czwartek, 30 sierpnia 2018

"Snajper: Reguły wojny" (2016)

"Snajper: Reguły wojny" (2016) - pozbawiona budżetu i scenariusza, skręcona naprędce chałtura, która reklamowana jest nazwiskiem Seagala, występującego tutaj w jakiejś trzecioplanowej roli. Jego "gra" ogranicza się jednak do siedzenia na krześle i kontemplowania widoku za oknem. Czasem też do kogoś strzeli z dachu, ale to już w porywach. Aktualnie Seagal nie bierze udziału w żadnych scenach wymagających wysiłku fizycznego i nawet w tych nielicznych momentach, w których wstaje z krzesła, szybko następuje cięcie i zmiana ujęcia. No cóż - jest już tak gruby, że ledwo mieści się w kadrze, a operatorzy kamery robią wszystko co mogą, by to jakoś zamaskować. Świadczy o tym już sam fakt, że przez większą część czasu ekranowego filmowany jest od górnej połowy ciała, przy czym dominujące są  zbliżenia samej twarzy. Kwestie dialogowe również zostały przez Steven'a olane, bo wypowiada je zupełnie od niechcenia, bez jakiekolwiek cienia zainteresowania swoją postacią. Nawet, gdy rozmawia ze swoim rannym kolegą, to na zasadzie wyszeptania pod nosem swojej linijki tekstu. Oczywiście nadal robi z siebie pajaca i mówi właśnie tym swoim śmiesznym półszeptem, nosi ciemne okulary (nawet jak jest półmrok) oraz kreuje się na wielkiego wyjadacza. Ciekawe też, że jako snajper pozostawiony na terenie wroga nie podejmuje żadnego działania, nie robi rekonesansu, tylko siada na dupie i czeka. Dopiero pod koniec zbiera się do akcji, jakby w scenariuszu wyczytał, że towarzysze właśnie zmierzają z "odsieczą".
Sam film jest udawanym kinem wojennym, zrealizowanym na poziomie polskich seriali o tejże tematyce - akcji tu jak kot napłakał, a jeśli już, to ma ona niewiele wspólnego z operacjami wojskowymi, zaś działaniom bohaterów brakuje jakiejkolwiek logiki. Doświadczeni żołnierze strzelają także bez celowania - zabawne, że w ogóle trafiają. Podczas oglądania "Snajpera: Reguły wojny" dowiedziałem się również, że służąc w armii można nosić długaśne włosy i brody, a po postrzale w okolicy żeber da się normalnie funkcjonować. Fabuła jest zlepkiem sekwencji, kręconych bez wyraźnej koncepcji, a zbrojne potyczki rozgrywają się na jednej ulicy i w jednym budynku. Ktoś tu był bardzo rozrzutny, że zdecydował się na tak obszerny plan zdjęciowy ;). Same zdjęcia wypadają natomiast przyzwoicie i to chyba największa zaleta tej produkcji. Chwalebne jest też to, że nie wykorzystywano tu chaotycznego, przyspieszonego montażu, który był wielokrotnie używany w wielu nowych "dziełach" Seagala. Reasumując - "Snajper: Reguły wojny" to kolejny gniot, trzymający poziom ostatnich produkcji z udziałem tego aktora, jednakże można na niego rzucić okiem (bywało gorzej). Oceniam na 4/10, oglądałem to na Polsacie i czytał Jarosław Łukomski. Czekamy na kolejne premiery z mistrzem, namiętnie nadawane na tej stacji ;).

"Omen" (2006)

"Omen" (2006) - to remake kultowego horroru Richarda Donnera z 1976 roku.  Do nowej wersji, autorstwa Johna Moore'a podchodziłem dość sceptycznie i długi czas wzbraniałem się przed jej obejrzeniem - okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Produkcja z 2006 r.  w żadnym stopniu nie przebija pierwowzoru, ale także go nie bezcześci oraz nie powoduje niesmaku. Dobrze znana nam historia została uwspółcześniona, a także podrasowana do dzisiejszych standardów, ale zmian tu jest w istocie niewiele, bo dodano zaledwie nowy prolog oraz więcej jump scenek w postaci mrocznych wizji przybranej matki Damiena - reszta jest bezpieczną kopią filmu Donnera. Kopią, którą ogląda się nawet dobrze, z zaciekawieniem i która jest elegancko zrealizowana. Ładne są również tu zdjęcia, przyciągające uwagę, a strona techniczna jest niczego sobie - efekty specjalne okazały się niezłe i nieprzeładowane CGI, czego najbardziej się obawiałem. Jak widać, stara szkoła jest najlepsza ;).                             
Aktorstwo w remake'u jest akurat przeciętne i ten aspekt wypada najbledziej w porównaniu z oryginałem, gdzie błyszczeli Gregory Peck, Lee Remick i David Warner. W "OmenieMoore'a mamy natomiast Liev'a Schreiber'a, Julię Stiles i Davida Thewlis'a - zdecydowanie najlepiej w swojej roli sprawdza się ostatni z występujących, a najgorszej drewniana Julia Stiles, która zresztą w ogóle tu nie pasuje. Schreiber jest w miarę przyzwoitą postacią, a na dalszym planie mamy jeszcze charakterystycznego Pete'a Postlethwaite. Chłopiec wcielający się w Damiena wypada dobrze i potrafi wyglądać upiornie, aczkolwiek w 1976 r. inny młodociany aktor zrobił to lepiej ;). Podsumowując - nowy "Omen" nie wnosi nic nowego do tematu, ale jako remake jest nie najgorszy i nie stanowi zmazy na tej marce. Oceniam na 6/10, film oglądałem w TVN i lektorem był Jarosław Łukomski. Dawniej Polsat też emitował to.                                    

środa, 29 sierpnia 2018

"Grindhouse: Death Proof" (2007)

"Grindhouse: Death Proof" (2007 ) -  w czasie kręcenia tej produkcji było naprawdę o niej głośno  i mocno ją reklamowano, a po premierze wszędzie pisano, jaki to zajebisty film i świetny "mroczny thriller w starym stylu" nakręcił Tarantino, co bez dwóch zdań zachęcało do sięgnięcia po ten tytuł. Okazja nadarzyła się niedługo, bo za parę miesięcy spotkałem "Death Proof" w gazecie - oczywiście ucieszony kupiłem, odpaliłem i... się zawiodłem. Przez ponad godzinę nic się nie dzieje, intryga nie zostaje rozwinięta i słuchamy jedynie pieprzenia o niczym. O ile niektóre obrazy tego reżysera mają dobre, krwiste teksty oraz nieźle nakreślonych bohaterów ("Pulp Fiction"), tak tutaj jest ekipa pustych lasek, które najchętniej i z niekłamaną satysfakcją sam bym rozjechał. Dialogi  to ciągłe gadanie o ruchaniu i teksty "moją dupę rżnął każdy, czarny i od chuja biały" itd. Jest to niemiłosiernie nudne... chyba nawet nie obyło się bez przewijania. Potem, gdy przyzwyczajamy się do tych irytujących idiotek, one giną i poznajemy kolejne, jeszcze większe idiotki i ponownie musimy się z nimi oswajać. Dżizas... i znowu drogą przez mękę.               
Jedynym plusem tego gniota jest demoniczny Kurt Russell, a także finalny pościg samochodami. Sam "Śmiercioodporny" (auto kaskadera Mike'a) też robi wrażenie, ale niestety to za mało, gdyż pierwsza połowa "thrillera w starym stylu" to istna katorga dla każdego szanującego się widza, czyli niekończące się ględzenie o ruchaniu i jeżdżenie samochodem. Jeszcze żeby chociaż postacie były ciekawie napisane, to byłaby jakaś rekompensata. Pamiętne dialogi z "Pulp Fiction" przeszły do klasyki, ale te tutaj przypominają rozmowę gimnazjalistek po szkolnej dyskotece. Oceniam na 4/10 za sceny z samochodem oraz pościgami, bo tak to byłoby 2/10. Jak wspomniałem, "Death Proof" mam na wydaniu DVD, które jest podwójne i zawiera jeszcze "Grindhouse vol. 2: Planet Terror", które akurat jest niezłe. Pierwszy z filmów czyta Stanisław Olejniczak z bardzo ostrym tłumaczeniem. Nie często lektor ten ma okazje do porzucania "mięsem"  - dość ciekawie to brzmi.

"Mroczna dzielnica" (2001)

"Mroczna dzielnica" (2001) - to jeden z ostatnich trzymających poziom filmów Seagala. Produkcja ta przypomina pierwsze tytuły z tym aktorem, ponieważ wyraźnie schudł i na ekranie co chwilę kogoś oklepie w widowiskowy sposób. Jest to przyjemna rekompensata, gdyż pod koniec lat 90. Steven mocno utył, kreował się na jakiegoś "człowieka znikąd", chodził w tych śmiesznych koralach albo kimonach i wplatał jakieś wydumane wątki ekologiczne do obrazów, w których grał. Tutaj na szczęście wraca do formy, znów ma to charakterystyczne spojrzenie i masakruje każdego cwaniaka, który znalazł się w scenariuszu. Walk jest naprawdę dużo, ale niektóre są nader efekciarskie. Czasem widać też dublera zamiast Seagala, ale to przy jakichś sztuczkach kaskaderskich albo w urywkach, gdzie bohater przez niego grany wyczynia na ekranie różne akrobacje. Również jest sporo strzelania i pościgów, przez co cały czas coś się dzieje. Na dalszym planie pojawił się Bill Duke znany z "Predatora" czy "Commando" , gdzie grał z Arnoldem - miło było znów go zobaczyć. Jak dla mnie przyjemne kino - "Mroczną dzielnicę" oceniam na 7/10. Film oglądałem w TVN7 i czytał Stanisław Olejniczak.

"Najwyższy wyrok" (2012)

 "Najwyższy wyrok" (2012)  - kolejny film Seagala z najgorszego sortu, gdzie mamy  tajne więzienie, CIA, potajemne intrygi, najemników, dużą forsę i wszystkie inne wątki, charakterystyczne dla produkcji najniższych lotów. "Najwyższy wyrok" to tandetny actioner bliżej nieokreślonej klasy, niewarty nawet kupienia w markecie za 5 zł. Fabuła niestety w ogóle się nie klei - o coś niby chodzi, gdzieś się strzelają, ale nic poza tym. Ponadto tytuł ten jest zwyczajnie nudny, a właściwie to męczący i oglądanie go stanowi istną mękę. Wyjątkowo Seagal ma parę walk, w których nie korzysta z dublera i mimo, że są one średniej jakości, to jednak cieszą. Przez cały czas trwania tego obrazu aktora widać jednak w kadrze zaledwie parę razy, a tak to mamy nieciekawe przeskoki na innych bohaterów. Są one głównie na Steve'a Austina, który powinien mieć dożywotni zakaz grania w jakichkolwiek filmach - tak źle wypada. Nie mam pojęcia, z jakiej racji trafił on na plan - chyba po to, żeby przyciagnac widzow swoim nazwiskiem.
Dialogi w "Najwyższym wyroku" pisał chyba niezbyt rozgarnięty uczeń podstawówki, dorabiający sobie po lekcjach, bo są tak czerstwe i głupie, że nie wyobrażam sobie, by mógł to pisać jakiś rozumny człowiek. Podobnie jest z głupotami bijącymi z ekranu - Austin zabija z trzech najemników, a każdy z nich ma broń - przygląda się na nią, ale jej nie zabiera; chwilę później spotyka swoich i mówi "dajcie mi jakąś broń" - no kurwa... Potem, mając karabin, nie używa go, tylko wdaje się w szarpaniny - gdzie tu jakakolwiek logika? Ciekawa sprawa jest też z tym „tajnym więzieniem, o którym nikt nie wie”, pokazywane czasem gdzieś na odludziu, a w niektórych scenach widać, że znajduje się w środku miasta. Sceny wewnątrz przypominają z kolei jakąś opuszczoną spelunę albo najtańsze studio filmowe. Moja ocena to 3/10. Nie najgorszy występ Seagala nie rekompensuje słabiutkiego scenariusza oraz biednej realizacji. Oglądałem to na Polsacie, a lektorem był Jarosław Łukomski.

"Gra o życie" (2008)

"Gra o życie" (2008) - chyba jedna z nielicznych produkcji Seagala po 2000 r., którą nawet da się obejrzeć ( i to z pewnym zainteresowaniem). Wiadomo, że nie jest to poziom jego dawnych tytułów, a nasz grubas ma jedną skwaszoną minę przez cały film, ale seans mija bez uczucia zażenowania. Seagal wyjątkowo nie gra tutaj jakiegoś tajnego agenta FBI albo CIA i nie jest nieskazitelny - jego bohater to przegryw, który pogrąża się w hazardzie i alkoholu, a w dalszej części fabuły staje się też najemnikiem. Co prawda wątek uzależnień pokazano w najprostszy z możliwych sposobów, a Steven nawet nie próbował grać, ale liczą się chęci stworzenia czegoś ciut bardziej oryginalnego niż "agent CIA rozbija mafię". Ogólnie rzecz biorąc, cała historia jest dość przyzwoita i mogę śmiało powiedzieć, że nawet wciąga. Gruby Seagal ma parę scen walk, o dziwo radząc sobie w nich bez kaskadera, a dodam, że nie są to proste chwyty za rękę, ale jakieś bardziej złożone szamotaniny. Niby krótkie, chaotyczne, jednak zawsze to coś. "Gra o życie" nie wlecze się na szczęście jak sporo nowych filmów tego aktora - jest całkiem sporo scen akcji. Są one sztampowe, ale znośne i dość krwawe - to dodatkowy plus. Jako ciekawostkę na koniec dodam, że w  roli drugoplanowej pojawia się tu Lance Henriksen, co będzie miłą niespodzianką. Całość to raczej B albo C klasa na rynek DVD, ale nawet możliwa. Daję mocne 5/10.               

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

"28 dni później" (2002)

"28 dni później" (2002) - wydawałoby się, że to kolejny zombie-horror jakich wiele, jednak nic z tych rzeczy (choć łatwo można się pomylić), ponieważ dzieło Danny'ego Boyle'a to film niebanalny, nieschematyczny i z całą pewnością nie jest to rasowa produkcja o nieumarłych. Ich geneza zostaje podrasowana, a reżyser żongluje różnymi gatunkami, wplatając elementy postapokaliptyczne oraz kina drogi - mamy tutaj opuszczony Londyn i wędrówkę bohaterów do blokady wojskowej, w której rzekomo znajduje się pomoc. Klimat jest pierwszorzędny, a atmosfera budowana skrupulatnie. Przeplata się także uczucie ciągłego zagrożenia z uczuciem swoistej sielanki w scenach, gdy bohaterowie zmierzają do rzekomo stacjonującej jednostki wojskowej. Protagoniści zatrzymują się m.in "na zakupach" i nocują gdzieś na uboczu, na łonie natury, co daje namiastkę "normalności" i człowieczeństwa w czasie kryzysu cywilizacyjnego, gdzie wirus dziesiątkuje ludność, a żeby przeżyć, trzeba zabijać bez skrupułów i bez mrugnięcia okiem.
Momenty, w jakich widać wyludnione miasto i ulice robią wrażenie - czasem w kadrze widzimy naprawdę spore obszary, które są kompletnie opustoszałe. Ładnie zostało to uchwycone i jest czym nacieszyć oko, ale "28 dni później" było kręcone cyfrowymi kamerami, co czasem przekłada się na jakość (jest miejscami kiepska), a także dość chaotyczne ruchy, które mogą zdekoncentrować widza. Nie jest to jakiś zły zabieg, ale dość zwracający uwagę, jednak po jak jakimś czasie da się przyzwyczaić do takiej formy i przestaje być ona zauważalna. Poza tym, styl filmowania jest tu dość autorski i to istna wirtuozeria Boyle'a - mamy ujęcia pod różnym kątem, z różnej perspektywy, a czasem jedna sekwencja pokazana zostaje z różnych stron, co nadaje wiarygodności, dynamiki oraz rzuca nas w centrum akcji (o ile nie jest ona zbyt rozbiegana). Strona wizualna jest więc niezłą gratką, a w połączeniu ze specyficzną, ładną muzyką i wciągającą fabułą obraz ten staje się pamiętny, nie popada w rutynę i nie brnie utarte klisze.
Twórcy wprowadzili też wątki dramatyczne, gdzie postacie muszą przewartościować swoje życie, zmienić plany, marzenia i odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W ostatnim akcie Boyle i Alex Garland (autor scenariusza) stawiają również pytanie, na które każdy oglądający musi odpowiedzieć sobie sam: kto tak naprawdę jest gorszy - zarażeni, nieświadomi swojego zachowania obywatele, kierujący się pierwotnymi instynktami czy ludzie, mający wolną wolę, a wybierający przemoc i zdemoralizowanie. Poza uwidocznioną, psychologiczną głębią, "28 dni później" ma także do zaoferowania sporo krwawych scen z imponującymi efektami specjalnymi, pozbawionymi CGI. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do jednej rzeczy - Jim, jeszcze niedawno będący w śpiączce, wycieńczony fizycznie, niedożywiony, w finale pokonuje wyszkolonych żołnierzy, od których wcześniej zbierał cięgi. Jest to naciągane, ale osobiście przymknąłem na to oko i cieszyłem się filmem, który (chyba oszalałem), ale oceniam na 8/10. Oglądałem go w TVN , gdzie bardzo ładnie listę dialogową przeczytał Jarosław Łukomski.

"Carrie" (2013)

"Carrie" (2013) - nie tak dawno recenzowałem tutaj pierwszą adaptację "Carrie" z 1976 roku,  którą wyreżyserował Brian De Palma - przypomnę tylko, że jest to dzieło nastrojowe, artystyczne, gdzie zrezygnowano z efekciarstwa i oklepanego straszenia, a postawiono na suspens oraz kreacje aktorskie, przez co otrzymaliśmy angażujący, elektryzujący dreszczowiec. Wersja z 2013 r.  jest jego odwrotnością, ponieważ to typowe kino komercyjne, a mówiąc bardziej potocznie - maszynka do nabijania dolarów. Historia została spłycona, zaktualizowana oraz podrasowana na potrzeby dzisiejszego odbiorcy. Widać także, że głównym targetem są tu nastolatki, więc w obsadzie znalazły się jakieś młodzieżowe gwiazdki, których w poważniejszych projektach się nie widuje. Zrezygnowano również z nieatrakcyjności Carrie i w głównej roli mamy aktorkę z ładną buzią, choć kłóci się to nieco z fabułą i wcześniejszymi adaptacjami. Wcielającej się w nią Chloë Grace Moretz niestety brakuje talentu aktorskiego czy własnego charakteru, dlatego czasem próbuje karykaturalnie naśladować Sissy Spacek z pierwszej ekranizacji powieści Stephena Kinga. Pozostali bohaterowie wypadają nawet nieźle (może poza współczesnym Tommy'm Ross'em, którego gra jakiś "żeluś"), aczkolwiek nikt nawet nie zbliżył się poziomem do perfekcyjnej gry aktorskiej z klasycznej wersji De Palmy. W "Carrie" Kimberly Peirce rozbudowano za to motywacje oraz role niektórych protagonistów (bądź antagonistów) i tak np. Sue widzimy znacznie częściej na ekranie, a jej postać została rozszerzona i na swój sposób wybielona.
W scenariuszu znalazło się również trochę innych zmian (za przykład podam początek filmu, czyli grę dziewczyn w siatkówkę na basenie) i niektóre są całkiem trafne. Nieco inaczej przedstawiono też relacje Carrie z matką, w którą wciela się Julianne Moore - dzięki temu, twórcom przez jakiś czas udaje się przyzwoicie prowadzić fabułę i nas nią zaciekawić, choćby przez te innowacje. W gruncie rzeczy, nowej adaptacji nie ogląda się źle i można by było ją uznać za w miarę znośny obraz (oczywiście dostosowany do dzisiejszych czasów), ale zakończenie psuje wszelkie pozytywne odczucia, ponieważ nie ma w nim żadnego napięcia, dramatyzmu i ładunku emocjonalnego. Niemalże wszystko zostaje wykonane za pomocą CGI, a Carrie robi w nim za X-Mena czy innego Avengersa (ewentualnie posługuje się Mocą) - rzuca samochodami, ludźmi itd. Przy wszystkim unosi ręce i nakierowuje je na poruszany obiekt, co nie ma niestety nic wspólnego z posługiwaniem się telekinezą. Zapewne zostało to podpatrzone w Marvelach i wykorzystane, bo wygląda "efektownie". Gdyby nie ten zarżnięty finał, byłbym skłonny dać wyższą ocenę, bo na produkcję (mimo spłycenia i unowocześnienia) patrzyło się dość przyjemnie, a tak to zostaję przy 5/10. Oglądałem to w TVP1 i czytał Maciej Gudowski z zaskakująco dobrym tłumaczeniem.

niedziela, 26 sierpnia 2018

"Ted 2" (2015)

"Ted 2" (2015) - zasiadając do oglądania części pierwszej nie oczekiwałem zbyt wiele, ale film mnie zaskoczył, bo choć to niżowa komedia o humorze niskich lotów, to potrafiła rozbawić i zainteresować, a mimo niektórych schematycznych wątków okazała się być dość świeża oraz niebanalna. Można też powiedzieć, że w sile pierwszego "Teda" tkwi prostota i minimalizm - dwójka jest znacznie bardziej rozbudowana i więcej w niej treści pobocznych, co niestety działa na niekorzyść i przeciąga akcję. Mamy tu także zbędny i skrzywiony komentarz polityczny, dotyczący definicji człowieczeństwa i traktowania mniejszości w USA, co nie jest jednak ani zabawne ani tym bardziej potrzebne. Miała być to zapewne swoista satyra, ale te rozprawy sądowe są nudnawe, niewnoszące nic do tematu, a płynący z nich morał jest zwyczajnie płytki - nawet jak na ten rodzaj kina. Nie podobały mi się również sceny śpiewania czy tańczenia, które chyba jedynie miały wydłużyć czas ekranowy. Zajeżdżało to trochę Adamem Sandlerem i rozmienianiem się na drobne. W poprzedniku chwyciła nieskomplikowana historia o przyjaźni dorosłego faceta ze zdemoralizowanym, ożywionym pluszowym misiem, okraszana rubasznym, często chamskim humorem. Przekaz o sile przyjaźni był nienachalny i prosty, a drugiego dna na próżno było szukać. Przy kontynuacji reżyser wszystko rozdmuchuje i sili  się na dorabianie "Tedowi" sztucznej głębi, nie mogąc jednocześnie odciąć się od klozetowych, powielanych żartów. Tym sposobem zatraca się urok oryginału, a na wierzch wysuwają pospolite dla współczesnych komedii motywy.
Na szczęście, pomimo tych wad, "Ted 2" nie staje ością w gardle i nie należy do produkcji nieudanych - potrafi dostarczyć rozrywki, a niektóre gagi są w stanie konkretnie nas rozbawić: już na samym początku (w czasie trwania wesela) dostajemy świetną scenę, zapoczątkowaną tekstem "wciągnąłem niezłą krechę z jednym gościem - zgadnij, którym", gdzie cameo zalicza Sam Jones. Dalej mamy mniej lub bardziej zabawne momenty, choć w niektórych przypadkach potencjału nie wykorzystano, jak np. wtedy, gdy bohaterowie znajdą całe pole marihuany - w najlepszym momencie zostaje to urwane. Standardowo znajdzie się tutaj trochę nawiązań do popkultury i klasyki kina, np. do "Rocky'ego" czy "Parku jurajskiego". Przyznam, że niektóre z tych smaczków są całkiem fajne oraz zgrabnie wplecione. W epizodach zobaczymy również parę znanych nazwisk, m.in wystraszonego Liama Neesona, kupującego "nielegalnie" płatki śniadaniowe dla dzieci. Innym plusem tego obrazu będzie przyjemny, kumpelski klimat, a także ciekawie napisane relacje między bohaterami - czuć między nimi chemię i więź. Animacja Teda wypada solidnie, płynnie i jest on niemal namacalny - miś dobrze integruje się z tłem czy innymi postaciami. Jednakże niektóre CGI zwierzaki w lesie przy farmie twórcy mogli sobie darować ;). Oceniam to na 5/10 - sequel nie dorównał filmowi z 2012 r., ale można go obejrzeć. Przekombinowany scenariusz trochę zdekoncentruje, spowolni akcję, ale pośmiać się będzie z czego. Na wydaniu DVD "Teda 2" czyta Marek Ciunel, a tłumaczenie jest strasznie pedalskie i wykastrowane z mocniejszych wyrażeń.

sobota, 25 sierpnia 2018

"Piątek, trzynastego VII: Nowa krew" (1988)

"Piątek, trzynastego VII: Nowa krew" (1988) - od tej odsłony zaczyna się tendencja spadkowa, która zaciągnie ten cykl na filmową mieliznę, a każdy sequel będzie gorszy od poprzedniego. Scenarzystom już wyraźnie brakuje pomysłów i imają się coraz bardziej bzdurnych oraz abstrakcyjnych motywów. W "Nowej krwi" w głównej roli występuje dziewczyna obdarzona telekinezą i jasnowidzeniem (albo raczej czarnowidzeniem) i to na niej koncentruje się akcja, a nie na Jasonie, który spada tu na dalszy plan i stanowi zaledwie dodatek. Podobnie jak grupa nastolatków, robiąca jedynie za mięso armatnie - nikt nie ma charakteru, a każda z postaci jest niemalże anonimowa. Czuć, że konwencja się wypala i klimat ulatuje, ale w sumie ileż można? To już siódma część, która jedzie niemal na tych samych założeniach fabularnych. Z  tym,  że tu akurat że na pierwszy plan wysunięto wątek Tiny, posługującej się telekinezą, co jest kuriozalne, ale ostatecznie do przeżycia - jak czas pokaże, będzie jeszcze gorzej.
Na "Piątku, trzynastego VII" producenci oraz cenzorzy położyli niestety łapę i z tego powodu, choć zgonów jest sporo, większość z nich dzieje się poza kadrem albo jest przycięta tak, żeby było widać jak najmniej. Nawet nie cieszy kosa, której w tej części dobył Jason, bo nie będzie nam dane zobaczyć efektów jej "pracy". Podobna sytuacja ma się z erotyką - poskąpiono jej, a amerykańska młodzież dopuszcza się praktyk seksualnych w bieliźnie (jedynie w krótkich urywkach pokazane zostanie coś więcej). Pozostaje pocieszyć się odpowiednim tempem tego tytułu, szczątkowym nastrojem, a także wyglądem Voorheesa, który prezentuje się tutj naprawdę nieźle i wreszcie jego twarz wzbudza grozę, a nie śmiech. Widać też, że nasz "ulubieniec" jest w zaawansowanym stanie rozkładu - lepiej to pokazano niż w szóstce, gdzie jedynie w trumnie Jason wyglądał jak trup, bo gdy z niej wstaje, to już niekoniecznie. Uroku dodać może jeszcze sceneria i nawet przyzwoite efekty specjalne. Szczególnie te w końcówce wypadają dobrze, kiedy widzimy konfrontacje mordercy z Crystal Lake i Tiny. Soundtrack Manfredini'ego pozostaje bez większych zmian - po raz kolejny trzyma poziom i dodaje napięcia. "Nową krew" oceniam na 5/10 - powoli zaczyna się równia pochyła, aczkolwiek ten film jest jeszcze znośny. Oczywiście mam wersję z TV Puls z Koziołem.

Filmy DVD 2017/2018

Tytuły te kupiłem na DVD w 2017 i 2018 roku. Większość z nich wydała Filmostrada i niestety te, które pochodzą od tego dystrybutora mają słabe tłumaczenie oraz beznadziejnego lektora (np. Andrzej Leszczyński), więc oglądam je z napisami.
  • "Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii" (2015) - Filmostrada,  Ireneusz Machnicki
  • "Ouija: Narodziny zła" (2016) - Filmostrada 
  • "Uciekaj!" (2017) - Filmostrada,  Ireneusz Machnicki
  • "Kill Bill" (2003) - Monolith,  Jacek Brzostyński
  • "Spectre" (2015) - Imperial,  Piotr Borowiec
  • "Noc oczyszczenia: Czas wyboru" (2016) - Filmostrada,  Marek Ciunel
  • "Noc oczyszczenia: Anarchia" (2014) - Filmostrada,  Andrzej Leszczyński
  • "Ostatnia rodzina" (2016) - Kino Świat

"Kryjówka diabła" (1995)

"Kryjówka diabła" (1995) - ostatnio tytuł ten emitowany był w telewizji i zaciekawił mnie opis fabuły w programie TV oraz fakt, że w głównej roli jest tutaj Jeff Goldblum, którego bardzo lubię. Zdecydowałem się to obejrzeć i było warto, choć film miejscami rozczarowywał i był zbyt mało poważny - przede wszystkim za dużo tu wstawek i swoistych przerywników ze słabym (nawet jak na tamte lata) CGI, które odbierają realizmu. Skojarzenia z "Kosiarzem umysłów", w którym używano takiej samej animacji komputerowej będą słuszne, bo obie te produkcje nakręcił Brett Leonard. Innym minusem są dość schematyczne rozwiania fabularne, np. znowu mamy wątek wypadku samochodowego i cudownego uratowania bohatera oraz scenariuszowe skróty - Hatcha przywróciła do życia jakaś innowacyjna metoda leczenia, ale nie dowiadujemy się jaka, chociaż przydałoby się, żeby rzucono tutaj jakimiś terminami medycznymi, które choć trochę uwiarygodniłyby sytuację. Po powrocie do świata żywych Hatch też bardzo szybko wychodzi do domu i wszystko wraca do codzienności, jakby nigdy nic się nie stało.
Niemniej jednak, historia sama w sobie okazuje się być ciekawa i motyw widzenia oczami mordercy (mimo naiwności) chwycił. Reżyserowi udaje się wytworzyć niezły klimat, a także napiętą atmosferę. Intrygujące jest również uczucie paranoi oraz obsesji, udzielające się naszemu protagoniście, w którego wciela się jak zawsze świetny Jeff Goldblum - aktor kreuje interesującą, charakterną postać, z jaką można się utożsamiać i trzymać za nią kciuki. Na drugim planie partneruje mu Alfred Molina i popularna w latach 90. Alicia Silverstone (filmowa córka). W epizodzie też zobaczymy Rae Dawn Chong, znaną z "Commando". Zawodzi jednakże czarny charakter, nieco pozbawiony osobowości. Nie znamy też jego motywacji ani pobudek - wiemy tylko to, że jest zły, bo tak. Trochę to przeszkadza, ale sama psychologiczna rozgrywka między nim, a Hatch'em wypada przyzwoicie.
Oprawa muzyczna nie zachwyca - przez zbyt wiele rockowych kawałków ciężko o wytworzenie mrocznego nastroju, a soundtrackowi brakuje bardziej stonowanych, trzymających w napięciu utworów. Sataniczna stylistyka przewijająca się w tle jest stereotypowa, aczkolwiek akceptowalna. Zakończenie to najsłabszy, całkowicie niesatysfakcjonujący element i powiedziałbym nawet, że trochę psuje ostatni akt dość fajnej "Kryjówki diabła", niesłusznie uznawanej za obraz nieudany. Ja, choć trochę ponarzekałem na projekt Leonarda, to jednak spodobał mi się i seans zaliczam do przyjemnych. Widać, że to niskobudżetowy thriller, który z całą pewnością nie miał zmienić oblicza kinematografii i należy mieć to na uwadze. Jak się przymknie oko na poszczególne niedociągnięcia, to otrzymamy w miarę zmyślny dreszczowiec (przynajmniej w środkowej części fabuły). Oceniam na 5/10, oglądałem to w Stopklatce TV i lektorem był Piotr Borowiec. W tłumaczeniu znalazło się nawet parę bluzgów.

piątek, 24 sierpnia 2018

"Dawno temu w Ameryce" (1984)

Dystrybucja: Imperial
Lektor: Lucjan Szołajski
Tłumaczenie: niezłe

Jestem po seansie "Dawno temu w Ameryce" z wersji od Imperial - minął on naprawdę przyjemnie, choć film oglądałem już drugi raz w niedługim czasie. Warto mieć to interesujące wydanie - lektorem jest Lucjan Szołajski, który idealnie wpasował się w brutalny i zarazem melancholijny klimat tej produkcji. Tłumaczenie wypada nieźle i poza jedną sceną nie ma w nim błędów (zaraz się do tego odniosę). Ksywki bohaterów w większości są nieprzekładane na nasz język, więc nie uświadczymy w tej wersji lektorskiej "Kluchy" ani "Zezowatego" - zamiast tego mamy "Noodlesa" i "Cockeye", z tym, że tutaj "Noodles" traktowane jest chyba jako nazwisko, bo w scenie na cmentarzu, jak mamy zapis: David Aaronson "Noodles", to lektor czyta bodaj samo "Aaronson Noodles" i ciężko powiedzieć czy to jakiś błąd, czy przeinaczenie. W tej kopii mocniejszych bluzgów nie ma, ale jakieś ostrzejsze wyrażenia się znajdą. W formie ciekawostki dodam, że dzieło Leone zostało inaczej podzielone na wydaniu od Warner - tutaj część pierwsza kończy się przed sceną w barze, w momencie, jak wchodzi Joe Pesci. U tego drugiego dystrybutora podział następuje podczas strzelaniny, która następuje z dobre 10 minut później.

Egzemplarz trafił mi się w stanie przyzwoitym - nosi ślady użytkowania, ale jakość jest dobra. Po prostu z racji tego, że na taśmie są zarysowania, to miejscami na dole ekranu widać pasek, a audio czasem trochę szumi - przynajmniej na magnetowidzie combo, bo na Sanyo, który ma mniej głowic, szumów nie dosłyszymy. Pasek jednakże pozostanie, ale nie przeszkadza to - taki urok tego nośnika. Zresztą, pojawia się on jedynie na kilkunastu pierwszych minutach na kasecie z częścią I. Na drugiej obraz jest już czysty.

czwartek, 23 sierpnia 2018

"X-Men: Przeszłość, która nadejdzie" (2014)

        
"X-Men: Przeszłość, która nadejdzie" (2014) - banalny i wymuszony film, nawet jak na cykl "X-Mena". Na początku mamy jakąś niby wojnę i eksterminacje mutantów (choć de facto guzik pokazano), a potem bohaterowie decydują „przenieść” w czasie Logana do lat 70., co też jest bardzo pretekstowe. Sam Wolverine stracił tutaj pazur i wygaduje jakieś ckliwe teksty o obraniu dobrej drogi, nawróceniu itd. Że what? To ostatnia postać, po której bym się tego spodziewał – kompletnie ją zarżnięto w tej odsłonie. Cała konwencja „Przeszłości, która nadejdzie” jest niemożebnie patetyczna oraz miałka, a zakończenie to już w ogóle gwóźdź do trumny - mamy tu niby dramatyczne momenty, slow-motion i giną znane postacie, ale dwie minuty później zostaje to odkręcone i otrzymujemy irytujący happy end. Nie można nawet liczyć na efekty specjalne, bo lepsze były w pierwszej części – starszej o 14 lat. Tutaj wszędzie widać ingerencje komputera czy green-screen. Nawet przemiany Mystique wypadają bardzo sztucznie - jak na 2014 rok, to marne te efekty. Fachmani się nie postarali ;). Miałem też nadzieję, że chociaż ciekawie pokażą lata 70., które mialy mocny klimat – kończy się na ledwie paru fajnych, aczkolwiek krótkich ujęciach. Daję 3/10, oglądałem to w Polsacie, ale niestety nie pamiętam, kto czytał.

"X-Men: Pierwsza klasa" (2011)

"X-Men: Pierwsza klasa" (2011) - niezbyt lubię tę serię i poza częścią pierwszą oraz "Wolverine" większość odsłon była dla mnie słaba. "Pierwsza klasa" na szczęście nie wypada jakoś najgorzej i nawet da się ją obejrzeć, choć nadal ten typ kina do mnie nie przemawia - otrzymujemy  kolejny przeciętny oraz efekciarski blockbuster, mający jedynie wyciągnąć jak najwięcej kasy z portfeli widzów. Całość została odpowiednio upolityczniona, ugrzeczniona, co widać w scenie wbijania noża w dłoń i postrzału z broni w głowę z odległości dwóch metrów, gdzie nie ma ani odrobiny krwi. Sceneria często jest sterylna, wielokrotnie zajeżdżająca niebieskim ekranem, a CGI wypada kiepsko, plastikowo i wyraźnie rzuca się w oczy; jestem skłonny powiedzieć, że wygląda gorzej niż w pierwszych "X-Menach". Z tych powodów prawie żadnych emocji ani napięcia tu nie uświadczymy, skoro wszystko zniechęca i zajeżdża sztucznością, a i brakuje tej fizyczności/namacalności. Strona techniczna okazuje się być bardziej niezadowalająca, ale produkcja ta broni się naprawdę solidnym aktorstwem, a także ciekawie zarysowanymi postaciami - James McAvoy jako młody profesor Xavier i Michael Fassbender w roli Magneto tworzą świetnie wykreowanych bohaterów, posiadających swoją osobowość, charakter i motywacje.
Na drugim planie wspomaga ich Kevin Bacon, który jak zawsze nieźle wymiata, szkoda tylko, że z granego przez niego Sebastiana Shawa zrobiono mutanta, bo o wiele ciekawiej wypadał jako ten naukowiec współpracujący z nazistami. Za jego genezę odpowiadają jednak autorzy komiksów, którzy powołali go do życia, więc nie mogę czepiać się scenarzystów. Pozostali prezentują się różnie - jedni są dość dobrze napisani, drudzy jedynie uzupełniają tło. Poszczególne wątki dotyczące niektórych z protagonistów przykuwają nawet uwagę, jak choćby rozterki Mystique czy pomału rodzący się konflikt między Xavierem a Erikiem Lehnsherr'em (Magneto). Kapitalne oraz pamiętne jest cameo Logana, pojawiającego się w jednym momencie. Epizodyczną rolę ma też Michael Ironside, czyli spec od czarnych charakterów. Z innych aspektów podobała mi się jeszcze muzyka, miejscami charakteryzacja czy scenografia stylizowana na lata 60., aczkolwiek dopatrzyłem się tu jednej nieścisłości - niektóre z postaci mają dłuższe włosy i bokobrody, co było bardziej charakterystyczne dla lat 70. Prequel ten jest nawet do strawienia, a pojedyncze elementy fabuły dosyć mnie zainteresowały. Jak już wspomniałem, główni aktorzy - McAvoy i przede wszystkim Fassbender wznoszą się na wyżyny i "Pierwszą klasę" ogląda się właściwie dla nich. Film oceniam na 5/10, oglądałem go na Polsacie, a lektorem tej wersji jest Radosław Popłonikowski. Pozostałe tytuły z cyklu "X-Men" pewnie też obejrzę z czystej ciekawości.

środa, 22 sierpnia 2018

"Piątek, trzynastego VI: Jason żyje" (1986)

"Piątek, trzynastego VI: Jason żyje" (1986) - ta część cyklu jest dość kontrowersyjna i choć cieszy się niezłą popularnością, to jednak do dziś dzieli fanów - dla jednych stanowi novum i jedną z najlepszych odsłon "Piątku, trzynastego", a dla innych jest sequelem, który ściągnął tę franczyzę na manowce. Ja mam bardziej stonowane zdanie i mimo, że lubię szóstkę, tak nie zachwycam się nią, ale doceniam oryginalne podejście do serii oraz potraktowanie tematu z mocnym przymrużeniem oka. Nacisk na dużą dawkę autoironicznego i czarnego humoru jest tutaj bardzo widoczny (już w prologu Jason odstawia Jamesa Bonda), a produkcji tej nie da się traktować poważnie i może w tym tkwi jej siła. Udało się jednak zachować odpowiedni klimat, a zamaskowany (i nadgniły) morderca wraca nad jezioro Crystal Lake.
Realizacyjnie jest nieźle, a Voorhees ma pełne ręce roboty - podczas swojej wędrówki do uwielbionego  jeziora natrafi na wiele osób, które z jego pomocą pożegnają się z życiem. Zgony będą krwawe, jak zawsze wyszukane, ale też miejscami zabawne. Taka jest chociażby scena z tym facetem, który gra w paintball, a Jason rzuca nim o drzewo, gdzie wycięty jest uśmieszek - koleś rozbija się o nie, zostawiając na nim krwawy ślad. Efekty czasem będą nieco tandetne, ale z uwagi na przyjętą, ironiczną konwencję, w ogóle nie wpływa to na niekorzyść obrazu. Minusem będzie natomiast kiepskie aktorstwo oraz brak bardziej charakternych postaci - Tommy'ego gra inny aktor, słabszy niż z "Nowego początku" i wybielono tego bohatera oraz odarto z tajemniczości, jaka towarzyszyła mu w piątce. Pozostali protagoniści także nie wypadają zbyt interesująco. Wyjątkowo też, nie uświadczymy tutaj żadnej erotyki, co jest trochę zerwaniem ze standardami "Piątku, trzynastego", ponieważ już od czasów oryginału zawsze towarzyszyły nam jakieś rozbierane momenty.
Oczy można nacieszyć natomiast ładnymi plenerami - znowu mamy las, obozowisko i ukochane przez Jasona Crystal Lake, a we wstępie czuć cmentarną atmosferę, kojarzącą się z klasycznymi horrorami. Mimo obecnego humoru dominuje mroczny nastrój, a pod koniec mamy swoisty wyścig z czasem (w kempingu znajduje się gromadka dzieci). Całość ładnie ilustruje soundtrack Manfredini'ego, uzupełniany piosenkami Alice'a Copper'a ("The Man Behind The Mask" jest genialne). Podsumowując - "Piątek, trzynastego VI: Jason żyje" jest naprawdę przyzwoitym epizodem i chyba ostatnim trzymającym odpowiedni pułap. Co prawda bardziej podobały mi się dwa poprzednie, ale i ten lubię. Oceniam na 6/10. Na Pulsie szóstkę czytał Jacek Brzostyński, w odróżnieniu od innych części, czytanych przez Janusza Kozioła.

"Snajper: Dziedzictwo" (2014)

"Snajper: Dziedzictwo" (2014) - to już kolejna niskobudżetowa kontynuacja kultowego filmu Louisa Llosy z 1993 r. Z poprzednich sequeli widziałem dość niezłą dwójkę i przeciętną trójkę, które również zostały nakręcone bezpośrednio na rynek wideo. Czwórki jeszcze nie widziałem, a piątkę (czyli "Dziedzictwo") obejrzałem okazjonalnie w telewizji, ponieważ do swojej roli wrócić tutaj miał Tom Berenger - nie wiem, jaki poziom reprezentowała poprzednia część, ale ta kompletnie rozczarowuje i ma wszystkie wady kina przeznaczonego na rynek DVD. "Snajper: Dziedzictwo" to nieangażująca taniocha, podpięta pod znany cykl, a realizacją i scenariuszem przypomina nowe filmy Seagala - o coś chodzi, ale nikt tak naprawdę nie wie o co, wszyscy strzelają do siebie bez większego sensu, a poprzez jedyne znane nazwisko w obsadzie twórcy próbują przyciągnąć widownię i jednocześnie nadciągnąć poziom produkcji. Jednakże nawet i to się nie udaje, bo Tom Berenger bierze udział w zaledwie paru scenach, a jego postać trafia do fabuły w niedorzeczny sposób - uznany za zmarłego Thomas Beckett nagle pojawia się w samym środku tajnej akcji wojskowej i kwituje to słowami "też znam parę osób". Po co zawracać sobie głowę jakimś logiczniejszym wprowadzeniem bohatera do rozgrywających się wydarzeń?
Na ekranie o wiele częściej widzimy młodszego z Beckettów, Brandona, który jest postacią kompletnie nijaką, nieciekawą i jakiej los w ogóle nie obchodzi oglądającego. Wcielający się w niego aktor Chad Michael Collins nie posiada żadnej charyzmy, a jego umiejętności są zerowe - nic dziwnego, że występuje jedynie w szrotach najniższej klasy. Pozostali aktorzy również koncertowo dają ciała i ukazują swoje beztalencie. Wątek rodziny Beckettów (ojca i syna) ma poziom brazylijskiej telenoweli i jest niesamowicie płytki. Przekazanie pałeczki przez Berengera wypada niezadowalająco i bez żadnych emocji. Historią to nas ten film nie ujmie ;). Na jego plus można zaliczyć ładne, malownicze zdjęcia oraz nieźle sfilmowane sceny strzelanin, choć to nie ratuje marnie zrealizowanej, sztampowej całości - oceniam na 4/10. Oglądałem to w Polsacie, czytał Jan Czernielewski - wersja DVD to była, bo tam to samo tłumaczenie i lektor jest.

"Amerykański ninja 2" (1987)

"Amerykański ninja 2" (1987) - pierwszej części z serii jeszcze nie było dane mi obejrzeć, ale jakoś rok temu TVN emitował dwójkę i obejrzałem ją, ponieważ bardzo lubię kino lat 80. "Amerykański ninja 2" okazał się tragicznie zrealizowany i nawet w czasach, kiedy go kręcono musiał już razić amatorszczyzną. W tym filmie do tego stopnia jest wszystko nieudolne, że aż  z uśmiechem na twarzy patrzy się na te absurdy - sceny walk są tak okrutnie pretekstowe i słabo zainscenizowane, że trudno się nie śmiać :D. Wyraźnie widać, że atakujący napastnicy podchodzą pod przeciwnika w taki sposób, żeby dać mu możliwość obezwładnienia się, a ciosy mieczem zadawane są gdzieś z góry albo całkiem markowane. Rozbrajająca swym niezamierzonym komizmem jest scena w barze, gdy ten murzyn pcha jednego z "ninja", a ten sam rozpędza się i wskakuje na ladę :D. Nie wspomnę, że to właśnie ci ninja czekają na ruch przeciwnika lub atakują wtedy, kiedy ten odwróci się w ich kierunku, a po zwykłym odepchnięciu przewracają się i są "martwi".
Strzelaniny również się fatalne i technicznie maksymalnie niedopracowane - po strzale z granatnika, ładunek wybucha spod ziemi bądź gdzieś zza ściany :D. W ogóle wygląda to jak tanie fajerwerki z wiejskiego targu, a nie granaty. Sceny akcji to czysty kicz, a super ninja hodowani w laboratorium przewracają się o własne nogi. Wojowników cienia widzieli oni chyba tylko na filmach, bo biją się gorzej niż uczniaki na szkolnych korytarzach. Dobra, będzie tego narzekania, bo niedoróbki "Amerykańskiego ninja 2" można by było wymieniać w nieskończoność. Jednakże, produkcja ta jest tak tragicznie zła, że aż dobra - dla wielu może stanowić zaszczytne miejsce w osobistym rankingu guilty pleasure. Ja odejmuje jeden punkt za finałowy pojedynek - Joe walczy w masce, żeby nie było widać kaskadera, co niestety przeszkadza (w ogóle w wielu momentach występuje tu dubler, nawet w kultowej już scenie wychodzenia z biura, gdzie mamy jakiegoś wymoczka zamiast Dudikoffa). Klimat lat 80. jest dużą zaletą tego obrazu i dodaje mu uroku - bez tego ciężko byłoby to przetrawić. Podobała mi się również muzyka oraz niektóre plenery. Duża ilość piwa wskazana, bo na trzeźwo czasem można nie podołać - moja ocena to 5/10. Seans zaliczyłem w TVN, lektorem tej wersji był Jacek Brzostyński - nawet nieźle sobie poradził i przyjemnie się z nim oglądało.