"
Ouija: Narodziny zła" (
2016) - pierwszej części "
Ouija" jeszcze nie oglądałem, ale jak się orientuję, to dwójka jest z nią raczej niepowiązana fabularnie, więc bez żadnych obaw ją kupiłem i odpaliłem - dość szybko odnalazłem się w świecie sequela. "
Narodziny zła" trochę przywodziły mi na myśl "
Annabelle" - akcja obu produkcji dzieje się w latach 60. i stylistycznie są do siebie dość podobne.
Mike Flanagan, podobnie jak
John R. Leonetti stawia na klasyczne rozwiązania i kameralność, ale niestety gdzieś mniej-więcej w połowie gubi rytm, a sam klimat nie jest wstanie pchnąć akcji do przodu. No niestety, uczciwie trzeba przyznać, że druga część "
Ouija" jest monotonna i widzów, którzy oczekują mocniejszych wrażeń może zwyczajnie znudzić i zniechęcić. Historia w filmie jest nawet ciekawa przez jakiś czas, a wątek z planszą zostaje dość oryginalnie zainscenizowany, aczkolwiek przez brak akcji i napięcia środkowa część tej produkcji jest dość nużąca i suspensu to tutaj nie uświadczymy.
W ostatnim akcie tempo się poprawia, ale jest to dość średnie pocieszenie, bo zostają wplecione liczne, wyświechtane przez współczesne kino wątki. Przykładowo - mamy motyw eksperymentów przeprowadzanych przez hitlerowców na jeńcach czy opętania dziecka. Jak to się wiąże z główną osią wydarzeń, to niech już każdy zobaczy sam. Dla mnie trochę to gryzło się, bo dość sprawny scenariusz z czasem rozmienia się na drobne, a takie wątki dziś już trochę zajeżdżają kinem
klasy C i nieumiejętnie prowadzone potrafią zepsuć dany horror. W przypadku "
Ouija: Narodziny zła" również zaniżają trochę poziom, ale są dość logicznie wprowadzone i ostatecznie akceptowalne. Szkoda tylko, że scenarzystów nie było stać na oryginalniejsze zamknięcie intrygi, tylko w sposób, w jaki kończy się 50% dzisiejszych kręconych filmów grozy.
Techniki straszenia w obrazie
Mike'a Flanagana są trywialne i pospolite - nie dostaniemy tutaj nic, od czego zjeżyłby się włos na głowie. Jump-scenki są przewidywalne i nieatrakcyjne, a fachowcy od efektów specjalnych ograniczyli się jedynie do wątpliwej jakości animacji komputerowej i podnoszenia/ciągnięcia aktorów na linkach, co jest dość kiepsko zamarkowane, a miało imitować lewitowanie czy chodzenie po ścianach. Zaskakuje natomiast aktorstwo - szczególnie młoda aktorka, która gra
Doris - wiarygodnie wciela się w swoją bohaterkę i precyzyjnie potrafi oddać zachodzące w niej zmiany, a także wzbudzić niepokój czy grozę. Aktorki wcielające się w jej matkę i siostrę również wypadają niczego sobie. Rozczarowujący natomiast jest
Henry Thomas jako ksiądz
Hogan, bo nie dość, że gra sztywno, to jeszcze postać ta jest tak papierowa i jednowymiarowa jak to tylko możliwe.
"Ouija: Origin of Evil" w ogólnym zarysie nie jest filmem złym i podstawowe wymagania spełnia - potrafi zaciekawić, nie jest przekombinowany, a reżyserowi udaje się wytworzyć odpowiedni klimat. Zawodzą niestety poszczególne elementy składowe i brak akcji. Pierwsza połowa jest zdecydowanie najlepsza, a i wtedy mamy jedną, bardzo trzymającą w napięciu i jednocześnie pomysłową scenę, która nieźle wodzi za nos. Kto oglądał, to wie o co chodzi. Oceniam na
5/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)