"Dom śmierci" (2011) - moje drugie spotkanie z Deanem Koontzem, którego dorobek aktualnie wziąłem na warsztat. Powieść ta stylistycznie przywodzi na myśl inną, przeczytaną przeze mnie książkę tego autora, czyli "Inwazję" - oba tytuły stanowią połączenie rasowego, wymyślnego science fiction i horroru, a sposób, w jaki zostały napisane sprawia, że czytanie ich staje się płynniejsze i nawet w tych gorszych momentach potrafią na swój sposób wciągnąć. "Dom śmierci" i "Inwazję" łączy jeszcze motyw przedstawienia rasy ludzkiej w niezbyt korzystnym świetle, jako dążącej do samozagłady, mimo szlachetnych pobudek oraz dobrych chęci, którymi jak wiadomo wybrukowana jest droga do piekła. Akcję dzieła z 2011 roku osadzono w apartamentowcu "Pendleton", gdzie raz na 38 lat dochodzi do tajemniczych zjawisk, morderstw oraz zniknięć osób zamieszkujących tę posiadłość. Dzięki niebanalnej fabule nie mamy tu do czynienia z literaturą "ghost story", jakby mogło się wydawać - pisarz całość odpowiednio skomplikował i ubogacił wieloma twistami, które co jakiś czas wywracają wszystko do góry nogami. Wyjdzie na jaw, że nie w samym "Pendletonie" tkwi problem, a fakt, że został wybudowany w miejscu, gdzie cyklicznie dochodzi do zakłóceń czasoprzestrzeni to najmniejsza zagwozdka głównych bohaterów (a mamy ich tutaj dość sporo). Podstawowym zmartwieniem protagonistów będzie przyszłość (lub alternatywna przyszłość), do jakiej trafiają i okaże się, że to z jej powodu w budynku systematycznie dochodzi do zbrodni, bowiem raz na te 38 lat ma w nim miejsce chwilowe nałożenie się przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości, a ta nie będzie zbyt kolorowa. Nie chcę jednak zagłębiać się w dalszy rozwój wydarzeń, bo groziłoby to mocnymi spoilerami.
Mnoga ilość postaci, o której wspomniałem nie powoduje zamieszania i właściwie każda persona może utkwić nam w pamięci; każda posiada swoją osobowość oraz zestaw indywidualnych cech. Narracja z różnych punktów widzenia jest natomiast dość sprytna - podoba mi się, że dantejskie sceny możemy obserwować oczami osób o odmiennych charakterach, mentalności, mających osobiste zamiary i teorie na temat tego, co skrywa apartamentowiec. Na kartach powieści dość dużo się dzieje, chociaż o aurze grozy możemy raczej zapomnieć. Sporo będzie za to momentów, które trzymają czytelnika w napięciu i niepewności, szczególnie w drugiej połowie powieści. Jak poprzednio zauważyłem, u Koontza tempo jest szybkie, opisy są skrótowe acz treściwe, jednak czasem brakuje klimatu lub możliwości lepszego poznania bohaterów. W tym przypadku nie dostrzegam większych zmian, aczkolwiek przyznam, że opisywany "Pendleton" to posiadłość ciekawa, jednocześnie bardzo tajemnicza, zaś jej historia potrafi zaintrygować. Zaciekawiła mnie też wizja przyszłości opisana przez Deana, zdominowana za pomocą nowoczesnej nanotechnologii, która przyczyniła się do upadku człowieka oraz natury. Z przyjemnością łączy się wszystkie fakty w całość rozdział po rozdziale, strona po stronie i odgaduje, o co tak naprawdę w całej intrydze chodzi. "Dom śmierci" to proza być może niewyszukana, niekiedy złożona z utartych schematów, lecz napisana w pomysłowy, interesujący sposób. Jej autor pokazuje, że nawet z oklepanego tematu da się jeszcze sporo wycisnąć, jeżeli odpowiednio się do niego podejdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)