"Hudson Hawk" (1991) - myślałem, że będzie to niezła komedia z lat 90., z ciekawą intrygą i odpowiednim klimatem, ale "Hudson Hawk" okazał się zwyczajnie głupią produkcją, która przypomina dzisiejsze pseudo-komedie. Mamy tutaj tajne organizacje, jak w "Z Archiwum X", jest Watykan mający gadżety Bonda i szpiegów, CIA, a także parę masochistów, która chce przejąć władzę nad światem - toż to wszystkie elementy humorystyczne kina najniższej klasy. Obraz ten może trochę przypomina filmy z Leslie Nielsenem, ale one były rasowymi parodiami i tam nic nie było na serio, a w "Hudson Hawk" fabuła próbuje być jakaś rozbudowana, ale traci sens, gubi się w swojej własnej konwencji i potem staje się całkiem niezrozumiała. Nie wiem - ja pod koniec już w ogóle nie wiedziałem o co chodzi w tym filmie. Głównego bohatera ciągle ktoś uprowadzał, wszędzie byli jacyś głupi agenci, każdy posiadał gadżety Batmana. Gdzie tu jakiś sens?
Sam humor jest strasznie głupi i infantylny - przez znaczną część trwania czułem jedynie zażenowanie i tylko w nielicznych momentach uśmiechnąłem się. Scena, gdy James Coburn wydaje jakieś piskliwe okrzyki i wymachuje rękami we wszystkie strony naśladując Kung-fu to już całkowite dno... Właśnie takie prostackie i debilne żarty definiują najgorsze komedie. Nie wspomnę, że bohaterowie czasem tańczą sobie i śpiewają, bo tak, albo robią te głupie, taneczne ruchy, jakby chcieli kogoś ruchać. Postacie są irytujące - szczególnie ta para masochistów, robiąca ciągle jakieś dziwne rzeczy i durne, upośledzone miny do kamery. Willis też wyglądał, jakby się zastanawiał w czym gra. Nie pomaga tutaj nawet występ takich takich aktorów jak James Coburn czy Danny Aiello. Bardzo słaba produkcja - męczyłem się na niej ostro. Oceniam na 3/10. Wersję TV Puls czytał Maciej Gudowski. Może gdyby to czytał Knapik albo Szołajski, to lepiej by się to oglądało, a tak to nie dość, że film beznadziejny, to jeszcze Gudowski stękał, jakby rodził kamienie żółciowe.
wtorek, 31 lipca 2018
"Sztos" (1997)
"Sztos" (1997) - ten film to takie swoiste połączenie komedii i wątków kryminalnych, trochę jak w "Vabanku". Co prawda produkcja Olafa Lubaszenki nie jest aż tak błyskotliwa, bo ma wyraźne braki scenariuszowe i reżyserskie, ale fabuła jest na tyle ciekawa, że ogląda się ją w skupieniu i z zaangażowaniem. Najlepsze sceny to chyba te, jak tych Niemców kantowali na wymianie walut - szczególnie niezłe było jak Leona Niemczyka, który grał niemieckiego przewodnika wycieczki, stuknęli na pokaźną sumkę, chociaż cwany był i jednocześnie pazerny. Ta intryga z oszukaniem "Gruchy" także była spoko, ale trochę niejasno pokazana - większości szczegółów trzeba się domyślić, bo twórcy pokazali w mocnym skrócie. Myślę, że można było lepiej to rozwinąć i bardziej treściwie oraz przejrzyście pokazać.
Długi czas czekamy na tę wielką wkrętkę i okantowanie kanciarza - jak już do tego dochodzi, to w paru scenach: w banku sekwencja krótka, potem podział trefnej waluty i pokazanie jak "Grucha" potem załamany siedzi. Na kartach scenariusza może dobrze to wyglądało, ale w gotowym obrazie tak trochę "za szybko" to przedstawione jest i nim zorientujemy się, że to ten wyczekiwany przekręt, to jest już po nim. Szkoda, bo mogło to potrzymać w napięciu i ten wątek ciekawiej mógł być poprowadzony, ale to chyba mój jedyny zarzut, bo wcześniej jest naprawdę w porządku. Z zaciekawieniem się ogląda, jak bohaterowie szukają kolejnych naiwnych Niemców do obrobienia, a i te sztuczki ich nieźle były pokazane z tym oszukiwaniem - wkładanie fragmentów gazet zamiast pieniędzy w pliku banknotów itd. Przyzwoicie także odwzorowano klimat lat 70. i czasy PRL-u, a niektóre sceny wyglądają jak z "Alternatyw 4", "Misia" czy innych kultowych, rodzimych produkcji tamtych lat. Chodzi mi tutaj np. o te sceny w barach, spelunach itd. Zabawne momenty działy się tam, np. Eryk wiecznie niezadowolony z jedzenia był :D. Dialogi też w "Sztosie" były konkretne, a i aktorstwo jest tu na satysfakcjonującym poziomie - duet Pazura-Nowicki jest niczego sobie, ale wszystkich i tak przyćmił Leon Niemczyk jako chciwy Josef :D. Ogólnie - dobry film, ma swoje lepsze i gorsze momenty, ale udany. Oceniam na 7/10.
Długi czas czekamy na tę wielką wkrętkę i okantowanie kanciarza - jak już do tego dochodzi, to w paru scenach: w banku sekwencja krótka, potem podział trefnej waluty i pokazanie jak "Grucha" potem załamany siedzi. Na kartach scenariusza może dobrze to wyglądało, ale w gotowym obrazie tak trochę "za szybko" to przedstawione jest i nim zorientujemy się, że to ten wyczekiwany przekręt, to jest już po nim. Szkoda, bo mogło to potrzymać w napięciu i ten wątek ciekawiej mógł być poprowadzony, ale to chyba mój jedyny zarzut, bo wcześniej jest naprawdę w porządku. Z zaciekawieniem się ogląda, jak bohaterowie szukają kolejnych naiwnych Niemców do obrobienia, a i te sztuczki ich nieźle były pokazane z tym oszukiwaniem - wkładanie fragmentów gazet zamiast pieniędzy w pliku banknotów itd. Przyzwoicie także odwzorowano klimat lat 70. i czasy PRL-u, a niektóre sceny wyglądają jak z "Alternatyw 4", "Misia" czy innych kultowych, rodzimych produkcji tamtych lat. Chodzi mi tutaj np. o te sceny w barach, spelunach itd. Zabawne momenty działy się tam, np. Eryk wiecznie niezadowolony z jedzenia był :D. Dialogi też w "Sztosie" były konkretne, a i aktorstwo jest tu na satysfakcjonującym poziomie - duet Pazura-Nowicki jest niczego sobie, ale wszystkich i tak przyćmił Leon Niemczyk jako chciwy Josef :D. Ogólnie - dobry film, ma swoje lepsze i gorsze momenty, ale udany. Oceniam na 7/10.
piątek, 27 lipca 2018
"Glengarry Glen Ross" (1992)
"Glengarry Glen Ross" (1992) - nigdy wcześniej nie słyszałem o tej produkcji, ale niedawno obejrzałem ją dzięki stacji TVP Kultura i muszę przyznać, że zachwyciła mnie. Fabuła może pozornie nie wydawać się ciekawa – w końcu jak film może być interesujący, kiedy opowiada jedynie o grupie pracowników biura nieruchomości, którzy muszą się wykazać, by utrzymać pracę? Ponadto akcja jest w swoistej, teatralnej kompozycji i rozgrywa się jedynie w kilku oszczędnych, ciasnych lokacjach – mamy biuro, bar, budki telefoniczne, samochód itd. Ulice widać jedynie w kilku przebitkach. Ale kto tak pomyśli – myli się, bo "Glengarry Glen Ross” to naprawdę trzymający w napięciu obraz, który jedzie na błyskotliwych dialogach, wyrafinowanej grze aktorskiej i niezłej fabule. Postacie napisane są naprawdę precyzyjnie – każdy z protagonistów ma swoją osobowość i swoje motywacje – np. bohater grany przez Jack'a Lemmona próbuje utrzymać swoją pracę, a ponieważ jego córka znajduję się w szpitalu i potrzebuje pieniędzy, to próbuje on się podlizać, utrzymać stanowisko i wygryźć kolegów. Dave (Ed Harris) chce sobie coś udowodnić i pragnie upokorzyć pracodawców oraz zasłynąć, a Ricky (Al Pacino) to karierowicz, dla którego liczy się kasa i opinia. Gamma bohaterów jest ciekawa i zróżnicowana, a relacje między nimi są naprawdę dobrze i realistycznie napisane.
W czasie trwania filmu, atmosfera w biurze staje się coraz bardziej napięta, a rywalizacja między pracownikami zacięta. Ich przełożeni także są wyraziści i solidnie wykreowani – Kevin Spacey to nieco nieznający się na swojej robocie, ale cwany kierownik, a Alec Baldwin to chciwy i nieszanujący ludzkiej pracy wysłannik firmy, który podwładnych ma za nic i ocenia ich po zarobkach. Jego rola to jakieś 4-5 minut, ale wszystkich wtedy przyćmiewa. Najlepsze jest jednak to, że przedstawiona tutaj historia to sama prawda – kto pracuje, ten wie o co chodzi. Pomimo, że mamy inne czasy, inne realia i pracujemy w zupełnie odmiennych warunkach, to przekaz jest wciąż aktualny. Dla wielu pracodawców nigdy nie będzie liczył się człowiek, tylko termin, zarobki lub możliwość wykorzystania podwładnego. "Glengarry Glen Ross" ma ode mnie 7/10 – ocena byłaby wyższa, jakby nie „urwane” zakończenie. Wersję w TVP Kultura czytał Piotr Borowiec.
W czasie trwania filmu, atmosfera w biurze staje się coraz bardziej napięta, a rywalizacja między pracownikami zacięta. Ich przełożeni także są wyraziści i solidnie wykreowani – Kevin Spacey to nieco nieznający się na swojej robocie, ale cwany kierownik, a Alec Baldwin to chciwy i nieszanujący ludzkiej pracy wysłannik firmy, który podwładnych ma za nic i ocenia ich po zarobkach. Jego rola to jakieś 4-5 minut, ale wszystkich wtedy przyćmiewa. Najlepsze jest jednak to, że przedstawiona tutaj historia to sama prawda – kto pracuje, ten wie o co chodzi. Pomimo, że mamy inne czasy, inne realia i pracujemy w zupełnie odmiennych warunkach, to przekaz jest wciąż aktualny. Dla wielu pracodawców nigdy nie będzie liczył się człowiek, tylko termin, zarobki lub możliwość wykorzystania podwładnego. "Glengarry Glen Ross" ma ode mnie 7/10 – ocena byłaby wyższa, jakby nie „urwane” zakończenie. Wersję w TVP Kultura czytał Piotr Borowiec.
czwartek, 26 lipca 2018
"Ostatnia rodzina" (2016)
"Ostatnia rodzina" (2016) - jestem miłośnikiem tłumaczeń Tomasza Beksińskiego i uważam, że najlepsze przekłady list dialogowych do filmów są spod jego ręki. Dużo też o nim czytałem i to ciekawa, intrygująca postać - dlatego też sięgnąłem po "Ostatnią rodzinę". Pod tym kątem produkcja ta mnie nieco rozczarowała - Tomek w interpretacji twórców to praktycznie paranoik, cierpiący na napady agresji. Bohater jest dość karykaturalnie odegrany przez Dawida Ogrodnika, który usilnie stara się podrabiać pana Tomasza gestami, mimiką czy głosem. Nie wypada to zbyt przekonująco, a pominięcie wielu faktów z życia tłumacza i zignorowanie jego wewnętrznego zagubienia może spowodować błędne wyobrażenie o jego osobie. Za skromny jest choćby wątek o nieszczęśliwej miłości i braku akceptacji ze strony społeczeństwa, a to było bardzo istotne. No i po wywiadach, wystąpieniach w telewizji czy nagraniach rodzinnych, widać, że był to sympatyczny i miły człowiek. Potwierdzają to także ludzie, którzy go znali osobiście. W filmie pokazano go, jakby cierpiał na ADHD i był trochę niezrównoważony. Trochę szkoda, że tak koślawo go sportretowano.
"Ostatnia rodzina" broni się jednak jako produkcja sama w sobie, bo to ciekawe, kameralne kino, które ogląda się z zaciekawieniem. Dobra jest realizacja techniczna (dekoracje, scenografia) i adekwatne oddanie realiów lat, w którym dzieją się wydarzenia. Użyto chyba także nieco przerobionych materiałów archiwalnych, a to kolejny smaczek. W tle czasem dodatkowo przewijają się jakieś kawałki z lat 80., np. "Don't Go" zespołu Yazoo. Podobało mi się również artystyczne prowadzenie kamery i stylistyka - zazwyczaj dominowały długie ujęcia, filmowane z jednej perspektywy, choć czasem jednak brakowało precyzji w tym, i w tle były np. same nogi.
Brakowało mi jeszcze podpisów z informacją, w którym roku dzieją się poszczególnie wydarzenia - data jest czasem na materiałach z nagrań pokazana, ale to trochę za mało. Niektórych istotnych szczegółów również brakowało - np. informacji, jak zabił się Tomek. Niby każdy wie jak to było, ale jeśli jednak ktoś nie zna jego historii, a ogląda "Ostatnią rodzinę", to się z niej nie dowie, w jakich okolicznościach zmarł. No i dźwięk... bardzo dużo dialogów jest niesłyszalnych, niewyraźnych, że trzeba się domyślać, co aktorzy mówią. Ogółem - przeinaczenie osoby Tomka to spory minus i największa wada tego obrazu, ale całość wypada więcej niż przyzwoicie - to interesująco poprowadzona opowieść, ładnie sfilmowana i zrealizowana, choć brakuje w niej istotnych faktów. Ode mnie 7/10, bo przyjemnie się oglądało.
Brakowało mi jeszcze podpisów z informacją, w którym roku dzieją się poszczególnie wydarzenia - data jest czasem na materiałach z nagrań pokazana, ale to trochę za mało. Niektórych istotnych szczegółów również brakowało - np. informacji, jak zabił się Tomek. Niby każdy wie jak to było, ale jeśli jednak ktoś nie zna jego historii, a ogląda "Ostatnią rodzinę", to się z niej nie dowie, w jakich okolicznościach zmarł. No i dźwięk... bardzo dużo dialogów jest niesłyszalnych, niewyraźnych, że trzeba się domyślać, co aktorzy mówią. Ogółem - przeinaczenie osoby Tomka to spory minus i największa wada tego obrazu, ale całość wypada więcej niż przyzwoicie - to interesująco poprowadzona opowieść, ładnie sfilmowana i zrealizowana, choć brakuje w niej istotnych faktów. Ode mnie 7/10, bo przyjemnie się oglądało.
środa, 25 lipca 2018
"Terror Mechagodzilli" (1975)
"Terror Mechagodzilli" (1975) - ostatnia odsłona serii Showa, a także ostatni film o Godzilli w reżyserii Ishiro Hondy, "ojca serii", który "Terrorem Mechagodzilli" żegna się z nią w piękny sposób. Jest to także ostatni występ Akihiko Hiraty, który od 1954 roku cyklicznie grał w poszczególnych częściach - niestety nie doczekał on serii Heisei, w której również miał się pojawić. "Terror Mechagodzilli" to nostalgiczne i pesymistyczne dzieło, podsycane smutnawym soundtrackiem Akiry Ifukube. Widać, że reżyser ponurym i surowym klimatem chce przywołać skojarzenia z pierwszym filmem i pożegnać się ze swoim dziełem. Odcina się także od głupkowatych i komiksowych produkcji Juna Fukudy, chociaż w swoim filmie kontynuuje wątek ekologiczny zapoczątkowany w 1971 roku przez Yoshimitsu Banno, a utrwalony przez właśnie Fukudę. Naprawdę fajnie, że przywrócono poważny to, a dodatkowo obraz ten nawet stylistycznie nawiązuje do lat 50. - jest szalony naukowiec, kiczowate stroje obcych itd.
Ogólnie "Terror Mechagodzilli" miejscami trąci nieco ostrą B-klasą i lekką tandetą (chociaż nie taką jak w innych częściach lat 70.), ale może w tym tkwi jego urok? Pierwsza połowa to wątek śledztwa w sprawie Titanosaurusa - poznajemy smutną historię dr Mafune i jego córki Katsury. Pojawia się także dość tragiczny w skutkach wątek romansowy. Mimo braku akcji i potworów film ogląda się dobrze, dzięki całkiem możliwie wykreowanym postaciom ludzkim i przyzwoicie prowadzonym wątkom. Druga połowa to dramatyczna walka Godzilli z Mechagodzillą i Titanosaurusem. Tym razem jest to dość konkretny pojedynek wręcz, a potyczki na promienie ograniczono do minimum, co moim zdaniem poszło na korzyść. Reasumując - udane i dość dobre zakończenie pierwszej serii Godzilli w nieco kiczowatej otoczce, a także ostatni epizod, który wyszedł spod ręki Ishiro Hondy - dziękujemy. 7/10.
Ogólnie "Terror Mechagodzilli" miejscami trąci nieco ostrą B-klasą i lekką tandetą (chociaż nie taką jak w innych częściach lat 70.), ale może w tym tkwi jego urok? Pierwsza połowa to wątek śledztwa w sprawie Titanosaurusa - poznajemy smutną historię dr Mafune i jego córki Katsury. Pojawia się także dość tragiczny w skutkach wątek romansowy. Mimo braku akcji i potworów film ogląda się dobrze, dzięki całkiem możliwie wykreowanym postaciom ludzkim i przyzwoicie prowadzonym wątkom. Druga połowa to dramatyczna walka Godzilli z Mechagodzillą i Titanosaurusem. Tym razem jest to dość konkretny pojedynek wręcz, a potyczki na promienie ograniczono do minimum, co moim zdaniem poszło na korzyść. Reasumując - udane i dość dobre zakończenie pierwszej serii Godzilli w nieco kiczowatej otoczce, a także ostatni epizod, który wyszedł spod ręki Ishiro Hondy - dziękujemy. 7/10.
"Godzilla kontra Mechagodzilla" (1974)
Cały wątek ludzki jest nawet spoko, a akcji nie brakuje - mamy kilka walk i dość często widać potwory. Potyczki są dość dynamiczne, nawet krwawe i ogląda się je w napięciu (nawet jak zna się film na pamięć). Pamiętnym momentem jest wybudzanie King Caesara (ja tam lubię tego potwora i nie zgadzam się, że wygląda słabo. Niby mogło być lepiej, ale dla mnie i tak OK jest) i kultowa już scena, jak Mechagodzilla atakuje swoich przeciwników wszystkimi broniami na raz. Jest power ;). Produkcja ta ma też całkiem zgrabny klimat lat 70. i ładnie pokazuje japońską kulturę - zdjęcia w Okinawie super wyglądają. Uroku dodaje także muzyka skomponowana przez Masaru Sato. Ocena to 7/10.
"Ghidorah - Trójgłowy potwór" (1964)
"Ghidorah - Trójgłowy potwór" (1964) - no i mamy pierwszy kiepski film o Godzilli., a odpowiedzialny jest za niego... Ishiro Honda. Powszechnie uważa się, że to Fukuda zmienił wizerunek Godzilli - nie, on tylko dopełnił dzieła. "Ghidorah" był ewidentnie kręcony na szybko, a na karty scenariusza trafiały wszystkie pomysły twórców. Ponadto produkt ten jest mocno dziecinny, a przez właśnie zły scenariusz mamy tutaj zbyt wiele wątków, z czego część jest spoko, a część słaba i nieprzemyślana. Przykładowo - nagłe zmiany pogodowe i zmiana klimatu - to dość interesująca część fabuły, podobnie jak wątek rosnącego meteorytu i grupy naukowców, którzy go badają. Do tego momentu jest znośnie, ale kto do cholery wymyślił ten motyw prorokini z Jowisza? (która zresztą była księżniczką, dopóki nie wypadła z samolotu). Kim był głos, który ją ostrzegł? Czemu w jej państwie chcieli ją zabić? Czemu oni w tym właśnie fikcyjnym państewku ubierali się jak w średniowieczu? Strasznie słaba ta intryga, w ogóle nieprzemyślana. Film trochę nawiązuje do tematu UFO i kosmosu - yeah, right... więc wszyscy bohaterowie od początku gadają o kosmitach i obserwują niebo. Aha - skąd strażniczki Mothry wzięły się w tym programie telewizyjnym? W fabule panuje chaos i jest masa dziur.
Niestety, wątek ludzki również jest kiepski i w ogóle nie ma ciekawych postaci. Protagoniści także nie są zbyt dobrze nakreśleni. Strzelaniny i wstawki kryminalne kompletnie leżą. Efekty specjalne - także niestety są liche. Rodan wygląda bardzo źle, a przecież w swoim debiucie sprzed lat naprawdę dobrze był zrobiony. Jego walka z Godzillą jest zbyt kukiełkowa, a i wszystkie nakładanki wyglądają słabo. Rozmowy potworów to kolejny strzał w kolano - infantylne mocno to i od czapy. Skoro Mothra potrafi z Godzillą rozmawiać, to nie mogła dogadać się z nim w poprzedniej części? Na szczęście jak wkracza Ghidorah to robi się lepiej - demolka w jego wykonaniu jest na poziomie, a wygląd i poruszanie się smoka bardzo ładnie pokazano. I końcowa walka nawet OK jest. Jakby Ghidorah zaatakował walczących Godzillę i Rodana, a ci wspólnie by odpowiedzieli na atak, to co innego. A rozmowy i pogodzenia się gdzieś nie kupuję. Muzyka Ifukube jak zwykle jest solidna i sporo rekompensuje. Moja ocena to 4/10.
Niestety, wątek ludzki również jest kiepski i w ogóle nie ma ciekawych postaci. Protagoniści także nie są zbyt dobrze nakreśleni. Strzelaniny i wstawki kryminalne kompletnie leżą. Efekty specjalne - także niestety są liche. Rodan wygląda bardzo źle, a przecież w swoim debiucie sprzed lat naprawdę dobrze był zrobiony. Jego walka z Godzillą jest zbyt kukiełkowa, a i wszystkie nakładanki wyglądają słabo. Rozmowy potworów to kolejny strzał w kolano - infantylne mocno to i od czapy. Skoro Mothra potrafi z Godzillą rozmawiać, to nie mogła dogadać się z nim w poprzedniej części? Na szczęście jak wkracza Ghidorah to robi się lepiej - demolka w jego wykonaniu jest na poziomie, a wygląd i poruszanie się smoka bardzo ładnie pokazano. I końcowa walka nawet OK jest. Jakby Ghidorah zaatakował walczących Godzillę i Rodana, a ci wspólnie by odpowiedzieli na atak, to co innego. A rozmowy i pogodzenia się gdzieś nie kupuję. Muzyka Ifukube jak zwykle jest solidna i sporo rekompensuje. Moja ocena to 4/10.
"Mothra kontra Godzilla" (1964)
"Mothra kontra Godzilla" (1964) - czwarta część serii Showa i zarazem jedna z najlepszych osłon w całym uniwersum. Honda przypomina co w oryginale było najlepsze – wraca pesymistyczny klimat i mamy prawdziwy terror Króla Potworów. Tym razem staje on w szranki z mitologiczną ćmą Mothrą, która miała solowy film rok wcześniej. W owym czasie owad ten był chyba popularniejszy niż Godzilla i również tutaj jego wątek zostaje bardziej wyeksploatowany, a Godzilla stanowi rolę antagonisty. Zamiana ról w obrazie o legendarnym potworze, a co za tym idzie – zaserwowanie nam akcji w nieco innym świetle wyszła twórcom na plus. Nie mamy tym razem dwóch olbrzymów, którym zależy na zawładnięciu ziemią i o nią toczą między sobą walkę, ponieważ pojawia się Mothra, a ta nie ma złych intencji – to raczej deus ex machina, a zarazem ostatnia nadzieja. Zgadza się stanąć do pojedynku z Godzillą, przebaczając tym samym winnym zniszczeniu jej wyspy – tak jakby trochę rozlicza się ze swojego życia i postanawia go ofiarować w słusznej sprawie. Oddanie tego potwora jest naprawdę godne pochwały. Ponieważ Mothra nie ma wystarczająco wielu sił, by pokonać Godzillę, ta walka jest akurat przewidywalna, a raczej jednostronna i wiadomo, że tak czy siak ktoś jeszcze musi stanąć po jej stronie.
Oczywiście po raz kolejny na widzu robią wrażenie zniszczenia powodowane w metropoliach - wybuchy, atakowanie budynków czy same walki, które tutaj nieco przyspieszone są, co nie jest pierwszym takim zabiegiem w serii. Wrażenie robią również efekty dźwiękowe oraz odgłosy wydawane przez potwory, a także pieśni w wykonaniu małych strażniczek, które wprowadzają nas w nieco błogi stan. Wygląd Godzilli w tej części jest niezły, a potwór jest dynamiczny i często wspiera się swoim ogonem, który rozpędza przy wykonaniu półobrotu. Seria Showa ma kolejny, bardzo udany image tego potwora - w jego oczach widać zawziętość i chęć zawładnięcia terenem, na który przybył, budzi lęk, ale i determinację w podjęciu stosownych kroków wśród tych, którzy chcą stawić mu czoła. Mothra natomiast ma dla mnie dwa oblicza – jedno łagodne, spokojne, pełne ciepła i życzliwości, drugie zaś złowrogie i nastawione na walkę do samego końca. Film wzbogacony został więc o dwa kontrasty i to wyróżnia go nieco na tle innych. No i mamy naprawdę solidne efekty specjalne – wszystkie makiety, miniatury i modele wyglądają przyzwoicie. Również blue-box jest całkiem znośny. Dziwne, że potem nie umieli z niego korzystać :/
Ifukube stworzył wyrazisty i zapadający w ucho soundtrakck, który podkreśla dramatyzm oraz sprawia, że film jest jeszcze bardziej angażujący i emocjonujący. Aktorzy jak dla mnie w pełni się spisali, ale to klasa sama w sobie. Jest tutaj Hiroshi Koizumi czy Akira Takarda - wczuli się oni w powagę sytuacji i jasno przekazywali swoje myśli. W roli negatywnej wystąpił zaś Kenji Sahara jako bezwzględny Torahata. Na koniec przyczepię się do pewnej kwestii, otóż zastanawia mnie jedno – rozumiem, że mieszkańcy plemienia żywili do ludzi urazę, ale wiedzieli, że mają oni jajo, które ci chcą odzyskać, więc czemu byli tak bardzo przeciwni zjednoczeniu sił? Ale to taki szczegół, nie mający wpływu na ocenę - produkcję uznaję za pomysłową i dobrze dopracowaną. Oceniam na 8/10.
Oczywiście po raz kolejny na widzu robią wrażenie zniszczenia powodowane w metropoliach - wybuchy, atakowanie budynków czy same walki, które tutaj nieco przyspieszone są, co nie jest pierwszym takim zabiegiem w serii. Wrażenie robią również efekty dźwiękowe oraz odgłosy wydawane przez potwory, a także pieśni w wykonaniu małych strażniczek, które wprowadzają nas w nieco błogi stan. Wygląd Godzilli w tej części jest niezły, a potwór jest dynamiczny i często wspiera się swoim ogonem, który rozpędza przy wykonaniu półobrotu. Seria Showa ma kolejny, bardzo udany image tego potwora - w jego oczach widać zawziętość i chęć zawładnięcia terenem, na który przybył, budzi lęk, ale i determinację w podjęciu stosownych kroków wśród tych, którzy chcą stawić mu czoła. Mothra natomiast ma dla mnie dwa oblicza – jedno łagodne, spokojne, pełne ciepła i życzliwości, drugie zaś złowrogie i nastawione na walkę do samego końca. Film wzbogacony został więc o dwa kontrasty i to wyróżnia go nieco na tle innych. No i mamy naprawdę solidne efekty specjalne – wszystkie makiety, miniatury i modele wyglądają przyzwoicie. Również blue-box jest całkiem znośny. Dziwne, że potem nie umieli z niego korzystać :/
Ifukube stworzył wyrazisty i zapadający w ucho soundtrakck, który podkreśla dramatyzm oraz sprawia, że film jest jeszcze bardziej angażujący i emocjonujący. Aktorzy jak dla mnie w pełni się spisali, ale to klasa sama w sobie. Jest tutaj Hiroshi Koizumi czy Akira Takarda - wczuli się oni w powagę sytuacji i jasno przekazywali swoje myśli. W roli negatywnej wystąpił zaś Kenji Sahara jako bezwzględny Torahata. Na koniec przyczepię się do pewnej kwestii, otóż zastanawia mnie jedno – rozumiem, że mieszkańcy plemienia żywili do ludzi urazę, ale wiedzieli, że mają oni jajo, które ci chcą odzyskać, więc czemu byli tak bardzo przeciwni zjednoczeniu sił? Ale to taki szczegół, nie mający wpływu na ocenę - produkcję uznaję za pomysłową i dobrze dopracowaną. Oceniam na 8/10.
"Paranormal Activity 4" (2012)
"Paranormal Activity 4" (2012) - to już kolejny, raczej niepotrzebny sequel - ta seria pomału zaczęła stawać się nudna i od czasu poprzednika powoli zjada własny ogon. O ile konwencja found footage w "jedynce" była strzałem w dziesiątkę, tak w sequelach działa na ich niekorzyść. Tak, tak - takie prawo cyklu, ale okazuje się, że cała historia i życie Katie oraz jej rodziny było filmowane, począwszy od kamer video po te najnowsze. Rejestrowane były także losy wszystkich innych postaci, które miały z nią styczność. Każdy wpadał dokładnie na ten sam pomysł z nagrywaniem wydarzeń i rozstawianiem kamer - no cóż, taki schemat przy "trójce" już był mocno wymęczony, a co dopiero teraz ;). "Czwórkę" oceniam jednak nieco lepiej od produkcji z 2011 r. Dlaczego? W dużej mierze przez postać głównej bohaterki, która jest naprawdę sympatyczna (i jakże ładna) oraz nieco lżejszy klimat - nie taki pompatyczny, jak przy trzeciej części.
W "Paranormal Activity 4" zostają też wplecione elementy humorystyczne, przez co nieco ciekawiej i szybciej się ogląda tę kontynuację, a i inaczej patrzy na protagonistów, ponieważ zachowują się bardziej naturalnie. Głupot i tak nie brakuje, ale to też kolejny, nieodzowny element tego uniwersum. Niestety grozy nadal nie uświadczymy - film jako horror niewiele ma do zaoferowania. Powiedziałbym raczej, że to produkcja do obejrzenia ze znajomymi przy popcornie, chipsach i piwie. Sam oglądałem w nocy na słuchawkach, żeby stworzyć ten klimat, ale nawet i to nie pomogło. Po raz kolejny również zakończenie jest słabe - niemal identyczne jak w trzeciej odsłonie i również urywające najciekawsze wątki. "PA 4" nawet dobrze się ogląda i choć miejscami trzyma w napięciu, tak nie ma mowy o wystraszeniu widza. Wyeksponowany temat i schematyczność ogranicza tę serię. W "jedynce" skrzypiące drzwi czy pojawiające się ślady nawet potrafiły wystraszyć, ale prezentowanie tego samego po raz czwarty, bez zmian, staje się zwyczajnie nużące. Suspensu tu nie uświadczymy, ale oceniam na 6/10 za poprawną realizację i fajną bohaterkę.
"Wielka bitwa potworów" (2001)
"Wielka bitwa potworów" (2001) - ta odsłona jest zdecydowanie najbardziej przybliżona założeniom i wydźwiękowi filmu Hondy z 1954 r., ale Shusuke Kaneko w żaden sposób nie próbuje naśladować ani kopiować rozwiązań z oryginału, tylko ma własną interpretację postaci Godzilli i tworzy zupełnie inną historię. Klimat też jest tutaj zgoła inny, bo reżyser bardziej poszedł w kierunku mistyki i uduchowienia, a kaiju przedstawione są jako święte potwory, obrońcy, mające zakorzenienie w japońskich legendach. Sam Godzilla u Kaneko to potwór, który powrócił, by przypomnieć o konsekwencjach wojny i jej ofiarach - siłę dają mu duchy poległych. Jak widać, zmian jest sporo i konwencja także przeszła metamorfozę, ale przekaz antywojenny i koncepcja ojca serii zostały zachowane. Scenariusz "GMK" jest przemyślany, sprawny i ma najlepsze elementy cyklu, jak. np. stopniowe, skrupulatne rozwijanie fabuły, poszczególnych motywów i łączenie faktów przez bohaterów. Pojawia się też tutaj wątek reporterów, który przewija się w tej franczyzie cyklicznie, już od czasów pierwszych filmów, ale Kaneko w zaradny sposób operuje schematami, a i zawsze dodaje coś do siebie, tym samym trzymając intrygę w ryzach. Niestety, do fabuły przedostały się elementy humorystyczne, które wielokrotnie są nietrafione i zbędne, a w połączeniu ze zbyt ekspresyjnym, czasem groteskowym aktorstwem daje to nieco irytujący efekt, nierzadko pasujący jak pięść do nosa. To chyba największa wada tej produkcji, obok głupich, często pretensjonalnych dialogów (choć tutaj może być też winne tłumaczenie). Oczywiście nie wszyscy aktorzy grali w przerysowany sposób, bo niektóre postacie były naprawdę dobrze napisane i zapadały w pamięć - np. powściągliwy i inteligentny admirał Tachibana, jego córka Yuri czy profesor Isayama (albo raczej jego duch), którego grał istny weteran wytwórni Toho, Eisei Amamoto.
Strona techniczna "Wielkiej bitwy potworów" ma się pysznie i udowadnia, że efekty praktyczne zawsze będą górowały nad nawet najlepszym CGI. Co prawda czasem widać, że niektóre ujęcia są ewidentnie studyjne i, że potwory są odgrywane przez aktorów, ale kompletnie to nie przeszkadza, a wręcz dodaje uroku i fizyczności. Ponadto, każdy z kaiju ma duszę, swoją osobowość i indywidualny wachlarz zachowań - brakuje tego w amerykańskich produkcjach, gdzie bestie z reguły przedstawiane są w kompletnie anonimowy, jednowymiarowy sposób - mają efektownie coś rozpieprzyć i równie efektownie zginąć. Genezę Króla Ghidory i Mothry dość znacząco tutaj zmieniono, bo ten pierwszy nie jest już kosmicznym rozbójnikiem (ani nie jest na niczyich usługach), a ćma nie ma swoich strażniczek i nie przybywa z wyspy Infant - obie bestie są tutaj mitycznymi, świętymi potworami, stającymi w obronie natury i ludzkości. Ponadto, trochę osłabiono ich umiejętności, żeby był lepszy kontrast z potęgą Godzilli, który tutaj jest o wiele bardziej agresywny i wredny niż dotychczas. Uosabia czyste zło (ale i tragizm) i to istny przeskurwysyn, z którego siłą nic nie może się równać. Kostium Króla Potworów jest całkowitą nowością i bestia ma tutaj bardzo dużo demonicznych cech - m.in powiększone kły i pozbawione źrenic oczy. Robi to wrażenie i było strzałem w dziesiątkę - idealnie pasuje to do wizerunku Króla w tej odsłonie.W pomniejszej "roli", po latach niełaski, na ekranie pojawia się jeszcze Baragon - sympatyczna gadzina, którą naprawdę miło widzieć po kilku dekadach nieobecności. Występ Baragona jest bardziej drugoplanowy, ale ma on swoje parę minut, by się zaprezentować.
Solidny jest również soundtrack Ko Otani - ma charakter dość melancholijny, wprowadzający w zadumę, ale słyszalne są także mocniejsze brzmienia, ilustrujące terror Godzilli. Zdjęcia są barwne, a sceneria zróżnicowana - możemy ujrzeć zurbanizowane tereny, pełne najnowocześniejszej technologii, ale i naturalne krajobrazy - góry, jeziora, lasy itd. Takie połączenie jest interesujące i idealnie oddaje ducha Japonii - kraju, gdzie szybki postęp się przecina, ale i koegzystuje z tradycjami i naturą. Ogólnie -"GMK" to jedna z najbardziej udanych części, a Shusuke Kaneko doskonale rozumie założenia tej serii i pozostaje wierny wizji Ishiro Hondy, twórcy oryginału. Swoje dzieło utrzymuje jednak w odmiennej, autorskiej stylistyce. Oceniam na 8/10.
Film ten można spotkać pod różnymi tytułami - Polsat emitował go jako "Wielka bitwa potworów" (czytał Janusz Kozioł), Ale kino! pt. "Godzilla, Mothra i Król Ghidorah atakują", ale funkcjonuje też tytuł "Godzilla, Mothra, król Ghidora: Gigantyczne potwory atakują". Każda z alternatyw jest na swój sposób oficjalna.
Strona techniczna "Wielkiej bitwy potworów" ma się pysznie i udowadnia, że efekty praktyczne zawsze będą górowały nad nawet najlepszym CGI. Co prawda czasem widać, że niektóre ujęcia są ewidentnie studyjne i, że potwory są odgrywane przez aktorów, ale kompletnie to nie przeszkadza, a wręcz dodaje uroku i fizyczności. Ponadto, każdy z kaiju ma duszę, swoją osobowość i indywidualny wachlarz zachowań - brakuje tego w amerykańskich produkcjach, gdzie bestie z reguły przedstawiane są w kompletnie anonimowy, jednowymiarowy sposób - mają efektownie coś rozpieprzyć i równie efektownie zginąć. Genezę Króla Ghidory i Mothry dość znacząco tutaj zmieniono, bo ten pierwszy nie jest już kosmicznym rozbójnikiem (ani nie jest na niczyich usługach), a ćma nie ma swoich strażniczek i nie przybywa z wyspy Infant - obie bestie są tutaj mitycznymi, świętymi potworami, stającymi w obronie natury i ludzkości. Ponadto, trochę osłabiono ich umiejętności, żeby był lepszy kontrast z potęgą Godzilli, który tutaj jest o wiele bardziej agresywny i wredny niż dotychczas. Uosabia czyste zło (ale i tragizm) i to istny przeskurwysyn, z którego siłą nic nie może się równać. Kostium Króla Potworów jest całkowitą nowością i bestia ma tutaj bardzo dużo demonicznych cech - m.in powiększone kły i pozbawione źrenic oczy. Robi to wrażenie i było strzałem w dziesiątkę - idealnie pasuje to do wizerunku Króla w tej odsłonie.W pomniejszej "roli", po latach niełaski, na ekranie pojawia się jeszcze Baragon - sympatyczna gadzina, którą naprawdę miło widzieć po kilku dekadach nieobecności. Występ Baragona jest bardziej drugoplanowy, ale ma on swoje parę minut, by się zaprezentować.
Film ten można spotkać pod różnymi tytułami - Polsat emitował go jako "Wielka bitwa potworów" (czytał Janusz Kozioł), Ale kino! pt. "Godzilla, Mothra i Król Ghidorah atakują", ale funkcjonuje też tytuł "Godzilla, Mothra, król Ghidora: Gigantyczne potwory atakują". Każda z alternatyw jest na swój sposób oficjalna.
poniedziałek, 23 lipca 2018
"Ebirah - potwór z głębin" (1966)
„Ebirah – potwór z głębin” (1966) - to dość specyficzny tytuł w serii Shōwa i w ogóle nie przypomina wcześniejszych produkcji. Zmienił się reżyser i zmienił się styl. Mamy znacznie lżejszy klimat, sporo scen komediowo-humorystycznych i film jest w nieco młodzieżowym wydaniu. Ale... "Ebirah" bardziej przypomina produkcję o Bondzie niż o Godzilli. Scenografia, muzyka, fabuła mocno nawiązuje do Agenta 007 w formie bardzo złej organizacji, która chce zniszczyć świat i ma bazę na jakiejś nieznanej, malowniczej wyspie ;). Pierwotnie w filmie miał pojawić się King Kong i widać, że "rola" była skrojona pod niego. Ogólne Godzilla w tym filmie jest jedynie dodatkiem, ale to nic, bo wątek ludzki i tak wypada najciekawiej. Bohaterowie są naprawdę spoko, tworzą niezłą ekipę i ciekawie ogląda się ich zmagania z "Czerwonym Bambo".
Efekty specjalne są OK, nie rażą, ale jednak często zdradzają swoją sztuczność, choć Ebirah wypada naprawdę nieźle i szkoda, że do "Final Wars" nie pojawił się ani razu. Ładne są również zdjęcia i sceneria, ale soundtrack już nie podobał mi się - jak wspomniałem, nawiązywał czasem do Bonda, ale i ogólnie był toporny i nie pasował do przygodowego wydźwięku filmu. Żaden kawałek w ucho nie wpadł i nie pozostał dłużej w głowie. W sumie niewiele mam do zarzucenia tej produkcji, choć wyraźnie scenariusz nie pasuje pod film z Godzillą. Moja ocena to 6/10. Produkcję tą widziałem w wersji japońskiej, z paskudnym dubbingiem angielskim. Chyba w maju 2010 roku udało ściągnąć mi się to, choć już próbowałem w lato 2009, oczywiście na słynnym Aresie. Kiedyś chciałbym mieć te wszystkie niewydane części na półce u siebie - mam nadzieję, że uda mi się je zgromadzić.
Efekty specjalne są OK, nie rażą, ale jednak często zdradzają swoją sztuczność, choć Ebirah wypada naprawdę nieźle i szkoda, że do "Final Wars" nie pojawił się ani razu. Ładne są również zdjęcia i sceneria, ale soundtrack już nie podobał mi się - jak wspomniałem, nawiązywał czasem do Bonda, ale i ogólnie był toporny i nie pasował do przygodowego wydźwięku filmu. Żaden kawałek w ucho nie wpadł i nie pozostał dłużej w głowie. W sumie niewiele mam do zarzucenia tej produkcji, choć wyraźnie scenariusz nie pasuje pod film z Godzillą. Moja ocena to 6/10. Produkcję tą widziałem w wersji japońskiej, z paskudnym dubbingiem angielskim. Chyba w maju 2010 roku udało ściągnąć mi się to, choć już próbowałem w lato 2009, oczywiście na słynnym Aresie. Kiedyś chciałbym mieć te wszystkie niewydane części na półce u siebie - mam nadzieję, że uda mi się je zgromadzić.
niedziela, 22 lipca 2018
"Godzilla" (2014)
"Godzilla" (2014) - na nową produkcję z Królem Potworów fani czekali wiele lat, a w tym czasie zarzucono wiele projektów, np. "Godzilla 3D". Data premiery także była ciągle przesuwana - pierwotnie film miał wejść do kin w 2012 roku. Jak zdjęcia ruszyły w 2013, to zapowiadało się naprawdę niezłe widowisko. Zdjęcia z planu, wypowiedzi twórców - wszystko sugerowało, że to może być najlepsza odsłona Godzilli. Niepohamowana, niszczycielska siła natury? Ciekawie to brzmiało, a i reżyser ciągle podkreślał, że film będzie poważny jak oryginał z 1954 i utrzymany w podobnej konwencji. Ten projekt był bardzo przeze mnie wyczekiwany - każdy jeden news śledziłem z uwagą. No i w końcu nadszedł dzień premiery - pierwsze wrażenia były dość pozytywne, a ten swoisty reboot potraktowałem raczej jako przedsmak przed przyszłymi odsłonami i podbudowę pod zbliżające się uniwersum. Generalnie też sama geneza Godzilli jest naprawdę spoko.
Problem z filmem zaczął się natomiast, gdy odpaliłem go w domu albo jak wyemitowała go telewizja. Tytułowy potwór pojawia się łącznie jakieś 4-5 minut i jest pokazywany urywkami albo przez zadymiony obraz; w kinie jakoś to do kupienia było - może przez nastrój, ale przy oglądaniu w domowym zaciszu po prostu to wkurwia. Co ciekawsza akcja dzieje się poza kadrem albo otrzymujemy niewidoczny obraz. No i film jest niemiłosiernie patetyczny, jeszcze bardziej niż produkcja Emmericha z 1998 roku. Dzielny amerykański żołdak w glorii i chwale z amerykańską flagą w tle ratuje ojczyznę ;). Wychodzi na to, że nawet Godzilla mu zawdzięcza życie. Jeszcze jakby główny bohater był wyrazisty chociaż, ale nie - jest cholernie nijaki, mdły i stereotypowy. W tej serii takiego drewniaka jeszcze nie było.
Ogółem wątek ludzki jest typowo blockbusterowy i całkiem leży . Samo wykreowanie Godzilli jest nawet OK, ale ciężej coś więcej o nim powiedzieć, skoro widać go w kilkunastosekundowych przebitkach. A na ekranie mamy za to MUTO - również najmniej ciekawego przeciwnika w całej serii; pajęczka jakich w Hollywood było wiele. Widać mają tam jedno wyobrażenie potwora ;). Reasumując - pierwsze wrażenie w kinie było pozytywne, ale tutaj może podziałał sam fakt, że ogląda się Godzillę na dużym ekranie. Niestety, powtórka na ekranie telewizora obnażyła wszystkie wady tej produkcji: koszmarna jakość obrazu, słaby wątek ludzki i 4-minutowy, niezbyt udany występ Króla Potworów. 5/10. Na DVD czytał chyba Piotr Borowiec, a na TVN Jarosław Łukomski.
Problem z filmem zaczął się natomiast, gdy odpaliłem go w domu albo jak wyemitowała go telewizja. Tytułowy potwór pojawia się łącznie jakieś 4-5 minut i jest pokazywany urywkami albo przez zadymiony obraz; w kinie jakoś to do kupienia było - może przez nastrój, ale przy oglądaniu w domowym zaciszu po prostu to wkurwia. Co ciekawsza akcja dzieje się poza kadrem albo otrzymujemy niewidoczny obraz. No i film jest niemiłosiernie patetyczny, jeszcze bardziej niż produkcja Emmericha z 1998 roku. Dzielny amerykański żołdak w glorii i chwale z amerykańską flagą w tle ratuje ojczyznę ;). Wychodzi na to, że nawet Godzilla mu zawdzięcza życie. Jeszcze jakby główny bohater był wyrazisty chociaż, ale nie - jest cholernie nijaki, mdły i stereotypowy. W tej serii takiego drewniaka jeszcze nie było.
Ogółem wątek ludzki jest typowo blockbusterowy i całkiem leży . Samo wykreowanie Godzilli jest nawet OK, ale ciężej coś więcej o nim powiedzieć, skoro widać go w kilkunastosekundowych przebitkach. A na ekranie mamy za to MUTO - również najmniej ciekawego przeciwnika w całej serii; pajęczka jakich w Hollywood było wiele. Widać mają tam jedno wyobrażenie potwora ;). Reasumując - pierwsze wrażenie w kinie było pozytywne, ale tutaj może podziałał sam fakt, że ogląda się Godzillę na dużym ekranie. Niestety, powtórka na ekranie telewizora obnażyła wszystkie wady tej produkcji: koszmarna jakość obrazu, słaby wątek ludzki i 4-minutowy, niezbyt udany występ Króla Potworów. 5/10. Na DVD czytał chyba Piotr Borowiec, a na TVN Jarosław Łukomski.
"Coś" (1982)
"Paranormal Activity 3" (2011)
"Paranormal Activity 3" (2011) - pierwsza część tej franczyzy była czymś nowym i oryginalnym, a skromność i oszczędność działały tam na
wyobraźnię - niestety za trzecim razem dostajemy to samo, ale to już nie działa. Trójka okazuje się być co najwyżej średnia i niezadowalająca, jest w niej także mniej akcji, a więcej nudnych i nic nie wnoszących do
fabuły scen, choć paradoksalnie twórcy silą się na oryginalność i wprowadzają do cyklu nowe wątki. Przez większą część filmu nie ma w nim jednak nic godnego uwagi. Gdzieś
po ponad połowie dopiero zaczyna coś się dziać - pojawiają się jakieś
postacie w tle, coś tłucze się do drzwi, przestawia meble itd. Wartych uwagi momentów jest może łącznie z 10 minut - jak na 80 minutową produkcję, to zdecydowanie za
skromnie...
Zachowanie bohaterów tutaj jest strasznie głupie - niby to standard w tej serii, ale jak przy jedynce jeszcze miało to sens, tak przy każdym kolejnym sequelu coraz mniejszy. Zawsze jest też facet mający obsesję na punkcie nagrywania i duchów oraz laska, która mu nie wierzy. No i wydarzenia w filmie niby są rejestrowane kamerą VHS, ale ich jakość ma się nijak do tej z VHS. Obraz jest wyraźnie cyfrowy i w 16:9. Wbrew powszechnej opinii jakość z kaset jest dobra, ale na pewno nie wygląda tak, jak pokazano to tutaj. Ktoś, kto miał styczność z kasetami, na pewno zauważy to oszustwo. Odbiera to realizmu, skoro wydarzenia są nagrywane niby domowymi kamerami video w latach 80., a jakość jest niemal HD ;). No i zakończenie mocno rozczarowuje - urywa trzecią odsłonę w najciekawszym momencie, nie dając żadnych odpowiedzi. "Paranormal Activity 3" nie jest jednak horrorem złym, bo da się go nawet przyjemnie obejrzeć, ale wyraźnie czuć zmęczenie materiału i konwencji. Mimo ciekawych pomysłów nie dorównuje jedynce w żadnym stopniu. Ta seria wyjątkowo nie miała szczęścia do sequeli. 5/10.
Zachowanie bohaterów tutaj jest strasznie głupie - niby to standard w tej serii, ale jak przy jedynce jeszcze miało to sens, tak przy każdym kolejnym sequelu coraz mniejszy. Zawsze jest też facet mający obsesję na punkcie nagrywania i duchów oraz laska, która mu nie wierzy. No i wydarzenia w filmie niby są rejestrowane kamerą VHS, ale ich jakość ma się nijak do tej z VHS. Obraz jest wyraźnie cyfrowy i w 16:9. Wbrew powszechnej opinii jakość z kaset jest dobra, ale na pewno nie wygląda tak, jak pokazano to tutaj. Ktoś, kto miał styczność z kasetami, na pewno zauważy to oszustwo. Odbiera to realizmu, skoro wydarzenia są nagrywane niby domowymi kamerami video w latach 80., a jakość jest niemal HD ;). No i zakończenie mocno rozczarowuje - urywa trzecią odsłonę w najciekawszym momencie, nie dając żadnych odpowiedzi. "Paranormal Activity 3" nie jest jednak horrorem złym, bo da się go nawet przyjemnie obejrzeć, ale wyraźnie czuć zmęczenie materiału i konwencji. Mimo ciekawych pomysłów nie dorównuje jedynce w żadnym stopniu. Ta seria wyjątkowo nie miała szczęścia do sequeli. 5/10.
"Przygody Merlina" (2008-2012)
Obsada:
- Colin Morgan jako Merlin
- Bradley James jako Artur Pendragon
- Richard Wilson jako Gajusz
- Angel Coulby jako Ginewra
- Katie McGrath jako Morgana
- Anthony Head jako Uther Pendragon
- John Hurt jako Wielki Smok (głos + czołówka)
- Asa Butterfield jako Mordred
- Michael Cronin jako Gotfryd z Monmouth
- Santiago Cabrera jako Sir Lancelot
- Michelle Ryan jako Nimueh
- Carline Faber jako Hunith
- Trevor Sellers jako Iseldir
- Michael Jenn jako Starszy Sidhe
"The Dragon's Call"
Do zamku Camelot przybywa młody człowiek imieniem Merlin, który trafia pod opiekę nadwornego medyka Gajusza. Już od początku daje się poznać jako odważny, pewny siebie i działający dość impulsywnie. Musi się jednak liczyć z tym, że jego niezwykłe zdolności nie są na terenie zamku mile widziane - magia, którą praktykuje, została zakazana przez króla pod karą śmierci. Czy przy zachowaniu ostrożności nie może jednak przynieść ludziom pożytku? Odcinek trzeba bardzo uważnie śledzić, bo następują zaskakujące zwroty akcji, które wyjaśniają jej dalszy przebieg. Razem z Merlinem poznajemy z bliska okazałość dworu, jego zwyczaje, noszone stroje i codzienne życie mieszkańców. Nie brakuje mrocznego, tajemniczego klimatu, uczucia niepokoju, ale i zabawnych sytuacji, które sprawiają, że całość nie nabiera poważnego, ciężkiego tonu. Merlin szybko przyciąga uwagę przebywających na terenie Camelotu, staje się również obiektem pośmiewiska i tym samym nie daje o sobie zapomnieć. Spotyka Gwen, a także samego księcia Artura, którego śmiele zaczepia i z którym niebawem okazuje się, iż nie będzie mieć tylko i wyłącznie sporadycznego kontaktu. Prócz magii, będącej wręcz nieodzownym elementem "Przygód Merlina" pojawia nam się fantastyczne stworzenie oraz niezwykła przemiana. No i jak mogłabym nie wspomnieć o przepięknym, nastrojowym soundtracku, który rozpoczyna i kończy nasze spotkanie z Camelotem. Od razu się w nim zakochałam. Pierwszy odcinek mogę spokojnie uznać za udany i ciekawie wprowadzający nas w dalsze losy nowo poznanych bohaterów.
"Valiant"
Magia sama w sobie nie jest zła, może być jedynie źle użyta - tego z pewnością trzyma się nasz tytułowy bohater. Merlin po raz kolejny jest świadkiem wykorzystania jej na niekorzyść drugiego i poznawszy swoje życiowe powołanie, próbuje temu dowieść. Choć nie zawsze działa ostrożnie, ma bystre oko i wykazuje się zaradnością oraz sprytem. Ostatecznie zyskuje w oczach Artura i zdaje się tworzyć z nim coraz to silniejszą więź, opartą na niemałym zaufaniu. Chłopak powoli odnajduje się w swojej roli, choć nie jest mu na rękę spełniać jego rozkazy i zachcianki. Oboje lubią tez sobie dogryźć :D Znów spotykamy Gwen, która nie wiadomo, w co tak naprawdę gra - w pierwszym odcinku plątała się we własnych słowach, mówiąc "wolę zwykłych ludzi jak ty", a po chwili "nie miałam na myśli ciebie - chciałam powiedzieć, że tak jak ty, lubię zwykłych ludzi", a teraz kieruje do Merlina słowa "musisz pokazać wszystkim, że miałeś rację", bo będąc sługą to przecież takie proste (jak na ironię, to też służka), a i król z chęcią go wysłucha ;) Razem z Gajuszem również tworzy udany duet, niczym uczeń i mistrz. Dobrze, że trafił właśnie pod jego skrzydła. Odcinek po raz drugi bawi, a przy tym zaskakuje.
"The Mark of Nimueh"
Praktykowanie magii nie ma końca, a Uther Pendragon rozkłada ręce. Ofiar jest coraz więcej, a przyczyna takiej ilości zgonów wciąż nieznana. Całą swoją nadzieję pokłada w medyku oraz jedynym synu, od którego wymaga męstwa i odwagi, by zmierzyć się z wrogami Camelotu. Nie wie jednak, że choć pobyt Merlina na terenie królestwa jest bardzo krotki, zrobił dla niego już dość dużo jak na (nie)zwykłego sługę. Tym razem nasz bohater wplątuje się jednak w kłopoty, z których w zasadzie nieświadomie wyciąga go Artur. Niepostrzeganie w nim kogoś wiarygodnego przez "elitę" Camelotu okazuje się być zarówno przeszkodą, jak i ratunkiem. W tym przypadku przyznanie się do stosowania magii i próba oczyszczenia niewinnej osoby z takich zarzutów kończy się stwierdzeniem u Merlina problemów z głową :D Sługa-czarownik? Od teraz chyba nikt nie będzie go brał na poważnie :D Na szczęście obyło się bez prezentowania swoich umiejętności przed królem. Merlin o mały włos nie zostaje zdemaskowany przez swojego pana podczas przeszukiwania jego pokoju, w którym trzyma księgę zaklęć (ewidentnie nie radzi sobie z ostrożnością, jaką na każdym kroku trzeba zachowywać, żeby ujść z życiem), dochodzi też do dość zabawnej sytuacji podczas krótkiej rozmowy z Lady Morganą. Od zbyt częstych kontaktów z Ginewrą wszyscy myślą, że są razem :D Odcinek zaliczam do nieco wzruszających - nie zaprzeczę, że łezka w oku się zakręciła.
"The Poisoned Chalice"
W tym odcinku role niespodziewanie się odwracają - to nie Merlin ratuje Artura, lecz Artur jego, w dodatku sprzeciwiając się ojcu. Sługa, wypijając zawartość kielicha swojego pana, jest na skraju śmierci - każdy dzień może okazać się tego tragicznym zakończeniem. Nie wie jeszcze, że właśnie spełnia się zemsta pewnej czarownicy za poprzednie uratowanie Artura poprzez użycie czarów (czwarty odcinek w ciekawy sposób wiąże się z trzecim). Następca tronu podejmuje słuszną, choć niełatwą i pełną obaw decyzję, która zaważa na dalszym przebiegu wydarzeń. Czyha na niego niebezpieczeństwo - czy zdoła je pokonać? Czy życie Merlina jest warte takiego poświęcenia i buntu? Obserwując odważne poczynania Artura ma się wrażenie, że wręcz czuje się on zobowiązany do ratowania młodego czarownika, który nieraz już stanął w jego obronie. Nie jest to typowy, zadufany w sobie książę, idący w ślady ojca, wręcz przeciwnie - pragnie sprawiedliwych sądów i dobra, które mogą okazać także i zwykli, prości ludzie. Czuję też, że ujawniana stopniowo bystrość Merlina chyba go nieco zawstydza :D Gwen, choć troszku nachalna, wykazuje się w tym odcinku odwagą, pewnością siebie i sprytem. Camelot nawet nie wie, jakich ma mądrych mieszkańców ;) Zdarzenia mające miejsce na terenie królestwa, zdecydowanie trzymają w napięciu - podoba mi się, że wiele można odczuć, towarzysząc naszym bohaterom.
"Lancelot"
Merlin ma do spłacenia dług wdzięczności wobec niejakiego Lancelota, który uratował mu życie. Postanawia wspomóc go w osiągnięciu swojego celu - zostaniu rycerzem Camelotu. Po raz kolejny, choć w cieniu kłamstwa i nieuczciwości, okazuje dobroć serca i chęć podarowania pomocy temu, kto pojawia się na jego drodze. Merlin chyba bardzo wziął sobie do serca słowa smoka i Gajusza ;) Wszystko idzie jak po maśle, jednak szampańska zabawa z okazji przyjęcia nowego rycerza kończy się równie szybko, jak powiadomienie o tym Artura przez swojego sługę. Ulotna radość z "awansu" przeradza się w gniew Uthera Pendragona i jego syna, ale co to by był za Artur, gdyby nie dał mu jeszcze drugiej szansy ;) Następca tronu okazuje coraz większą wrażliwość, co z kolei nie podoba się jego ojcu, chcącemu wpoić w niego surowość i bezlitosność. Na pytanie, czy dobrze, że ma w sobie takie cechy, odpowiem i tak i nie. Oczywiście należy je cenić i cieszyć się, że męska część Camelotu nie jest tak do końca zatwardziała, ale przecież ktoś może to zwyczajnie wykorzystać, a jak przejrzeć kogoś o fałszywych zamiarach, a kreującego się na słabszego i pokrzywdzonego? I tu właśnie przydaje mu się Merlin, czego on nie jest kompletnie świadomy i to jest w tym wszystkim najlepsze. Merlin to taki jego cichy anioł ;) Lancelot, chcąc się zrehabilitować (z winy młodego czarownika, powiedzmy sobie szczerze), stacza walkę z ogromnym stworzeniem, z narażeniem własnego życia. Finał jest zaskakujący i w tym odcinku również może się zakręcić łezka w oku. Cóż... magia chyba nigdy już nie opuści zamku, pytanie tylko, czy ludzie nauczą się z niej korzystać i zrezygnują z pałania nienawiścią do Uthera. Szkoda jednak, że czasem jedynie użycie jej jest w stanie załatwić sprawę.
"A Remedy to Cure All Ills"
Serial z odcinka na odcinek coraz bardziej się rozwija i idzie w naprawdę świetnym kierunku (można by rzec, że fantastycznym!). Tym razem akcja toczy się wokół nowo przybyłego czarownika-medyka, który oferuje pomoc w uzdrowieniu chorej Morgany. W rzeczywistości jego zamiary tylko z pozoru są dobre, ma on bowiem na celu coś zupełnie innego - zemstę. Sprytnie jednak dostał się na teren zamku, to trzeba przyznać. Pomimo zawarcia z Merlinem obietnicy, że oboje nie wydadzą siebie w związku z używaniem magii, sam w końcu daje poznać swoją naturę. Zyskuje sporą sympatię króla, zaczyna podważać metody leczenia Gajusza i tym samym zajmuje jego miejsce w Camelocie. Ach to zrządzenie losu - gdyby nie Edwin, który, o zgrozo, sam przyczynił się do choroby Lady Morgany, możliwe, że nie dałoby się jej uratować, a tym samym mógł śmiało uznać działania nadwornego medyka za nieskuteczne. Przybysz nie cieszy się jednak zbyt długo sławą i chwałą, bowiem i Uthera doprowadza do bardzo złego stanu. Uratować może go tylko jedna osoba... Odcinek wzruszył mnie bardziej niż poprzednie - trudno patrzyło się na odejście Gajusza i jego pożegnanie z Gwen oraz samym Merlinem. - "Jesteś dla mnie jak syn", - "Ty jesteś dla mnie kimś więcej niż ojcem".
"The Gates of Avalon"
Morganę dręczą nocne koszmary, które okazują się być bardzo przydatną wizją. Edwin miał poniekąd rację co do ich zwalczania środkami nasennymi ;) Serial momentami bardzo delikatnie nawiązuje do pozostałych odcinków, ale nie ma w nim bezpośredniej kontynuacji - każdy jest tak naprawdę osobną historią z nowymi bohaterami. Do zamku przybywa niejaka Sophia wraz ze swoim ojcem Alufric. Nieświadomi ich zamiarów są Uther i Artur. Syn króla totalnie oszalał na punkcie pięknej dziewczyny i pragnie spędzać z nią czas. Nie wie, że właśnie wpadł w sidła magii... Zastanawia mnie, czemu Uther nadal jest taki ufny wobec nawet tych szlachetnie urodzonych - nie dostał już wystarczającej nauczki? Nie wie, że dosłownie wszędzie może czyhać na niego niebezpieczeństwo i że trzeba zachować maksymalną ostrożność, otwierając przed gośćmi bramy Camelotu? Merlin trochę tu obrywa, ale to wątek humorystyczny i nie ma co się o niego bać. Życie Artura po raz kolejny jest zagrożone, ale jak zawsze nad wszystkim czuwa jego sługa i nie pozwoli, by spotkało go jakiekolwiek nieszczęście. Sophia, kontynuując z ojcem swój okrutny plan, uwodzi naszego przyszłego władcę i stąd podejmuje on zbyt pochopne decyzje. Tutaj akurat brawa dla Uthera, że spojrzał chłodno na sprawę i Artur prócz przedstawienia mu ich, nic więcej nie wskórał. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta i niepewna, takie też odczucia towarzyszą podczas śledzenia poczynań naszych bohaterów. Tylko dwie osoby wiedzą, jak było naprawdę... Czy młody książę i tym razem uniknie śmierci?
"The Beginning of the End"
Na terenie zamku przebywa młody druid imieniem Mordred. Merlin słyszy jego wołania i tym samym dowiaduje się o swojej kolejnej, niezwykłej umiejętności. Chłopiec przebywa w komnacie Morgany, która ostatecznie próbuje wyprowadzić go z Camelotu. Nie jest to jednak takie łatwe, bowiem zostaje nakryta, a kolejna próba wiąże się z wtajemniczeniem w nią pozostałych osób. Uther robi się coraz bardziej bezwzględny nawet wobec Lady Morgany. Ponadto chce skazać małego na śmierć, ale reszta wyraźnie staje okoniem wobec jego zamiarów. Tutaj akurat mam dylemat - może faktycznie, gdy dojrzeje, będzie stanowić dla Pendragona zagrożenie, ale chyba lepiej, by nie słynął z mordowania dzieci? ;) Nikt z zaangażowanych nie chce pozwolić na to, by Mordred stracił życie i dla jego dobra są w stanie nawet zaryzykować własnym. Merlin przeżywa wewnętrzną rozterkę - druid wzywa go i prosi o pomoc, smok sugeruje, że Arturowi grozi niebezpieczeństwo w związku z zaistniałą sytuacją, a Gajusz radzi, by zrobił to, co uważa za słuszne. I kogo tu słuchać? Niezwykłe zdolności posiada także piękna Lady Morgana, o czym w tym odcinku się dowiaduje. Oj dzieje się, dzieje... Towarzyszy nam uczucie niepokoju i niepewności do samego końca, wiec o braku zaangażowania nie ma mowy.
"Excalibur"
Spokój w Camelocie po raz drugi zakłóca żądna zemsty Nimueh. Mści się na Utherze jak tylko potrafi - po paru odcinkach można zauważyć, że powodem chęci zniszczenia królestwa przez goszczących na zamku jest "wyrównanie rachunków", w końcu władca ma na rękach krew niejednego. W najmniej oczekiwanym momencie zjawia się tajemnicza, przywrócona do żywych za pomocą magii postać. Naprzeciw niej wychodzą mężni i waleczni rycerze, którzy pomimo swojego oddania, nie są w stanie pozbawić przeciwnika życia. Na walkę decyduje się także sam Artur, choć jest świadom, iż porywa się z motyką na słońce i jego śmierć jest w tym przypadku pewna. Będąc nieugiętym wobec kodeksu rycerskiego, młody Pendragon ani myśli, by z niej zrezygnować, choć wszyscy zgodnie go do tego namawiają. Następuje jednak zaskakujący zwrot akcji i wyzwanie przejmuje najodpowiedniejsza na to miejsce osoba. Tutaj Gajusz w słusznej sprawie użył swoich leczniczych mikstur ;) Tylko Merlin wie, że nie tak miało to wszystko wyglądać... Z jednej strony wciąż jest tym czuwającym nad życiem Artura "aniołem", z drugiej sprawia zawód za niewypełnienie powierzonego mu zadania. Pod słowem "przeznaczenie" kryją się dla naszego młodego czarownika cenne lekcje życia, które w jego przypadku do spokojnych nie będzie należeć. W tym odcinku następuje polepszenie stosunków ojca z synem - lepiej, żeby Pendragon nie przysparzał sobie kolejnych wrogów.
"The Moment of Truth"
Przed Merlinem i jego przyjaciółmi kolejna walka o życie, dobro i spokój. W niebezpieczeństwie znajduje się jego matka, a także pozostali mieszkańcy wioski, zamieszkiwanej przez czarownika przed przybyciem do Camelotu. Młodzi, przejęci nieugiętością Uthera, sami postanawiają wyruszyć im na pomoc i zmierzyć się z wrogiem. Mają tym samym okazję poznać inne warunki niż te, do jakich są przyzwyczajeni. Po raz kolejny widzimy, jak silna więź łączy Merlina z Arturem, który nie jest obojętny na problemy swojego sługi i tym samym ofiaruje mu bezgraniczne wsparcie. Bez względu na płeć czy umiejętności - wszyscy łączą swoje siły, by obronić wioskę przed całkowitym spustoszeniem. Niestety, niektórzy będą musieli przypłacić to życiem... Dopiero tutaj zwróciłam dokładniejszą uwagę na to, że w trakcie pojedynku zawsze jest chwila na wymianę zdań pomiędzy walczącymi. Serial traktuje je raczej jako zabawę - czyżby Camelot miał tak nieustraszonych wojowników? ;). W tym odcinku nawet Merlin dobywa miecza, choć w jego przypadku jest on tylko mistyfikacją. Nie ukrywam, że władanie bronią w wykonaniu osoby, która nie posiada takich zdolności, nieco mnie rozbawiło. Prócz tego, na jaw wychodzi praktykowanie magii na polu bitwy, co spotyka się z jednoznaczną reakcją przyszłego króla. Kto z tej walki wyjdzie cało?
"The Labyrinth of Gedref"
Camelot spotyka kolejne nieszczęście. Jeden nieodpowiedni ruch młodego Pendragona rzuca na królestwo klątwę, którą zdjąć może tylko winowajca. Po rozmowie z sędziwym czarownikiem Anhorą zostaje poddany próbom, by zadośćuczynić i okazać skruchę. Wszystkiemu przygląda się Merlin, wtajemniczając w całą sprawę także Gajusza. Artur z początku nie chce go słuchać, jednak gdy wszystko zaczyna się układać w jedną całość, postanawia zaufać przeczuciom swojego sługi. Poddani głodują - pola dotyka susza, a w studniach brakuje wody. Im dłużej to trwa, tym sprawca ma większe wyrzuty sumienia, pchające go do ostatecznego wyjaśnienia całej sytuacji. Choć pierwszą próbę przyszły władca przechodzi pomyślnie, okazując łaskawość i dobre serce, przy następnej ponosi porażkę, reagując złością oraz chęcią zemsty. Myślę, że na jego miejscu trudno byłoby zachować się inaczej, aczkolwiek postawione przed nim zadania miały dowieść, że stać go na pokorę i uniżenie. W ostatnim uczestniczy sam Merlin, będący świadkiem najodważniejszego w tym odcinku aktu Artura. Akcja angażuje i pozwala widzowi na samodzielną ocenę postawy syna Uthera. Czy jego czyn zostanie mu wybaczony?
"To Kill the King"
Końcowe odcinki pierwszego sezonu, z mojej obserwacji robią się stopniowo coraz bardziej zawiłe oraz pełne zamętu. Akcja przez jakiś czas skupia się nawet na ojcu Gwen, niesłusznie posądzonym o spisek z czarownikiem przeciwko królowi. Jak można się domyśleć, najbliżsi służki głowią się i troją, by odzyskał wolność. Niestety, jakakolwiek nadzieja umiera wraz z nieprzemyślanym, choć czynionym w dobrej wierze ruchem Lady Morgany. Uther wobec dalszych wydarzeń pozostaje bezwzględny, nie mając ani krzty litości. Dalej jest już tylko gorzej, ponieważ wychowanica króla postanawia zbuntować się przeciwko jego zachowaniu i oskarżyć o brak sprawiedliwych sądów, co spotyka się z nieprzyjemną odpowiedzią władcy. W międzyczasie zaczyna spiskować z czarownikiem, jednocześnie ratując Gwen. Pobudzona chęcią zemsty za niemające końca okrucieństwo, dotykające tylko z pozoru winne osoby, pragnie mu pomóc i w tym celu podstępnie wyprowadza Pendragona z Camelotu. Widziałam ją tu także w innej roli (odgrywanie nieposłusznej wobec króla, by zastawić zasadzkę na wroga), jednak to nie ten czas i nie to miejsce. Nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem, bowiem następuje niespodziewany zwrot akcji, którego świadkiem jest nie tylko Morgana. Na ile można wierzyć słowom Uthera?
"Le Morte d'Arthur"
Oczom Artura i jego rycerzy ukazuje sie kolejne fantastyczne stworzenie, któremu z oddaniem i walecznym sercem są gotowi stawić czoła. Pech chce, że atakuje ono samego księcia, a jego życie tym samym jest zagrożone. Gajusz od początku był świadomy następstw, jakie przyniesie porażka w tej nierównej walce, olśnienia dostaje także Morgana w czasie snu. Już nie pierwszy raz widzi więcej niż zwykły śmiertelnik, co jednak na terenie Camelotu nie zostaje w pełni wykorzystywane. Nikt nie chce wierzyć w te senne, aczkolwiek niewiarygodnie prawdziwe wizje, podpinając je przez to pod typowe koszmary. Błędem jest również próba ich zwalczenia, bo choć trudno z nimi żyć, są w stanie uratować niejedną osobę. Liczy się każda, nieuchronnie upływająca godzina. Medyk rozkłada ręce, jednak determinacja i niezwykłe możliwości Merlina pozwalają na podjęcie innych kroków, mogących ocalić Artura. W miejscu, do którego młody czarownik musi się udać, spotyka Nimueh. Wszystko idzie zgodnie z planem, i to dosłownie... Podstępna czarownica próbuje stworzyć pozory miłej i uczynnej, ale i za tym kryje się drugie dno - nie ją jednak sługa obdarzył zaufaniem. Według zasady "życie za śmierć", poznanej w trakcie niespodziewanego spotkania, ktoś musi zapłacić za dalszą egzystencję Pendragona. Gdy jedni są gotowi na tak heroiczne poświęcenie, klamka już zapadła. Tego nie można było się spodziewać...
piątek, 20 lipca 2018
"Ouija: Narodziny zła" (2016)
"Ouija: Origin of Evil" w ogólnym zarysie nie jest filmem złym i podstawowe wymagania spełnia - potrafi zaciekawić, nie jest przekombinowany, a reżyserowi udaje się wytworzyć odpowiedni klimat. Zawodzą niestety poszczególne elementy składowe i brak akcji. Pierwsza połowa jest zdecydowanie najlepsza, a i wtedy mamy jedną, bardzo trzymającą w napięciu i jednocześnie pomysłową scenę, która nieźle wodzi za nos. Kto oglądał, to wie o co chodzi. Oceniam na 5/10.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)













































