odpowiednio skomplikował i ubogacił wieloma twistami, które co jakiś czas wywracają wszystko do góry nogami. Wyjdzie na jaw, że nie w samym "Pendletonie" tkwi problem, a fakt, że został wybudowany w miejscu, gdzie cyklicznie dochodzi do zakłóceń czasoprzestrzeni to najmniejsza zagwozdka głównych bohaterów (a mamy ich tutaj dość sporo). Podstawowym zmartwieniem protagonistów będzie przyszłość (lub alternatywna przyszłość), do jakiej trafiają i okaże się, że to z jej powodu w budynku systematycznie dochodzi do zbrodni, bowiem raz na te 38 lat ma w nim miejsce chwilowe nałożenie się przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości, a ta nie będzie zbyt kolorowa. Nie chcę jednak zagłębiać się w dalszy rozwój wydarzeń, bo groziłoby to mocnymi spoilerami.

Mnoga ilość postaci, o której wspomniałem nie powoduje zamieszania i właściwie każda persona może utkwić nam w pamięci; każda posiada swoją osobowość oraz zestaw indywidualnych cech. Narracja z różnych punktów widzenia jest natomiast dość sprytna - podoba mi się, że dantejskie sceny możemy obserwować oczami osób o odmiennych charakterach, mentalności, mających osobiste zamiary i teorie na temat tego, co skrywa apartamentowiec. Na kartach powieści dość dużo się dzieje, chociaż o aurze grozy możemy raczej zapomnieć. Sporo będzie za to momentów, które trzymają czytelnika w napięciu i niepewności, szczególnie w drugiej połowie powieści. Jak poprzednio zauważyłem, u Koontza tempo jest szybkie, opisy są skrótowe acz treściwe, jednak czasem brakuje klimatu lub możliwości lepszego poznania bohaterów. W tym przypadku nie dostrzegam większych zmian, aczkolwiek przyznam, że opisywany "Pendleton" to posiadłość ciekawa, jednocześnie bardzo tajemnicza, zaś jej historia potrafi zaintrygować. Zaciekawiła mnie też wizja przyszłości opisana przez Deana, zdominowana za pomocą nowoczesnej nanotechnologii, która przyczyniła się do upadku człowieka oraz natury. Z przyjemnością łączy się wszystkie fakty w całość rozdział po rozdziale, strona po stronie i odgaduje, o co tak naprawdę w całej intrydze chodzi. "Dom śmierci" to proza być może niewyszukana, niekiedy złożona z utartych schematów, lecz napisana w pomysłowy, interesujący sposób. Jej autor pokazuje, że nawet z oklepanego tematu da się jeszcze sporo wycisnąć, jeżeli odpowiednio się do niego podejdzie.

                                           Moja ocena to 7/10

czwartek, 14 marca 2019

"Inwazja" (1985)

"Inwazja" (1985) - moja pierwsza książka Deana Koontza, jaką było mi dane przeczytać. Powieść ta posiada raczej średnie recenzje i początkowo również we mnie wzbudzała mieszane odczucia, jednak z czasem okazała się całkiem interesującą lekturą, choć dość nierówną i niepozbawioną wad. Fabuła przedstawia nam losy pewnego, niezwykłego 17-latka, Sama McKenzie, który dzięki wrodzonym, psychicznym zdolnościom potrafi rozpoznać krwiożercze potwory pod ludzką postacią, ukrywające się między nami. Jedynym celem tych stworzeń jest pognębienie oraz zniszczenie człowieka. Większość osób nie ma pojęcia o ich istnieniu i zwyczajnie ich nie zauważa, lecz nie Sam - on morduje wszystkie rozpoznane kreatury, wypowiada im prywatną wojnę. Po zabiciu swojego wuja-demona, wpływowego "człowieka", chłopak, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości trafia do objazdowego wesołego miasteczka, gdzie podejmuje pracę. Szybko wyjdzie na jaw, że wśród pracowników znajdzie wielu sojuszników w swojej krucjacie, z którymi wspólnie podejmie nierówną walkę z agresorem, szykującym się do ostatecznej likwidacji ludzkiej rasy. Opisywana historia jest trochę naiwna, miejscami brnie w klimaty hard science-fiction, aczkolwiek potrafi zaintrygować, a poszczególne wątki będzie czytało się z zapartym tchem, kartka po kartce.

Dla mnie najlepsze były momenty, kiedy Slim stopniowo urządzał się w miasteczku oraz rozwijał swoją relację z Ryą. Kolejny dobry rozdział to ten, gdzie protagoniści przenieśli swój interes do innej miejscowości, rządzonej i kontrolowanej przez monstra, nazywane przez Slima Goblinami - akcja nabiera wtedy tempa, a położenie głównych bohaterów staje się krytyczne. Czytelnika zastanawia co dalej poczną, jak sobie poradzą z tak trudną sytuacją i czy w ogóle wyjdą z niej cało. Ostatnie kilkadziesiąt stron, w tym finał, mający miejsce w kopalni również są emocjonujące, lecz z wiadomych przyczyn nie mogę ich opisać. Za minus "Inwazji" uważam natomiast pierwszoosobową narrację - czasem dziwnie czytało się, jak Slim dokładnie opowiadał co robi, w jaki sposób, jak walczy, co właśnie myśli itd. Na pewno niektórym taka forma będzie odpowiadała, ale do mnie jakoś nie przemówiła, chociaż z czasem nabrałem do niej przyzwyczajenia. Sam wstęp i pierwsze starcie z Goblinem charakteryzował lekki chaos, a miejscami wręcz głupkowatość. Późniejsze konfrontacje autor znacznie lepiej wplatał w rozgrywające się wydarzenia. Zastanawiająca była też dla mnie niezniszczalność Slima - wielokrotnie podkreślał on swój młody wiek, idący w parze z wielkim doświadczeniem, chociaż umiejętności Rambo czy nieomylność McGyvera były czasem wymuszone oraz denerwujące. Mimo wszystko postać tę dało się polubić, współczuć jej i kibicować. Solidnie została napisana także Rya, posiadająca dość skomplikowaną osobowość. Motyw starożytnej, zaawansowanej cywilizacji, panującej przed nami na Ziemi i jej eksperymentów genetycznych wypadł nieźle; myślę, że Koontz jeszcze bardziej mógł go rozszerzyć. Finał pozostawił furtkę do potencjalnej kontynuacji, która w sumie mogłaby uzupełnić oryginał, jednak tak się nie stało, a szkoda - z tego tematu spokojnie dałoby się wycisnąć znacznie więcej.  Reasumując - "Inwazja" to średnia książka science-fiction z nieco naciąganą, miejscami oklepaną intrygą, jednakże mająca swoje lepsze, warte zapamiętania fragmenty oraz  rozdziały.

Moja ocena: 6/10

czwartek, 14 lutego 2019

"Miasteczko Salem" (1975)

"Miasteczko Salem" (1975) - powieści Stephena Kinga zacząłem czytać zimą 2016 roku i od tamtej pory staram się w miarę regularnie sięgać po kolejne książki  firmowane jego nazwiskiem, aczkolwiek czasem zdarzają mi się wielomiesięczne przestoje w lekturze następnych dzieł niekoronowanego Króla Grozy, spowodowane brakiem czasu lub nadmiarem obowiązków. Gdy wracam do Kinga po takim dłuższym okresie czasu, to niekiedy miewam wrażenie, że mój entuzjazm względem pisarza podupadł i, że nie wzbudzi on we mnie takich emocji jak kiedyś - najczęściej wtedy się mylę, a "Miasteczko Salem", które równy rok czekało na przeczytanie jest tego dobrym przykładem. 

Książka ta już od wstępu absorbuje czytelnika oraz wprowadza go w przedstawiany świat, jakże interesujący i zarazem naturalny. Akcja rozwija się tu stopniowo, metodycznie i nim dojdzie do jakichkolwiek punktów kulminacyjnych, to Stephen King zapozna nas z nakreślonymi grubą kreską bohaterami oraz realiami panującymi w tytułowym miasteczku - sprawi to, że z przedstawionymi postaciami zżyjemy się, a opisywane Jerusalem  nas zauroczy (przynajmniej do czasu). Intryga nie jest rozbudowana o jakieś głębsze, szerzej rozbudowane wątki poboczne, ale trzyma w ryzach i w bardzo fajny sposób nawiązuje do klasycznych, literackich czy filmowych tytułów, poruszających motyw wampirów i wampiryzmu (echa "Draculi"  będą tutaj wyraźnie pobrzmiewać).

Wykreowany w "Miasteczku Salem" klimat jest pierwszorzędny, a groza niejednokrotnie przecina się z niepewną, ulotną sielanką - stanowi to niezły kontrast, a także wizytówkę powieści. Napięcie z kolei wzrasta wprost proporcjonalnie do postępującej, społecznej degradacji mieszkańców miasteczka oraz rosnącej ilości osób ukąszonych, które niebawem rozpoczną swoje pierwsze, krwawe łowy. Mankamentów praktycznie nie uświadczymy tu żadnych, poza miejscami rozwleczonymi, spowalniającymi tempo opisami; miłośnicy prozy Kinga są jednak do tego przyzwyczajeni. 

Moja ocena: 8/10

niedziela, 20 stycznia 2019

"Rambo: Pierwsza krew" (1972)

"Rambo: Pierwsza krew" (1972) - jestem miłośnikiem kinowej wersji "Rambo" z Sylvestrem Stallone i jej kontynuacji, tak więc bardzo chętnie sięgnąłem po powieść Davida Morrella, na podstawie której zrealizowano hit z 1982 roku w reżyserii Teda Kotcheffa. Książka ma identyczną oś fabularną jak film, jednak poszczególne wątki zostają inaczej rozwinięte, a postacie Rambo i szeryfa Teasle'a inaczej przedstawione. U Morrella żaden z nich nie jest jednoznacznie zły lub dobry - obaj wzajemnie się prowokują i ani jeden nie ma zamiaru ustąpić. Zaniedbany, brodaty Rambo, który był już wygoniony z niejednego miasta obiecał sobie, że więcej nie da sobą pomiatać i stawia się szeryfowi w każdy możliwy sposób, ten zaś chce "włóczęgów" oraz innych ludzi, niepasujących do społeczności utrzymać z dala od miasta, kierując się osobistymi uprzedzeniami. Charakter weterana z Wietnamu nie należy do łatwych - nawet jeśli walczy w słusznej sprawie, to bywa on arogancki i bez mrugnięcia okiem zabija policjantów oraz cywili. W obrazie Teda Kotcheffa jego wizerunek został znacznie złagodzony w stosunku do literackiego pierwowzoru a i wojak był wyraźnie zagubiony oraz załamany swoją sytuacją. Z kolei rolę książkowego Teasle'a znacznie bardziej rozbudowano i w gruncie rzeczy to poczciwa chłopina, która zwyczajnie pod wpływem emocji, będących następstwem prywatnych problemów podejmuje błędne decyzje, motywując je osobistymi przesłankami.

Wydarzenia rozgrywające się w górach odbiegają od tego, co mogliśmy zobaczyć w ekranizacji - Rambo robi fortel i z zimną krwią, za pomocą broni palnej eliminuje gliniarzy, a w pewnym momencie nawet ich osacza. Nie zastawia pułapek i nie ogranicza się do okaleczenia wroga, jak w przypadku filmowego komandosa, obdarzonym licem Sylvestra Stallone. Stróże prawa muszą się również zmagać z wichurą i ulewą, która nieubłaganie pcha ich w stronę przepaści. To jeden z najlepszych momentów powieści, podobnie jak pierwsze strony, które opisują, jak Rambo próbuje dostać się do miasta i coś zjeść. Klimat mamy wtedy pierwszorzędny, a napięcie stopniowo wzrasta. Finał książki również jest zupełnie inny, bardziej dobitny niż ten znany z produkcji z 1982 r., lecz go nie zdradzę. Nadmienię natomiast, że wolę ten z adaptacji kinowej, który dzieje się na komisariacie policji. Oba zakończenia dążą jednak do tej samej puenty. Wydźwięk polityczny w obu wersjach także pozostaje niezmienny - zarówno pisarz, jak i reżyser skupiają się na problemie weteranów wojny wietnamskiej, odrzucanych oraz nieszanowanych przez społeczeństwo. "Pierwsza krewMorrella to pozycja obowiązkowa dla każdego entuzjasty franczyzy "Rambo". Gorąco polecam.


                                  Moja ocena to mocne 8/10.

czwartek, 5 lipca 2018

"Wołanie kukułki" (2013) - książka

Na prezentowaną powieść trafiłam całkiem przypadkowo, szukając w bibliotecznym spisie pozycji typowo kryminalnych/detektywistycznych. Uważam, że lepsza nie mogła wpaść w moje ręce. Przeżyłam z nią niesamowitą przygodę pełną zaskoczeń, zdziwień, współczucia, ale i radości czy satysfakcji z poczynań niektórych bohaterów. To chyba w tego typu książkach jest właśnie najlepsze - kiedy do końca nie wiemy, co się stanie, jakie informacje wyjdą jeszcze na jaw, kto za tym wszystkim tak naprawdę stoi i w końcu... co tym kimś kierowało, że postąpił tak, a nie inaczej. Pobudzona zostaje nie tylko nasza wyobraźnia, ale jesteśmy też trzymani przez autora w napięciu i niepewności do ostatniej strony. Jeżeli nie wiecie, kim jest Robert Galbraith, to nie ma się czemu dziwić - pod tym pseudonimem kryje się znana wszystkim autorka serii o Harrym Potterze, J.K. Rowling. Zaskoczeni? Ja tak, ale pozytywnie. Wydaje mi się, że zabieg był celowy - odcięcie się od łatki "tej, co napisała o Potterze" i spróbowanie sił w innej tematyce. Pani Joanne spisała się dla mnie na medal i niedługo wezmę się za pozostałe części trylogii.

Londyn to miasto, które tętni życiem. W południe, przez otwarte okno dochodzą do agencji dźwięki robót ulicznych, w nocy zaś wydobywająca się z zatłoczonych klubów muzyka. Czytelnik poznaje Cormorana Strike'a, detektywa po przejściach, który dzięki powierzonej mu sprawie na nowo odnajduje siebie, a także zatrudnioną u niego "tymczasową pracownicę", czyli Robin. Ta dwójka naprawdę świetnie daje sobie radę i krok po kroku odkrywa coraz więcej informacji dotyczących zagadkowej śmierci bogatej modelki Luli Landry, której oszałamiający wygląd przyciąga licznych fotoreporterów. Okazuje się, że detektyw ma z nią więcej wspólnego niż sam sądził - oboje mają rozbitą rodzinę, tyle że jedno chce się od niej definitywnie odciąć, a drugie próbuje ją odnaleźć, a zanim doszło do zaadoptowania dziewczyny, jej przybrana matka straciła rodzonego syna - najlepszego kumpla Cormorana ze szkolnej ławki, na którego koniec nastał dużo wcześniej. Lula ze względu na swoje afrykańskie korzenie zdaje się lepiej dogadywać z "czarnymi" niż "białymi", a może podświadomie szuka społeczeństwa, do którego powinna należeć? Umiejętne podsycanie gęstej atmosfery tajemniczości wokół kolejnej tragedii rodziny Bristow'ów wprowadza nas w świat pracy detektywa, w której liczy się każdy, nawet najmniejszy szczegół, a dzięki skrupulatności, cierpliwości i wytrwałym dążeniu do przedstawienia pewnych dowodów, jesteśmy w stanie poznać niepodważalną prawdę. Robin, sekretarka pracująca w agencji, nie tylko coraz silniej angażuje się w sprawę śmierci modelki, ale zjawia się także w momentach, kiedy Strike potrzebuje pomocy, choć nie lubi się do tego przyznawać i ujawniać swojej słabości. Poznajemy ją jako kobietę silną, zdecydowaną, mogącą wiele zdziałać i ujawniającą swoje dobre, o ile nie najlepsze cechy. Fabułę budują pewne szczeble - stopniowo dowiadujemy się, kto stoi za morderstwem, o którym wciąż rozpisują się gazety, a zgrana i dopasowana dwójka dociera do coraz dalszych świadków, mogących rzucić na nie nowe światło. Czytelnik wchodzi do świata pełnego bogactwa, przepychu, rozrzutności, alkoholu, narkotyków, seksu i chęci pozostawienia w nim jakiegoś śladu.
Alternatywna wersja okładki
Rozpatrując każdą z przeprowadzonych rozmów w celu ustalenia faktów pod kątem psychologicznym, z łatwością można domyśleć się, kto mówi prawdę i chce się do tego przyczynić, a kto kłamie w żywe oczy i próbuje wszystkiemu zaprzeczyć, choć został już przejrzany. Zdradza to szybszy oddech, drganie nóg, nagłe wypieranie się, a to z kolei dodaje naszemu detektywowi większą pewność siebie. Jego upartość w trzymaniu się własnej wersji wydarzeń wychodzi mu ostatecznie na dobre i może dlatego nie uśmiecha mu się współpraca z policją, która po trzech miesiącach sprawę wyciszyła i przyjęła powtarzane oraz oklepane zeznania osób z najbliższego otoczenia Luli Landry. W niektórych momentach powiewa nudą, bo uczestniczymy w bardzo dokładnych wywiadach, (w których nie wszyscy chcą współpracować) pełnych różnorakich pytań, jednak niezbędnych do zawiązania końca z końcem. Intrygujący i bardzo dobrze zapowiadający całość jest jednak wstęp i koniec, gdy prawie wszystkie puzzle są już ułożone i dopasowane. Przyznam, że nieraz byłam zaskoczona takim, a nie innym obrotem sprawy i zachwycałam się stanowczością oraz nieugiętością wśród zakłamanego otoczenia, któremu zależy tylko i wyłącznie na pieniądzach. W "Wołaniu kukułki" autor używa przystępnego języka, trafiają się wypowiedzi okraszone wulgaryzmami, ale według mnie dodaje to ciekawego charakteru książce, a poza tym - niektórzy bohaterowie nie byliby sobą, gdyby tu i owdzie nie przeklnęli ;) Nie zanudzają nas opisy londyńskiego krajobrazu bądź czyjegoś wyglądu, ponieważ zostają one ładnie wplecione jako uplastyczniający całość dodatek. Powieść czyta się płynnie i szybko, za co również daję jej plus. Myślę, że cel autora zaliczył sukces - z Cormoranem i Robin czytelnik chce się utożsamiać, a do zabójcy czuje ogromną nienawiść, jednocześnie tęskniąc za bezpowrotnie utraconą, młodą i piękną dziewczyną. Zastanawiające, że człowiek potrafi być tak przebiegły i igrać z losem, któremu nadaje rolę "sprzymierzeńca". Każda przedstawiona przez Galbraitha postać jest jednak wyrazista, i tworzy własną, niepowtarzalną historię. Obiecuję, że będziecie zaskoczeni, gdy razem z detektywem dowiecie się, kto jest prawdziwym zabójcą - jeszcze bardziej niż tym, kto kryje się za pseudonimem Robert Galbraith.

wtorek, 5 czerwca 2018

"Grand Theft Auto III" (2001)

Trzecia część "GTA" była istnym przełomem i skierowała tę serię na nowe tory oraz na najwyższy z możliwych poziomów. Pierwsze części, choć dziś są niemniej kultowe i cieszące się popularnością, to jednak nie były jakoś przesadnie zaawansowane i (jak dla mnie) nie oferowały jakiejś niewyobrażalnej rozrywki - ot, fajnie było sobie zagrać, miało to urok, ale nic więcej. Z nowszymi odsłonami w sumie nie miałem styczności - może gdzieś u kuzyna lub w szkole na lekcji informatyki pyknęło się jakąś misję, ale nic ponad to. Aktualnie czasem nadrabiam kultowe gry, no i skusiłem się na "GTA III" - trójka mnie od samego początku zafascynowała i cisnę w nią już drugi tydzień, zasiadając do komputera z niekłamaną przyjemnością, a gra daje mi niemałą satysfakcję.Widać tutaj także ogromny postęp technologiczny w porównaniu do poprzednich części - teraz wszystko widzimy w 3D, a przedstawiony świat został naprawdę rozbudowany i dopracowany. Fabuła jest całkiem niezła, a i mamy dość dużą swobodę i różnorodność w wykonywanych misjach - a to trzeba coś rąbnąć, a to kogoś zlikwidować, podłożyć bombę lub brać udział w wyścigu. Niektóre zadania są na czas, niektóre mamy bardziej złożone, a inne są dość luźne, dające chwilę wytchnienia.

Twórcy dali nam też możliwość wykonywania jakichś pobocznych, nieobowiązkowych misji - możemy być np. taksówkarzem lub kierowcą karetki. Podczas grania nie musimy sztywno trzymać się zadania (o ile nie jest ono na czas) i możemy też eksplorować miasta, szukać różnych ukrytych bonusów czy siać zniszczenie - wiem, że wiele osób ma z tego uciechę :D. "GTA III" ma wiele różnych możliwości i podczas grania czas bardzo szybko leci. Dużym uprzyjemnieniem są też puszczane w samochodowym radiu (oczywiście jak jest ono ustawione na odpowiednią stację) piosenki z filmu "Scarface" - dodaje to niesamowitego uroku i czasem fajnie komponuje się z tym, co robimy na monitorze. No i tak jak mówię - chwalebne jest to, że często nie trzeba się skupiać jedynie na misji, bo równolegle do niej można pobuszować sobie po świecie przedstawionym. Co prawda część pierwsza i druga też oferowały taką możliwość, ale dopiero przy trójce staje się to bardziej atrakcyjne. Nowsze tytuły z tej marki pewnie są jeszcze bardziej rozbudowane, ale ja mam jakąś awersję do nowych gier i zazwyczaj jedynie zapoznaję się z tymi kultowymi - nierzadko zachwycają realizacją, grafiką, a i swoje robi retro klimacik. "Grand Theft Auto III" jak na razie oceniam na 9/10, choć póki co wykonałem kilka/kilkanaście misji - po większości lub zakończeniu gry jeszcze zweryfikuję wrażenia.

niedziela, 27 maja 2018

"Alien Trilogy" (1996)

Wczoraj na starym kompie odpaliłem sobie "Alien Trilogy" - gierkę z 1996 r. powstałą na kanwie kultowych filmów z serii "Obcy". Gra już dziś może nie zachwyca, ale nie można odmówić jej uroku i poziomu trudności - zeszło mi chwilę nad nią, ale nadal jestem na pierwszym poziomie i pierwszej misji. Wcielamy się tutaj w Ellen Ripley i jak nie trudno się domyślić, walczymy z Obcymi. Przeciwnicy poruszają się dynamicznie i atakują często z zaskoczenia - nie raz można odskoczyć od komputera albo zwyczajnie się przestraszyć. Klimat podkręcają także plansze, które kojarzą się z filmami i rodzaje broni, które są żywcem z nich przeniesione. Pikanie detektora ruchu także podkręca napięcie ;). Dla fanów filmów z serii "Alien"  jest to ciekawy dodatek, wart zagrania - nawet po tylu latach. Ja pewnie jeszcze trochę czasu poświęcę nad tym i jak poprzechodzę trochę poziomów, to skrobnę dłuższy tekst.

P.S - coś nie dało się zrobić screena, więc wrzucam zdjęcie zrobione aparatem.

wtorek, 22 maja 2018

"Łowca snów" (2001)

Większość książek Kinga to u mnie kwestia paru dni/paru wieczorów, ale jest kilka tytułów, m.in "Sklepik z marzeniami", z którymi męczyłem się długie tygodnie, a nawet i miesiące. Niestety, "Łowca snów" dołączył do tej listy - jest to powieść rozwleczona, nudna i walczyłem z nią już od marca. Starałem się, żeby ją polubić, ale jest na tyle nieprzystępna, że czasem musiało minąć trochę czasu, nim sięgnąłem po kolejny rozdział. Te pierwsze informacje o incydentach z UFO bardzo mnie podkręciły, bo lubię takie klimaty, ale już pierwsze strony były niemiłosiernie męczące i chaotyczne - wprowadzenie każdego z bohaterów trwało po kilka/kilkanaście kartek i było niestety nużące. Dalej niestety bywało jeszcze gorzej... niektóre wydarzenia opisywane były przez niemożebnie długi czas, a rozwlekłe opisy spowalniały akcję i zabijały dynamikę, przez to utwór ten  nie trzymał  w napięciu, a wręcz odpychał nadmiarem treści. Bohaterowie byli mało ciekawi, a intryga zbyt pokręcona - czasem ciężko było załapać o co chodzi. Irytowały mnie jeszcze niektóre rzeczy, jak choćby odzywki Beavera, np. "Całuj mnie w złamasa", "Święty Jezu na bananie" czy "A niech mnie Freddy przeleci" - może kogoś to śmieszyło, ale mnie tylko żenowało. No i w tym ostatnim autorowi "Łowcy snów" chodziło chyba o postać Freddy'ego Kruegera z legendarnego horroru "Koszmar z ulicy Wiązów" z 1984 roku, z tym, że to powiedzonko pojawia się czasem w momentach retrospekcji, które dzieją się przed powstaniem tego filmu ;). King chyba nie do końca wiedział czy jego proza ma to być dreszczowcem, literaturą science-fiction, czy dramatem psychologicznym - dość nieumiejętnie wymieszał wszystkie te składniki i w efekcie grozy nie uświadczymy tu w ogóle, naukowa fikcja jest strasznie biedna, a rozterki emocjonalne bohaterów są płytkie i banalne. Książka ta jest zupełną odwrotnością "Stukostrachów", gdzie w dość oklepanych schematach mamy powiew świeżości i tematyka jest odpowiednie wykorzystana. Ogólnie - było parę ciekawszych fragmentów, ale "Łowca snów" jest zwyczajnie za długi, zawierający wiele zbędnych wątków, przez co ciężko się zaangażować w przedstawianą historię. No i szkoda, że tematyka UFO była tak kiepsko i stereotypowo wykorzystana. 

                                       Moja ocena to 4/10

sobota, 28 kwietnia 2018

"Conflict: Desert Storm" (2002)

Gra była w Polsce wydana jako "Pustynna burza". Nad tą gierką również sporo czasu spędziłem i na wiosnę tamtego roku udało mi się ponownie do niej dogrzebać. W "Desert Storm" gra się bardzo przyjemnie - każda misja jest coraz bardziej wciągająca. Mapy są naprawdę imponujące - duże obszary, w sumie wszędzie da się wejść, zająć coś, czy zniszczyć. Ma się czteroosobowy zespół do dyspozycji - można atakować całą grupą, lub pojedynczymi żołnierzami (wydaje się rozkazy). Wszystko to jest łatwe do ogarnięcia, ale poziom trudności rośnie z misji na misję. Ostatnio ponad 10 lat temu w to grałem, wtedy dotarłem do misji "Ludzka tarcza" - czy jakoś tak, ale w 2016 grę ukończyłem całą. A chętnie bym jeszcze w nią pocisnął w sumie, bo świetnie się gra.

"Alien Shooter" (2003)

Przeciętna ta gra, ale na zimowe popołudnia jest jak znalazł. Jak na 2003 rok to nieco skromna, ale nawet wciągająca jest. Pierwsze misje były dość łatwe, ale późniejsze niemal nie do przejścia. Znam lepsze gry w tym stylu, ale "Alien Shooter" również daje radę i jak mówię - na jakieś nudne popołudnia, jak nie ma nic lepszego do roboty się to można pograć w to.

"DX-Ball" (1996)

"DX-Ball" to kolejna gra mojego dzieciństwa. Na plus są w niej efekty dźwiękowe, kolorystyka, a także budowanie napięcia - z każdym upadkiem piłeczki (a więc i utratą "życia"), jej rosnącą szybkością (im dłużej się ją odbijało), kolejnym, coraz bardziej skomplikowanym etapem czy złapaniem "złej" ikonki. Przy uruchamianiu gry mamy dokładną instrukcję, które są dobrymi i warto je łapać, a które lepiej unikać. Dominacja czerni też swoje robi, zostaje tylko zgasić światło ii... długie godziny spędzone z grą gwarantowane. Co w grze trzeba robić? Jedynie operować myszką i podążać za piłeczką naszą "paletką" w postaci popielatej pałeczki. W zależności od złapania ikonki, może się zmniejszać bądź powiększać, sama piłeczka zaś zmniejszać czy zamienić się w ognistą kulę. W ikonkach jest też również dodatkowe "życie", wzmacniające szanse do dostania się na jeszcze wyższy poziom, taka, która powoduje, że za każdym odbiciem obniża się cała "konstrukcja", cała gra może też zostać spowolniona lub przyspieszona - i albo ciężko za piłeczką nadążyć albo leniwie lata po ekranie. U mnie ta gra nieprzerwanie siedzi w folderze i ani mi się śni, żeby się jej pozbyć :D

by Weronika

"Sheep" (2000)

"Sheep" to również gra mojego dzieciństwa, którą dodatkowo mam na płytce. Prosta, ale spodobała mi się. Ta prostota robi chyba swoje ;) Na czym ona polega? Naszym zadaniem jest zaprowadzenie owieczek w wyznaczone miejsce, często zagrodę, ale zanim do tego dojdzie, musimy przeprowadzić je chociażby przez pola czy fabrykę, gdzie spotykamy magiczne taśmy zmieniające im chociażby kolor futerka. I tą część chyba lubiłam najbardziej :D Po drodze trafimy jeszcze na marchewki, ale i niebezpieczne traktory, przy których bezpowrotnie (w konkretnej rundzie) tracimy owieczkę. Rund jest parę, zmienia się sceneria, sam wygląd owieczek, pasterza zaś możemy wybrać w ustawieniach - do wyboru m.in chłopak czy dziewczyna. Pamiętam, jak czasem męczyłam się, żeby wszystkie zaprowadzić do tej zagrody, niektóre bywały naprawdę uparte :D Dla mnie gra również wciągająca, ale trochu cierpliwości trzeba jednak mieć momentami :P
by Weronika

"Icy Tower" (2001)


"Icy Tower" - Oj, ta gra potrafiła wciągnąć. Kojarzę ją z czasami mojego dzieciństwa i czasem warto sobie do niej ot tak powrócić. Za pomocą spacji i strzałek na klawiaturze sterujemy ludkiem, którego zadaniem jest skakać po schodkach o różnej długości. Ciekawe efekty dodają grze uroku - m.in gwiazdki przy długich skokach, duże, barwne napisy i okrzyki typu "Super!". Z każdym poziomem mamy do czynienia z innymi schodkami (są drewniane, różowe, niebieskie, pnącza, kości itd.), tempo jest także szybsze i to buduje niebanalne napięcie. Melodia przy otwieraniu gry czy odgłosy ludzika to już pamiętny element Icy Tower. Pamiętam, że lubiłam sobie zapisywać wysokie wyniki czy bardzo długie skoki. Zawsze próbowałam dostać się na te chmurki czy nawet jeszcze wyżej. Prosta, a naprawdę wciągająca gra.
by Weronika

"Need for Speed: Carbon" (2006)

"Need for Speed: Carbon" - to chyba jedyna część NFS w pełni przeze mnie akceptowana. Dlaczego? Była pierwszą, w jaką zagrałam, a po zetknięciu się z innymi ciężko było mi się przestawić na tryb dzienny. Tak bardzo spasował mi w "Carbonie" ;) W grze tworzymy swój "team", który na samym początku stanowi gracz razem z nowo zdobytym pomocnikiem.  Oczywiście zaczynamy od najprostszego auta i najprostszych "dodatków", by z czasem móc go ulepszyć. W końcu - z każdym kolejnym wyścigiem robi się coraz trudniej i z coraz nowocześniejszymi samochodami przeciwników mamy do czynienia. W grze możemy zmierzyć się z innymi w sprincie, drifcie, próbie prędkości, punkcie kontrolnym. Każdy nowy pomocnik może jeszcze bardziej przyczynić się do naszej wygranej. Pamiętam, że niektóre wyścigi z "szefem" danego "teamu" przechodziłam parę razy - np. z Kenji czy Angie. Za wygrany wyścig oczywiście dostajemy nagrodę pieniężną oraz zostaje odblokowany któryś z dodatków dla ulepszenia naszego wozu. Nie tylko same rywalizacje są pełne dynamiki, zaciętości i napięcia - z tym samym mamy do czynienia podczas uciekania przed policją, na co możemy się "nadziać". Im bardziej pomysłowa kombinacja, tym więcej pieniędzy za nią dostajemy. Żeby zgubić patrol, możemy np. wjechać w jakąś konstrukcję napotkaną na ulicy (która np. może dodatkowo zapłonąć) czy naprowadzić ją na inny przejeżdżający samochód (tak, by spowodować zderzenie). Przy blokadzie, jaką nam "zaserwuje", ustawiając się na szerokość całej ulicy, wystarczy po prostu dobrze się rozpędzić, trzeba jedynie uważać na kolczatki ;) Na plus są efekty dźwiękowe, kolorystyka, dynamiczność - jak dla mnie technicznie wszystko jest ładnie dopracowane. No i ten tryb nocny... naprawdę robi swoje. Bez niego gra nie byłaby już taka sama. Oświetlone ulice dodają uroku. Grę mam na płytce, ale przyznam, że po przejściu całej nie cieszy już tak bardzo.
by Weronika

"Pinball" (1995)

"Pinball" - gra dla każdego, rewelacyjna w swojej prostocie, do uruchomienia o każdej porze dnia i nocy. Nie wiem, jak jest z nowszymi systemami, ale w Windows XP była już "wbudowana", razem z takim Pasjansem czy Saperem. Pamiętam, jak rywalizowałam z siostrą i tylko słyszałam "schodź, teraz ja! Zaraz cię pokonam" :D Zasady są proste - musimy zrobić wszystko, by utrzymać metalową kuleczkę w ruchu, na naszej "platformie" i nie dopuścić do upadku. Po prawej stronie rozpoczyna się gra - wybijamy ją przytrzymując spację krótko (wtedy od razu wyskakuje bokiem) lub długo (i leci do końca). Na górze i po bokach mamy kolorowe przyciski, które - im więcej razy się je dotknie - tym inną barwę przybierają, np. żółtą, bordową, zieloną. Czasem zdawało się, że nie będzie to miało końca, bo kulka tak się do nich "przyssała" :D Kiedy kulka trafi do takiej jakby "przegródki" po prawej stronie, zostaje niebawem wyrzucona ponownie na samą górę. Po tej samej stronie są też przyciski, a zaraz pod nimi mały otworek, przez który kuleczka nam wyskakuje. Wielokrotne powtarzanie tego ruchu (i pod rząd), czyli kierowanie jej w to miejsce pozwalało na ukończenie "misji". Oczywiście za wszystko dostawało się punkty - czasem niemałą ilość. Ale bez dźwięku to już nie to samo - głośniki koniecznie muszą być uruchomione. Mnie potrafiła wciągnąć :D No i ta rywalizacja z siostrą jest pamiętna, a wszystko za sprawą tej gry.
by Weronika