"Zjadacz węży" (1989) - jeden z najsłynniejszych filmów z udziałem Lorenzo Lamasa, a także wątpliwej jakości rarytas ery wideo, który uczynił go gwiazdą kina akcji klasy B. Lamas odgrywa tu postać Jacka Kelly'ego, zwanego także "Żołnierzem" - byłego komandosa elitarnej jednostki Snake Eaters, aktualnie pracującego w policji. Kelly ma problem z samodyscypliną, a niesubordynacja to jego drugie imię - za stosowanie niekonwencjonalnych, nieadekwatnych do sytuacji metod w walce z handlarzami narkotyków glina zostaje zawieszony. Czasem wolnym nie cieszy się jednak zbyt długo, ponieważ wkrótce dostaje informację, że jego rodzina wypoczywająca na łodzi miała wypadek i prawdopodobnie wszyscy przebywający na jej pokładzie zginęli w wyniku eksplozji. Węsząc na własną rękę Jack odkrywa, że zdarzenie nie było dziełem przypadku - maszynę celowo wysadzono, matka z ojcem nie żyją, zaś siostrę, Jennifer, uprowadziła banda zdeprawowanych rednecków, mieszkająca w lesie. Mężczyzna wyrusza w podróż, aby ją odbić i przy okazji boleśnie udowodnić obwiesiom, że z nim się nie zadziera, a zabicie jego rodziców i porwanie siostry było ich największym i zarazem ostatnim już błędem. Nakręcony przez Georgea Erschbamera "Zjadacz węży" rozpoczyna się od mocnego akcentu - praktycznie już w pierwszej scenie "Żołnierz" nakłania do rozebrania się do naga atrakcyjną szmuglerkę narkotyków, po czym sam robi dokładnie to samo, by udowodnić kobiecie, że nie posiada przy sobie podsłuchu. Parę minut później wykonaną przez siebie pułapką w podłodze (wyskakujące z niej gwoździe) przebija nogi innym dilerom i z uśmiechem na twarzy, w pełnym samozadowoleniu odbiera im broń oraz czeka na wsparcie z zewnątrz. Reżyser chyba nie mógł lepiej wprowadzić nas w tę produkcję - dał ówczesnemu amatorowi kaset VHS wszystko, czego ten oczekiwał, a więc bezkompromisowego, nonszalanckiego, kipiącego testosteronem bohatera z charakterem, sceny nagości, przywodzące na myśl tani erotyk, brutalność oraz obskurny klimat.
Szkoda tylko, że George Erschbamer w dalszej części filmu nie przypilnował uproszczonego scenariusza oraz rozłażącej się na wszystkie strony konwencji - Jack Kelly, twardziel nad twardzielami, dwukrotnie daje się przechytrzyć zgrai prymitywów w roboczych kombinezonach, posługujących się przedpotopowymi karabinami i strzelbami, zaś jego siostra przetrzymywana jest przez nich w rozlatującej się, drewnianej klitce, gdzie wystarczy kopnięcie w drzwi lub spróchniałe dechy, aby się oswobodzić. Akcenty komediowe, potraktowane z dystansem, jak np. walka Lamasa z troglodytą zbierającym ludzkie zęby, mająca miejsce w barze motocyklowym czy bójka w porcie przecinają się z sekwencjami traktowanymi całkowicie na poważnie (zachowanie przygłupów z lasu, próba odbicia siostry przez Jacka) bądź całkiem mrocznymi, opiewającymi w krwawe momenty (polowanie czereśniaków na Kelly'ego, zabójstwo starego Kinga lub rodziny "Żołnierza" na łodzi). Wyglądało to tak, jak gdyby autor "Zjadacza węży" miał pomysł na jego poszczególne zwroty akcji czy fragmenty, jednak nie na cały projekt i w czasie realizacji eksperymentował z formą, co zaowocowało tak odmienną stylistyką poszczególnych scen. Trochę się to wszystko ze sobą gryzie, ale przyznam, że tytuł ten posiada nieodparty urok podrzędnych, tandetnych akcyjniaków z lat 80., a zgłębia się go z niekłamaną satysfakcją. Wykonanie techniczne niestety nie zachwyca, lecz z racji tego, że budżet był mikroskopijny, nie ma co się temu dziwić.
Bądź co bądź, Erschbamerowi udało się zaprezentować parę przyzwoitych strzelanin, choćby tę finałową, na terenie domostwa zacofanych degeneratów, kiedy to Jack chowa się wraz z Jennifer w ostrzeliwanej chacie, a także uchwycić parę scenek gore jak postrzały w różne części ciała czy przecinanie dłoni nożem (swoją drogą mamy do czynienia z bardzo niedorzecznym ujęciem, gdzie jeden z antagonistów leżąc chwyta za ostrze narzędzia, natomiast chwilę później, ciągnąc je, sam się nim przebija - widać, że aktor samodzielnie go sobie "wkłuł"). Ekranowe bitki są wyćwiczone, markowane, ale nawet sprawiają radochę, a Lorenzo Lamas bawi się przed kamerą własnym wizerunkiem, lecz czasem odnosiłem wrażenie, że nieco przesadzał i ego Kelly'ego rozsadzało klatkę filmową. Niemniej jednak występ gwiazdora można zaliczyć do jak najbardziej udanych - udowodnił nim, że na planie potrafi czuć się swobodnie i nie straszne mu pełne luzu, humorystyczne scenki. Osoby wcielające się w wieśniaków z morderczymi skłonnościami wypadły groteskowo (chichotanie, wygadywanie totalnych bzdur, ruchy jak przy ADHD), ale też naturalnie - to kompletni, odcięci od rzeczywistości zwyrole, kierujący się zwierzęcymi wręcz instynktami; ich widok jest odpychający i myślę, że o to właśnie chodziło. Muzyka w produkcie Erschbamera brzmi całkiem ciekawie, posiada charakterystyczne motywy dla soundtracków z tamtego okresu i przyjemnie się jej słucha. Reasumując - "Zjadacz węży" to dosyć nierówne przedsięwzięcie, które ma zarówno swoje walory, czyli chociażby pierwsze, interesujące 15 minut, odpowiednią atmosferę, rolę Lamasa, jak i liczne wady, w tym niekonsekwentną estetykę, intrygę pełną dziur logicznych czy liczne naiwności. Jeśli wyłączymy myślenie i po prostu będziemy oglądać film, nie bacząc na jego nie najlepszą jakość, to projekcja stanie się wdzięczna oraz nastrojowa, lecz przy odmiennym podejściu można się rozczarować. Oceniam na 5/10, mam to na VHS od Vision, wersję tę czyta Tomasz Knapik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)