wtorek, 30 kwietnia 2019

"Poszukiwany żywy lub martwy" (1987)

"Poszukiwany żywy lub martwy" (1987) - kultowy tytuł z czasów wypożyczalni VHS, w którym Rutger Hauer wciela się w wynajętego przez policję łowcę głów, mającego odszukać i powstrzymać zamachowca Malaka Al Rahima (w tej roli Gene Simmons, lider zespołu Kiss), podkładającego ładunki wybuchowe na terenie Stanów Zjednoczonych. Malak okaże się być godnym przeciwnikiem dla bohatera odgrywanego przez Hauera, a przy okazji wyjdzie na jaw, że obaj mężczyźni się znają, lecz nie pałają do siebie sympatią, natomiast gliniarze będą mieli na uwadze własne korzyści i spróbują posłużyć się zwerbowanym najemnikiem jako przynętą na terrorystę. Fabuła jak najbardziej ma sens, zaś film to typowy actioner z lat 80. - protagonistę obdarzonego licem słynnego Holendra wykreowano na zapatrzonego w siebie cynika, potrafiącego wykołować każdego, kto stanie mu na drodze, lubiącego brać sprawy w swoje ręce, a jego oponent to zły do szpiku kości bad-ass, który z całą pewnością wysadziłby w powietrze własną matkę, jeżeli zaszłaby taka potrzeba. Klimat lat 80. zdecydowanie da się tu wyczuć, jednakże akcja rozkręca się w dość oszczędny sposób i nie gna na złamanie karku - jest dość stonowana, a twórcy stawiają bardziej na stopniowy rozwój prezentowanej historii aniżeli strzelaniny.
Oczywiście nie oznacza to, że skazano nas na nudę - produkcja ta skutecznie trzyma w napięciu, a co jakiś czas pojawiają się też kozackie, pamiętne sceny, np. gdy Rutger Hauer udaremnia napad na sklep, przesłuchuje podejrzanego lub wymusza informacje na oprychach, którzy nadepnęli mu na odcisk. Muzyka tworzy tutaj odpowiedni  nastrój, zaś zdjęcia są nieco mroczne, skąpane w chłodnych barwach. Scenariusz nie zawiera luk, cechuje go prostota, ale nie pretekstowość - intryga ma ręce i nogi, poszczególne wątki kleją się ze sobą, widać w niej również ciąg przyczynowo-skutkowy. Na "Poszukiwanego żywego lub martwego" patrzy się z niekłamaną przyjemnością oraz pełną satysfakcją, a po seansie przychodzi ochota na jak najszybszą powtórkę. Moim zdaniem tytuł ten jak najbardziej można zaliczyć do udanych i nie dziwię się, że był szlagierem ery kaset wideo. Jedyne, czego mi tutaj brakowało, to miejscami żwawszego tempa i nieco więcej sekwencji demolki w wykonaniu Rutgera. Niemniej jednak to konkretne kino, które oceniam póki co na 6,5/10. Kto wie, czy ocena nie wzrośnie podczas następnego oglądania. Film mam nagrany z TVP1, lektorem tej wersji jest młody Stanisław Olejniczak, a w tłumaczeniu pada parę "skurwieli",  co w Telewizji Polskiej stanowi rzadkość. Kasetę z tym obrazem zdobyłem na krakowskiej Hali Targowej.

sobota, 27 kwietnia 2019

"Impostor" (2019)


Uwaga! Spoilery!

"Impostor" (2019) - wraz z dziewczyną dość spontanicznie wybraliśmy się na ten film do kina, mając jednak świadomość, że jest on raczej słabo oceniany, a zebrane przez niego recenzje są co najwyżej średnie. Cóż... tym razem zdanie większości się sprawdziło i horror ten ciężko nazwać udanym, ale zacznijmy od początku, czyli od fabuły. Młoda kobieta o imieniu Sarah opuszcza męża, przez którego była maltretowana i wraz z kilkuletnim synkiem wprowadza się do posiadłości położonej na odludziu, w samym sercu leśnej głuszy. Po przyjeździe spotyka dziwną staruszkę, wygadującą równie dziwne rzeczy, a chłopiec w środku nocy udaje się do lasu, co zmienia jego zachowanie o 180 stopni. Matka po jakimś czasie zaczyna podejrzewać, że ma przed sobą kogoś innego niż własne dziecko - kogoś, kto tylko wygląda jak jej mały, niewinny Chris. Scenariusz tej irlandzkiej produkcji jak widać budują same schematy i to właściwie jej największy mankament - reżyser nie próbuje pokazać nam niczego nowego, nie stawia na innowacje, własne patenty, lecz powiela wszystko to, na czym bazuje kino grozy z ostatnich lat. Od pierwszych scen można rozpocząć wyliczanie, który wątek z czego został zapożyczony - mnie najbardziej rzuciły się w oczy oczywiste podobieństwa do mizernej "Córki" z Kevinem Costnerem. Tam mieliśmy samotnego ojca, wychowującego dwójkę dzieci na farmie w jakimś małym miasteczku, którego córka po wizycie w lesie wróciła odmieniona, a tutaj samotną matkę, znajdującą się w niemalże identycznej sytuacji. W "The New Daughter" był tajemniczy kopiec w gąszczu, zamieszkiwany przez jakieś humanoidalne istoty, w "Impostorze" zaś dziura w ziemi, gdzie także gnieżdżą się jakieś bliżej nieokreślone kreatury. Oba te tytuły łączy również zakończenie, w którym zdeterminowany rodzic wyrusza do lasu, aby odzyskać swoją prawdziwą pociechę oraz zmierzyć się ze stworami, mającymi nad nią władzę. Obraz z 2019 r. stanowi bez mała remake szmiry sygnowanej nazwiskiem Costnera, a miejscami jest jej wierną kopią.
"Impostor" nie ogranicza się też w nawiązaniach do innych straszaków - jego autor, Lee Cronin cytuje wielokrotnie takie klasyki jak "Lśnienie" (podobna sekwencja otwierająca, miejscami podobna muzyka, krwawe przywidzenia), "Omen" (strach przed własnym dzieckiem) czy choćby "Dziecko Rosemary" (niekiedy nie wiadomo, czy mamy do czynienia z wytworem wyobraźni matki czy z rzeczywistością). Cronin wyraźnie zainspirował się kultowymi (i nie tylko), amerykańskimi horrorami i może się pochwalić ich znajomością, ale tym samym pozbawił swój film jakiegokolwiek autorskiego stylu, twórczej pomysłowości - wszystko w "Impostorze" jest nijakie, do bólu oklepane, napisane od linijki, a i filmowiec strzela sobie w stopę na starcie, kiedy już w pierwszych minutach pokazuje ogromną wyrwę/lej, umiejscowiony w sercu kniei oraz upiorną, leciwą kobiecinę. Od razu wiadomo, że dziura będzie powodem przemiany Chrisa, że w niej kryje się coś, co wpłynie na intrygę, a demoniczna babcia nie bez przyczyny staje na drodze akurat tych dwojga. Przewinie się tu też motyw historii, lubiącej się powtarzać - protagonistka zacznie utożsamiać się z ową stukniętą staruszką, która niegdyś uważała, że jej pierworodny był jakimś podmieńcem, choć nikt w to nie wierzył, a następnie go zabiła. Wiele będzie wskazywać na to, że obie kobiety dzielą ten sam los i Sarah czeka identyczny koszmar, jaki przed laty spotkał wiekową Noreen. Wątek ten  przemielono w dreszczowcach już setki razy, więc jego wykorzystanie (bardzo niezgrane należy dodać) wręcz irytuje, sprawia, że całość staje się nieznośnie przewidywalna, obdarta z jakiejkolwiek oryginalności.
Jeżeli chodzi o metody straszenia w dziele Lee, to są one niewyszukane, trywialne, bazujące na ogranych jump-scenkach, chociaż przyznam, że było kilka momentów, wywołujących gęsią skórkę - moja luba nawet podskoczyła kilka razy w fotelu. Do najlepszych oraz najbardziej trzymających w napięciu scen tegoż obrazu należy chyba ta, kiedy matka Christophera obserwuje go przez szczelinę pod drzwiami i nagle wychodzi na jaw, że ma on niewiele wspólnego z istotą ludzką. Zastosowane tutaj efekty specjalne o dziwo stoją na całkiem niezłym poziomie i nie mam do nich żadnych zastrzeżeń - spodziewałem się plastikowego CGI, jednak Cronin postawił na znikomą ilość animacji komputerowej i skromność, co wyszło jego debiutanckiemu projektowi na dobre. Klimat też został przyzwoicie wykreowany, natomiast odpowiednia sceneria przyciąga uwagę widza. Niestety aktorstwo pozostawia wiele do życzenia - główna bohaterka w momentach przerażenia groteskowo wybałusza oczy i robi tępe spojrzenie, zaś jej troska o Chrisa wypada dość teatralnie. Ścieżka dźwiękowa prezentuje się nawet dobrze, ale jak wspomniałem, soundtrack często przywodzi na myśl oprawę muzyczną z "Lśnienia" Kubricka. Podsumowując - "Impostor" to horror bardzo przeciętny, ślepo zapatrzony w hollywoodzkie, popcornowe, komercyjne kino grozy, pozbawiony namiastki kreatywności, będący kopalnią powielanych po raz n-ty szablonów oraz gatunkowych klisz, nawet niepróbujący wyjść poza rutynę. Niemniej jednak da się go obejrzeć bez poczucia straconego czasu, bowiem nie wszystko jest tutaj złe, a wykonanie techniczne pozytywnie zaskakuje. Po prostu - przyzwoita, rzemieślnicza robota, wykonana według przyjętego wzorca, bez żadnego wkładu własnego. Moja ocena to jakieś 4,5-5/10. Byliśmy na tym w krakowskim Cinema City przy ul. Zakopiańskiej.

piątek, 26 kwietnia 2019

Wizyta w krakowskiej wypożyczalni "Video-Film"

W tym tygodniu z dziewczyną dwukrotnie wybraliśmy się do wypożyczalni "Video-Film", która mieści się przy ul. Kalwaryjskiej w Krakowie. Pierwsza wizyta zaowocowała kupnem kilku kaset, a druga, mająca miejsce dzień później, zdobyciem filmu "Miecz Alexandra" z Lorenzo Lamasem i rozmową z Panem właścicielem, który bardzo chętnie opowiedział nam o najlepszych latach wypożyczalni oraz jej aktualnym stanie. Jak się okazuje, krakowski "Video-Film" nadal nieźle prosperuje, a dzięki temu, że nadal poszerza swoją filmotekę o kolejne tytuły na DVD i BD, może poszczycić się bogatymi zasobami (ok. 12 tysięcy tytułów) - w wypożyczalni znajdziemy klasyki począwszy od Charliego Chaplina czy Bergmana aż po nowości kinowe sprzed paru miesięcy. Klientów nie brakuje, czego zresztą z moją drugą połówką byliśmy świadkami, a ludzie nadal chętnie odwiedzają to miejsce. Świadczy to o tym, że jednak nie każdy kradnie z neta i piraci ;). Powspominaliśmy również z Panem Janem czasy świetności kaset VHS i kultowych produkcji z udziałem Van Damme'aStevena Seagala, Dolpa LundgrenaBolo Yeunga, Lorenzo Lamasa czy Billy'ego Blanksa. Poniżej zamieszczamy trochę zdjęć.

Stan zakupionych kaset jest różny, niektóre są mocno zniszczone, ale cóż... taki urok kupowania VHSów z wypożyczalni, szczególnie tych słynnych. Mam jednak nadzieję, że taśmy uda mi się uruchomić i będę mógł cieszyć się zdobytymi tytułami. Jak na razie odpaliłem "Naznaczonego śmiercią" z Seagalem, choć niestety nie posiadam do niego okładki i musiałem wymienić obudowę, gdyż wnętrze oryginalnej było uszkodzone. Sama wersja filmu okazała się być dość atrakcyjna - to rzadko spotykana kopia z Lucjanem Szołajskim. Klimatu dodają też okładki zastępcze, wykonane przez Pana właściciela, posiadające logo oraz adres wypożyczalni.

Do "Video-Filmu" polecamy się wybrać, może komuś wpadnie coś ciekawego w ręce, a nawet jeśli nie, to  pozna interesujący punkt dla każdego kinomana.

"Głos nocy" (1980)

"Głos nocy" (1980) - ta powieść Deana Koontza od pierwszych stron okazała się być bardzo wciągająca, ale również zaskakująca, ponieważ dość znacząco różni się od poprzednich, przeczytanych już przeze mnie książek tego autora ("Inwazja", "Dom śmierci"). Nie uświadczymy tu żadnych wątków paranormalnych, motywów science-fiction ani wymyślnej, przekombinowanej historii - "Głos nocy" opowiada o przyjaźni dwóch 14-latków, z czego pierwszy to nieśmiały, zakompleksiony "noł-lajf", a drugi podziwiany luzak, z którym każdy chce się przyjaźnić. W chwili, gdy znajomość rówieśników zacznie się rozwijać, szybko wyjdzie na jaw, że jeden z nich skrywa mroczne sekrety i jest raczej typem toksycznego przyjaciela. Akcja rozwija się szybko, zaś każdy kolejny rozdział staje się coraz bardziej mroczny i coraz mocniej trzyma czytelnika w napięciu. Postacie chłopców zostały ciekawie napisane i cieszy mnie, że pisarz skupił się głównie na nich, nie tracąc czasu na jakichś pobocznych bohaterów.

Koontz miejscem rozgrywających się wydarzeń uczynił nadmorskie, klimatyczne miasteczko Santa Leone. Jego opisy są skromne, aczkolwiek pobudzają wyobraźnię oraz sprawiają, że chcemy poczuć panujący w mieścinie plażowo-wakacyjny klimat, miejscami skąpany w aurze niepewności i grozy. Minimalizm w "Głosach nocy" stanowi duży plus, bowiem nie znajdziemy tu rozwleczonych rozdziałów czy fragmentów - wszystko zostało sprawnie rozpisane, nie ma dłużyzn, a książkę czyta się jednym tchem. Co tu dużo mówić - powieść ta jest solidnym, przyziemnym, emocjonującym dreszczowcem, wartym polecenia każdemu, kto ceni sobie ten typ literatury.

Moja ocena to 8/10

czwartek, 25 kwietnia 2019

"Dom śmierci" (2011)

"Dom śmierci" (2011) - moje drugie spotkanie z Deanem Koontzem, którego dorobek aktualnie wziąłem na warsztat. Powieść ta stylistycznie przywodzi na myśl inną, przeczytaną przeze mnie książkę tego autora, czyli "Inwazję" - oba tytuły stanowią połączenie rasowego, wymyślnego science fiction i horroru, a sposób, w jaki zostały napisane sprawia, że czytanie ich staje się płynniejsze i nawet w tych gorszych momentach potrafią na swój sposób wciągnąć. "Dom śmierci" i "Inwazję" łączy jeszcze motyw przedstawienia rasy ludzkiej w niezbyt korzystnym świetle, jako dążącej do samozagłady, mimo szlachetnych pobudek oraz dobrych chęci, którymi jak wiadomo wybrukowana jest droga do piekła. Akcję dzieła z 2011 roku osadzono w apartamentowcu "Pendleton", gdzie raz na 38 lat dochodzi do tajemniczych zjawisk, morderstw oraz zniknięć osób zamieszkujących tę posiadłość. Dzięki niebanalnej fabule nie mamy tu do czynienia z literaturą "ghost story", jakby mogło się wydawać - pisarz całość odpowiednio skomplikował i ubogacił wieloma twistami, które co jakiś czas wywracają wszystko do góry nogami. Wyjdzie na jaw, że nie w samym "Pendletonie" tkwi problem, a fakt, że został wybudowany w miejscu, gdzie cyklicznie dochodzi do zakłóceń czasoprzestrzeni to najmniejsza zagwozdka głównych bohaterów (a mamy ich tutaj dość sporo). Podstawowym zmartwieniem protagonistów będzie przyszłość (lub alternatywna przyszłość), do jakiej trafiają i okaże się, że to z jej powodu w budynku systematycznie dochodzi do zbrodni, bowiem raz na te 38 lat ma w nim miejsce chwilowe nałożenie się przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości, a ta nie będzie zbyt kolorowa. Nie chcę jednak zagłębiać się w dalszy rozwój wydarzeń, bo groziłoby to mocnymi spoilerami.

Mnoga ilość postaci, o której wspomniałem nie powoduje zamieszania i właściwie każda persona może utkwić nam w pamięci; każda posiada swoją osobowość oraz zestaw indywidualnych cech. Narracja z różnych punktów widzenia jest natomiast dość sprytna - podoba mi się, że dantejskie sceny możemy obserwować oczami osób o odmiennych charakterach, mentalności, mających osobiste zamiary i teorie na temat tego, co skrywa apartamentowiec. Na kartach powieści dość dużo się dzieje, chociaż o aurze grozy możemy raczej zapomnieć. Sporo będzie za to momentów, które trzymają czytelnika w napięciu i niepewności, szczególnie w drugiej połowie powieści. Jak poprzednio zauważyłem, u Koontza tempo jest szybkie, opisy są skrótowe acz treściwe, jednak czasem brakuje klimatu lub możliwości lepszego poznania bohaterów. W tym przypadku nie dostrzegam większych zmian, aczkolwiek przyznam, że opisywany "Pendleton" to posiadłość ciekawa, jednocześnie bardzo tajemnicza, zaś jej historia potrafi zaintrygować. Zaciekawiła mnie też wizja przyszłości opisana przez Deana, zdominowana za pomocą nowoczesnej nanotechnologii, która przyczyniła się do upadku człowieka oraz natury. Z przyjemnością łączy się wszystkie fakty w całość rozdział po rozdziale, strona po stronie i odgaduje, o co tak naprawdę w całej intrydze chodzi. "Dom śmierci" to proza być może niewyszukana, niekiedy złożona z utartych schematów, lecz napisana w pomysłowy, interesujący sposób. Jej autor pokazuje, że nawet z oklepanego tematu da się jeszcze sporo wycisnąć, jeżeli odpowiednio się do niego podejdzie.

                                           Moja ocena to 7/10

"Moje szczęśliwe gwiazdki" (1985)

Dystrybucja: NVC
Lektor: Janusz Szydłowski
Tłumaczenie: niezłe

"Moje szczęśliwe gwiazdki", podobnie jak większość hongkońskich filmów Jackie Chana wydało u nas NVC. Standardowo też dystrybutor zakupił okrojoną wersję amerykańską... Jak pamiętam wyleciały m.in pożegnania w sierocińcu, wszystkie sceny z kraksą autobusu oraz żart z dialektem (Amerykanie może nie wiedzieli, jak mają sensownie to przetłumaczyć, to wyjebali :D). Zmieniono też moment, kiedy główni bohaterowie zamawiają jedzenie w japońskiej restauracji i Jajogłowy omyłkowo otrzymuje grzybka - tutaj dostaje... ropuchę. Lektorem tego wydania jest bodaj młody Janusz Szydłowski, a tłumaczenie, z tego co kojarzę, było nawet niezłe. Oryginał za to można dostać na DVD od Epelpol.

Czyniący cuda (1989)

Dystrybucja: NVC
Lektor: Ryszard Radwański
Tłumaczenie: niezłe

"Czyniący cuda" od NVC to nic innego jak amerykańska, pocięta wersja filmu "Ojciec Chrzestny z Kantonu". Hongkoński oryginał, trwający dwie godziny z haczykiem przycięto do jakichś 90 paru minut i przypuszczalnie nieco przemontowano. Wyleciało sporo niezłego materiału, ale Amerykanie zawsze chlastają wszystko co nie ich ;). Lektorem wydania VHS jest Ryszard Radwański. Moim zdaniem całkiem dobrze przeczytał tę produkcję. Oryginał za to można dostać na DVD od SDT.

"Na granicy piekła" (1994)

Dystrybucja: NVC
Lektor: Henryk Pijanowski
Tłumaczenie: niezłe

"Na granicy piekła" to chyba jeden z najgorszych filmów Norrisa i dość nieudolne połączenie horroru z kinem kopanym, na które zabrakło budżetu, a przede wszystkim pomysłu. Wyszła ciężkostrawna ramota, na której nie da się dobrze bawić, nawet przy skrzynce piwa. O wiele bardziej polecam inny horror z Chuckiem - "Utajoną furię", gdzie zmiksowano slasher, western i produkcję martial arts. W tym przypadku eksperyment się powiódł, a produkt finalny jest naprawdę interesującą rzeczą.
Jeżeli chodzi o wydanie VHS "Na granicy piekła", to obraz ten wypuściło u nas NVC. Lektorem tej wersji jest Henryk Pijanowski, który czyta dość osobliwym głosem, mogącym u niektórych wywołać banana na twarzy. Poziomu tłumaczenia już nie pamiętam dokładnie, ale kojarzę, że było ono niezłe.

środa, 24 kwietnia 2019

"Droga smoka" (1972)

"Droga smoka" (1972) - jedyny napisany i wyreżyserowany przez Bruce'a Lee film, którym udowadnia, że nie tylko świetnie radzi sobie przed kamerą, ale i z powodzeniem staje po jej drugiej stronie. Akcja tego obrazu została osadzona w Rzymie, a Lee odgrywa Tanga Lunga - skromnego, naiwnego chłopaka z hongkońskiej prowincji. Główny bohater przylatuje do Wiecznego Miasta, aby pomóc krewnym, nagabywanym przez włoską mafię do odsprzedania rodzinnej, chińskiej restauracji. Przybysz dość szybko daje się przestępcom we znaki, lecz ci łatwo nie zamierzają dać za wygraną i wszelkimi sposobami chcą przejąć prowadzony przez Chińczyków lokal. Wynajmą nawet amerykańskiego mistrza karate, Colta, żeby ten pokonał Lunga. Scenariusz "Drogi smoka" jest nieco umowny, pretekstowy i pełen luk, jednak opisana historia potrafi zaciekawić, a dzięki Bruce'owi została okraszona sporą ilością sytuacyjnego humoru oraz dość oryginalnym, chińsko-włoskim klimatem. Można by więc rzec, że zaserwowano tu jednocześnie smażony ryż i spaghetti. Lee w całkiem niezły sposób wprowadził do fabuły wątek zderzenia kultur, mający niekiedy formę komediową, ale też nienachalnie przedstawił w swoim autorskim dziele problemy związane z prowadzeniem interesu na obczyźnie oraz z trudami w zaaklimatyzowaniu się w nowym środowisku, czego zresztą sam niegdyś doświadczył.
Wykreowanemu przez Bruce'a protagoniście, odchowanemu na wsi, początkowo trudno zrozumieć panujące w Rzymie obyczaje, co powoduje w nim poczucie zagubienia i zakłopotania, ale jednocześnie zachęca do wychwalania prostego życia, jakie wiódł w hongkońskiej wiosce. Doprowadza to do wielu zabawnych momentów, np. tego, gdy zaraz po przylocie Lung próbuje zamówić posiłek, skorzystać z toalety lub złożyć pieniądze w banku. Rozśmieszyć może też scena, gdzie przysiada się do niego prostytutka, zaś zdezorientowany Tang próbuje odwzajemnić jej zalotne spojrzenia i "życzliwość", po czym z paniką wybiega z hotelu/mieszkania, gdy ta się rozbiera (to chyba jedyny facet, uciekający na widok nagiej kobiety :D). Bruce Lee udowadnia tym samym, że ma talent komediowy i dystans zarówno do swojej osoby, jak i kultury. Wplecione do filmu gagi, niektórym będą wydawać się dziwne czy nawet niestrawne, ale ja nie mam im nic do zarzucenia. Azjatycki humor jest raczej specyficzny i ma prawo komuś nie odpowiadać. Choreografia ekranowych walk nieco się zestarzała, a obsadę tworzy sporo aktorów, którzy nie mają o nich pojęcia i trochę nieudolnie się miotają, próbując symulować potyczkę z nasłanymi przez mafię zbirami. Oczywiście nie dotyczy to Bruce'a, który jak zawsze wymiata, prezentując swoje wyjątkowe, przykuwające uwagę umiejętności. Stoczy on tu również legendarny pojedynek z Chuckiem Norrisem, dla jakiego "Droga smoka" stanowiła aktorski debiut. Standardowo też, jak w każdej produkcji ze swoim udziałem, Lee będzie używał nunchaku, którym władanie opanował do perfekcji. Dziwi mnie tylko, że broń ta pojawia się w dłoniach mistrza zawsze wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebuje. Niby jest wyjmowana zza paska spodni, aczkolwiek to bardzo wątpliwe, że cały czas taszczy ją ze sobą, zresztą - i tak byłaby dobrze widoczna pod ubraniem. Ot, taki szczegół, lekkie niedociągnięcie lub celowe, fabularne naciągnięcie.
Zdjęcia w Rzymie, o ile mi wiadomo kręcono z ręki, bez profesjonalnego sprzętu (Bruce dysponował wtedy skromnym budżetem, a i tylko część ekipy otrzymała zgodę na filmowanie we Włoszech). Widać to w ujęciach, na których obserwujemy tętniące życiem ulice miasta lub zabytki, gdyż wtedy kadry mają strasznie słabą, wręcz amatorską jakość, kamera natomiast w tym czasie drga i trzęsie się. Finałowa konfrontacja między Tang Lungiem a Coltem (w tej roli Chuck Norris)mająca miejsce w Koloseum też nie została w nim nagrana, lecz w odpowiednio przygotowanym studio (wnętrze chińskiej knajpy również zbudowano w studio w Hong Kongu). Malowane tło oraz adekwatnie dobrane do niego oświetlenie jednakże stworzyły imponującą iluzję naturalnych widoków, chociaż celne oko dostrzeże, gdzie kończą się dekoracje, a zaczynają domalówki. Co prawda znajdzie się trochę scen, zarejestrowanych w prawdziwym zabytku, jednak uchwycono je bez pozwolenia i także z ręki. W chwili, gdy Bruce Lee biega we wnętrzu budowli obraz znów staje się mało wyraźny i roztrzęsiony, co świadczy o tym, że materiał utrwalono "na partyzanta". Mimo wszystko, dzięki solidnemu montażowi cała sekwencja pojedynku (jednego z najlepszych i najsłynniejszych w historii kina należy dodać) sprawia wrażenie nakręconej w rzeczywistych plenerach Koloseum i do dziś wielu widzów uważa, że tak właśnie było. Muzyka w "Drodze smoka" nie jest zbyt porywająca, ale na swój sposób wpasowuje się w to, co śledzimy na ekranie. W ścieżce dźwiękowej wykorzystano też niektóre kawałki Ennio Morricone, pochodzące ze spaghetti westernów (np. w przebitce z Chuckiem Norrisem, wyczekującym swojego przeciwnika na tle Koloseum). Moja ocena to 8/10, film mam nagrany z TV4 z Piotrem Borowcem na lektorce (wersja z amerykańskim dubbingiem), a dawniej oglądałem go w TVN7.

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

"Szalony lot" (2007)

"Szalony lot" (2007) - chyba najsłynniejszy obraz Stevena Seagala z czasów direct-to-video, namiętnie emitowany przez telewizję Polsat, w której od jakiejś dekady robi za "MegaHit". Moim zdaniem nieco pozytywnie wyróżnia się na tle wielu innych produkcji senseia z ostatnich kilkunastu lat, bowiem aktor do roli postanowił nieco schudnąć, nie był nagminnie zastępowany przez dublera, a poziom realizacji stoi na w miarę strawnym poziomie. Oczywiście nie znaczy to, że "Szalony lot" jest kinem udanym - całość nadal zalatuje tandetą, widać, że film nakręcono tanim kosztem w Europie Wschodniej, zaś główna gwiazda ma nadwagę, niemal 60 lat na karku i cierpi na przerost ego. Fabularnie mogło być o wiele gorzej, ale reżyser skupia się jedynie na porwaniu oraz próbie odbicia nowoczesnego samolotu i chwała mu za to. Szkoda tylko, że wiele scen jest mało treściwych, zbędnych i spowalniających tempo. Jak dla mnie spokojnie mogłyby wylecieć wszystkie fragmenty rozmów dowódców w bazie wojskowej, które miały dodawać dramaturgii, a zarazem wprowadzać elementy humorystyczne, natomiast jedyne co robią, to ciągną się w nieskończoność i obrzydzają seans. W produkcji paradoksalnie występuje bardzo mała ilość strzelanin i walk wręcz, ale jeżeli widzimy wymianę ognia czy pojedynki, to są one dość oglądalne, jednak zbyt szybko zmontowane, ale ten problem tyczy się akurat wszystkich projektów Seagala, kręconych na potrzeby rynku DVD. Steven nie łamie tu żadnych rąk, nikomu nie skręca karku, a momenty, w których stawia czoła swojemu przeciwnikowi wyglądają wyjątkowo nieefektownie, bezpłciowo i właściwie każdy mógłby w nich zagrać. Niemniej jednak lepsze to niż dubler azjatyckiego pochodzenia, wyczyniający akrobacje przed kamerą, wklejany na zmianę z ujęciami zaspanego, stojącego w miejscu senseia.
Sekwencje z myśliwcami i okrętami zostały z kolei zapożyczone z materiałów archiwalnych (nawet czarno-białych) oraz podpieprzone z leciwych filmów wojennych (przynajmniej tak mi się wydaje), więc raczej niczym nie zaskakują i nie prezentują się zbyt imponująco. Nie pochwalam pójścia na łatwiznę, jakie bez wątpienia stanowi wykorzystywanie starszych nagrań, niesfilmowanych przez twórców, aczkolwiek z dwojga złego wolę takie rozwiązanie, niż gdyby naloty samolotów czy militarne pojazdy miały być wygenerowane komputerowo. Znajdzie się też trochę głupot, np. Seagal strzelający z Kałasznikowa jedną ręką w biegu lub finał w powietrzu z toczącymi bój samolotami, z którego de facto nic nie wynika, ponieważ zmiksowano sceny archiwalne ze studyjnymi oraz tymi nakładanymi na sztuczne tło. Zabieg ten sprawia, że ciężko nadążyć za tym, co bohaterowie robią i w jakiej odległości od siebie znajdują się maszyny, ciągle nienaturalnie zmieniające swoje pozycje. W sumie... dodaje to w pewien sposób uroku temu pociesznemu knotowi. Klimat w "Szalonym locie" jest nawet przyzwoity, taki typowy dla C-klasowych, sztampowych produktów, omijających dystrybucję kinową, ale mogących stanowić względną rozrywkę w nudny wieczór. Najlepszą zaś chwilą jest ta, kiedy dwie laski zaczynają się lizać i obmacywać - nie wiem, po co to nagrano, ale zakładam, że wyeksponowane cycki i ładne kobiety miały przyciągnąć uwagę publiczności. Co by nie mówić, i tak lepiej patrzy się na to niż na pyzatego Stefana. Film ogólnie kiepski, kiczowaty, jednak ostatecznie można na niego zerknąć, wszak pulchny mistrz miał znacznie gorsze pozycje na swoim koncie. Moja ocena to jakieś 5/10. Widziałem to na Polsacie, lektorem tej wersji był nieżyjący już Janusz Kozioł.

sobota, 20 kwietnia 2019

"Wściekłe pięści" (1972)

"Wściekłe pięści" (1972) - kolejny hongkoński przebój Bruce'a Lee i Wei Lo. Tym razem mamy do czynienia z rasowym kinem zemsty, którego akcja została osadzona gdzieś w latach 30. XX wieku na terenie Szanghaju. Lee wciela się tu w Chen Zhena - ucznia legendarnego mistrza Huo Yuanjia, założyciela szkoły Jingwu, prawdopodobnie zamordowanego przez Japończyków, mających kontrolę nad niektórymi strefami miasta. Zhen po jego pogrzebie odkrywa, że w murach szkoły przebywają zdrajcy, którzy na polecenie obywateli Japonii otruli mistrza, dlatego postanawia wymierzyć im sprawiedliwość oraz zemścić się na Japończykach, dręczących adeptów placówki Jingwu. "Wściekłe pięści" to najpoważniejszy obraz z udziałem Bruce'a Lee, pozbawiony jakichkolwiek elementów humorystycznych czy luźnej atmosfery, znanej z innych jego produkcji. Tutaj klimat jest trochu przytłaczający, zaś wydźwięk pesymistyczny. Pojedynki cechuje mniejsza efektowność, za to o wiele większa brutalność, symbolizująca walkę Chińczyków z okupantem z Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie uświadczymy jednak jakiegoś nieznośnego patosu, chociaż pojawi się kilka zdań w stylu "my biedni, dobrzy Chińczycy", które będą brzmieć nieco pretensjonalnie, aczkolwiek nie irytująco.              
Bruce Lee wykreował w tym filmie chyba najciekawszego bohatera w czasie swojej krótkiej, choć solidnej kariery - nie tylko pięści Chen Zhena są wściekłe, ale i on sam, gotów rozszarpać każdego ekranowego antagonistę na strzępy. To spojrzenie, te ruchy i niesamowita precyzja dają wspaniałe połączenie. W oczach Lee widać furię i niepohamowaną chęć zemsty, co świadczy o tym, że mistrz kung-fu mocno zaangażował się w swoją rolę. Poza Bruce'm występ zaliczyli tu również tacy aktorzy jak: James Tien, Tony Liu, Nora Miao czy Maria Yi, którzy byli obecni we wszystkich lub niemal wszystkich dziełach sygnowanych jego nazwiskiem. Z racji tego, że wydarzenia rozgrywają się jakoś w latach 30. (dokładnie tego nie sprecyzowano), to będziemy mogli popatrzeć na trochę skromnych, lecz ładnie prezentujących się dekoracji (niby tylko parę wąskich uliczek, ale zawsze to coś). "Wściekłe pięści" mają też kilka momentów, które na stałe zapisały się w historii kina kopanego - np. ten, gdzie Chen Zhen kopnięciem rozbija tabliczkę z napisem "psom i Chińczykom wstęp wzbroniony", zawieszoną obok wejścia do parku lub kiedy w pojedynkę pokonuje wszystkich uczniów oraz senseia japońskiej szkoły sztuk walki. Soundtrack jest konkretny, dominują w nim chóralne brzmienia, a motyw przewodni zapada w pamięć już po pierwszym seansie. Moim zdaniem tytuł ten zasługuje chyba na największą pochwałę ze wszystkich w filmografii Lee, kiedyś nawet zrobił na mnie o wiele większe wrażenie niż  legendarne "Wejście smoka". Moja ocena to 8/10, "Wściekłe pięści" mam nagrane z TV4, lektorem tej wersji jest Janusz Rymkiewicz. Dawniej jeszcze TVN7 to emitowało (w 2007-2008 r.), ale nie pamiętam, kto tam czytał.                   

czwartek, 18 kwietnia 2019

"Człowiek zasad" (2015)

"Człowiek zasad" (2015) - Steven Seagal ponownie wciela się w postać pana Alexandra Coatesa, którego grał również w takich "hitach" jak "Demonstracja siły" oraz "W imię zasad". Jego bohater po latach robienia złych, ale to bardzo złych rzeczy pragnie dokonać osobistej przemiany i spełnić przed śmiercią choć jeden dobry uczynek. Okazja do tego nadarza się już niebawem - Alexander w nocnym klubie ratuje pewną dziewczynę z rąk oprawców i tym samym dowiaduje się o tajemniczym Syndykacie, parającym się m.in handlem żywym towarem. Były gangster nie może przejść koło tego obojętnie (wszak obiecał sobie czynić dobro), dlatego postanawia stawić czoła niegodziwcom oraz pomóc uratowanej przez siebie blond pannie. Scenariusz filmu rozpisano dość sensownie, o dziwo skupiając się na jakiejś konkretnej historii, a nie setkach wątków pobocznych. Szkoda tylko, że wszystko, co widzimy na ekranie jest pozbawione emocji, wyrazistości i zostaje przedstawione po linii najmniejszego oporu. Motywacje, jakie kierują Alexandrem są infantylne, mało poważne i to trochę zabawne, że gdy podjął decyzję o zmianie swojego postępowania, to wszystko ku temu sprzyja i zyskuje możliwość odpokutowania win (tak, jednym uczynkiem). Ciekawe też, z jakiego powodu Steven Seagal postanowił o Coatesie zrealizować aż trzy produkcje? Czym ten protagonista różni się od innych, nijakich kreacji senseia? To już wie chyba tylko on sam.
Wykonanie "Człowieka zasad" nie należy do najtragiczniejszych, choć gołym okiem widać, że jest to obraz skierowany wprost na rynek direct-to-video/VOD, a jego twórcy nie mają za grosz ambicji. Strzelaniny są nijakie, powolne, zaś osoby biorące udział w wymianie ognia zachowują się nie jak profesjonaliści, tylko amatorzy, pierwszy raz w życiu trzymający w rękach broń. Prym wśród nich wiedzie nie kto inny jak Seagal, który nie próbuje ani się osłaniać ani skradać z ukrycia, wręcz przeciwnie - ślamazarnie, ociężale lezie środkiem korytarza niczym bohater gier FPS, tym samym czyniąc z siebie idealny cel. Walk wręcz z jego udziałem nie ma zbyt wiele, ale jeśli  już się pojawiają to trwają kilka sekund. Standardowo w połowie ujęć zamiast Stevena widzimy dublera - zarówno podczas bijatyk, jak i wtedy, kiedy mamy Alexandra Coatesa tyłem. O wiele więcej pojedynków stoczy tutaj niejaki Byron Mann, który może pochwalić się niezłą formą, czym zawstydza Seagala przed kamerami. Obaj panowie wcześniej mieli ze sobą styczność na planie "Bestii". Dialogi w "Człowieku zasad" wypadają komicznie, jakby zostały napisane przez jakiegoś ortodoksyjnego, niezbyt bystrego fana dawnego mistrza aikido, aktorstwo zaś stoi na poziomie szkolnych jasełek. Tytuł  ten ogląda się nawet znośnie i mógłbym mu wystawić pozytywną ocenę, jednakże niewybaczalne dłużyzny, szczególnie te w drugiej połowie filmu zaczynają męczyć i sprawiają, że widz ze zniecierpliwieniem zerka na zegarek. W kinie akcji nie powinno mieć to miejsca - oceniam na 4/10. "Człowieka zasad" oglądałem w Polsat 2, lektorem był bodaj Jarosław Łukomski.

środa, 17 kwietnia 2019

"Wielki szef" (1971)

"Wielki szef" (1971) - pierwszy film Bruce'a Lee, w którym zagrał główną rolę i pokazał światu, na co go stać. Wciela się on tu w Cheng Chao-ana - prostego chłopaka, sprowadzającego się do  rodziny na tajlandzką prowincję. Dzięki kuzynowi, zaraz po przyjeździe dostaje robotę w wytwórni lodu, gdzie zamierza uczciwie pracować i odkładać zarobione pieniądze. Szybko jednak wychodzi na jaw, że w fabryce zaczynają znikać pracownicy, a tajemniczy szef szmugluje coś w bryłach lodu. Mowa tutaj o narkotykach - każdy, kto się o nich dowie, ten ginie natychmiast. Cheng postanawia ukrócić nielegalny proceder oraz pomścić zamordowanych kolegów, których ciała również ukrywane są w lodzie. Fabuła produkcji, napisanej i wyreżyserowanej przez Wei Lo jest dość oryginalna, a także całkiem ciekawie skonstruowana - niebezpieczeństwo czyha tam, gdzie najmniej można się go spodziewać. Kto by  podejrzewał, że wiejska wytwórnia lodu to tak naprawdę przykrywka dla handlarzy narkotyków? Miejsce akcji cechuje więc niepozorność i pomysłowość, zaś sam wątek przemytu narkotyków na początku lat 70. nie był w kinie jakoś szeroko eksploatowanym tematem. To wszystko sprawia, że scenariusz "Wielkiego szefa" nierzadko zaskakuje, a przedstawiana historia wciąga. Wei Lo nieźle też radzi sobie z budowaniem klimatu - początkowo lekka, sielankowa atmosfera stopniowo się zagęszcza, natomiast poczucie bezradności, osaczenia, ciągłego zagrożenia wzrasta. Ładnie uchwycono także bezpodstawną zmianę opinii wśród ludzi - prowincjonalnych parobków harujących w fabryce, którzy Cheng Chao-ana potrafią nosić na rękach, kiedy staje w ich obronie, by chwilę potem znienawidzić go za to, że otrzymał awans i został zaproszony przez kierownika na kolację.
Poddając analizie stronę techniczną "Wielkiego szefa", ma ona według mnie swoje niedoróbki i miejscami bywa dość kiczowata. Pierwsza połowa obrazu Wei Lo to raczej typowy film kung-fu z tamtego okresu - Chińczycy tłuką się o byle pierdołę, skaczą/latają  na wysokość kilku metrów i oczywiście każdy z nich jest za pan brat ze sztukami walki. Choreografia miejscami razi tandetą, a niektórzy z występujących biją się w sposób nieudolny, sprawiając tym samym wrażenie, że tak naprawdę nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z żadną odmianą kung-fu i tylko próbują coś udawać przed kamerą. Sytuacja się zmienia, kiedy Bruce Lee bierze sprawy w swoje ręce (i nogi), rozpoczynając walkę z sługusami tytułowego szefa. Bijatyki w jego wykonaniu to uczta dla oczu (i uszu) - Bruce porusza się z niemal nadnaturalną szybkością, błyskawicznie, płynnie pokonuje swoich przeciwników, po czym idzie wymierzyć sprawiedliwość kolejnym antagonistom. Dość długo czekamy na moment, w którym Lee wyprowadzi swój pierwszy cios, ale warto poczekać na tę chwilę, a już szczególnie na emocjonujący finał. Pierwsze minuty "Wielkiego szefa" są jakby poświęcone bohaterowi granemu przez Jamesa Tiena, lecz ten szybko przekazuje pałeczkę ekranowemu kuzynowi. Krwawych scen znajdziemy tu naprawdę sporo, co aż dziwi - mimo, że był to dopiero 1971 r., widzimy wbijanie ostrych narzędzi w ciało (choćby siekierę rzuconą w plecy, nóż wepchnięty w brzuch), tryskającą, lejącą się strumieniami posokę oraz cięcie zwłok piłą elektryczną. Jednakże na przestrzeni lat, w różnych wersjach tego projektu poszczególne brutalne fragmenty usuwano/skracano lub przemontowywano. Podobnie traktowano sekwencje, zawierające nagość. Soundtrack w dziele Wei Lo mamy obłędny i zapadający w pamięć, choć to także zależy od posiadanej kopii - powstały trzy różne partytury do tego filmu i wszystkie trzy zostały użyte. Ja "Wielkiego szefa" oglądałem w wersji ze świetną muzyką Josepha Koo oraz kawałkami zapożyczonymi od zespołu Pink Floyd. Zmieniono w niej też odgłosy wydawane przez Bruce'a Lee na te, które mogliśmy usłyszeć w "Wejściu smoka". TV4 emitowało tę kopię, oczywiście ją zarchiwizowałem (emisja z dn. 3 marca 2010 r.) i posiadam w swojej kolekcji. Lektorem był wtedy Jacek Brzostyński.  Moja ocena to mocne 7/10.                         

wtorek, 16 kwietnia 2019

"Wejście smoka" (1973)

"Wejście smoka" (1973) - początki Bruce'a Lee w amerykańskiej branży filmowej nie zapowiadały się zbyt obiecująco (w jego karierze dominowały przede wszystkim drugoplanowe i epizodyczne występy), więc aktor wyjechał do Hong Kongu, gdzie wspólnie z wytwórnią Golden Harvest nakręcił "Wielkiego szefa", "Wściekłe pięści" oraz autorską, wyreżyserowaną przez siebie "Drogę smoka". Obrazy te stały się kasowymi hitami i na wschodzie uczyniły z Bruce'a gwiazdę, więc Hollywood szybko sobie o nim przypomniało - wytwórnia Warner Bros. zaproponowała świeżo upieczonemu gwiazdorowi główną rolę w "Wejściu smoka", które miało wywindować Lee na szczyt i przynieść mu sławę w USA. Bruce przyjął tę ofertę, przerwał prace nad swoim kolejnym projektem - "Grą śmierci", po czym zajął się realizacją wcześniej wspomnianego, zachodniego filmu. Niestety, Azjata zmarł jeszcze przed jego premierą, nie ukończywszy też "Gry śmierci". Produkcja z 1973 r. z miejsca stała się szlagierem i spolaryzowała kino kopane oraz motyw nielegalnego turnieju sztuk walk na całym świecie. Tytuł ten okazał się także w pewien sposób przełomowy, ponieważ pierwszy raz w dziejach amerykańskiej kinematografii, w rolach pierwszoplanowych obsadzono Chińczyka oraz Murzyna. Nie do końca jasne okoliczności śmierci Lee sprawiły z kolei, że historia powstania "Wejścia smoka", ostatniego ukończonego dzieła mistrza została owiana mgiełką tajemniczości.
Fabuła "Enter the Dragon" opowiada o mistrzu kung-fu, Lee, który poprzez agenta organizacji ds. zwalczania przestępczości został zwerbowany do pewnej misji - musi wziąć udział w turnieju sztuk walk na wyspie zamożnego Hana. Uczestnictwo Lee w zawodach to jednak tylko przykrywka, bowiem jego prawdziwym zadaniem jest zebranie materiałów dowodowych, świadczących o nielegalnych interesach, prowadzonych przez organizatora "zabawy". Wyprawa dla głównego bohatera ma też charakter osobisty - jeden z ochroniarzy Hana odpowiada za śmierć siostry protagonisty. Scenariusz nie należy do skomplikowanych, ale z całą pewnością jest treściwy i rzetelnie rozpisany, tak aby widz nie nudził się nawet przez chwilę. Akcja zawiązuje się właściwie od pierwszych minut, oszczędzono nam zbędnych wprowadzeń czy zwlekania z prezentowaniem na ekranie krwawych pojedynków, czyli głównej atrakcji "Wejścia smoka". Ich choreografia wraz z wykonaniem zapisały się już w historii kina: bijatyki są dopracowane do perfekcji, sfilmowano je tak, by były jak najbardziej emocjonujące, a różne ustawienia kamer sprawiają wrażenie, jakbyśmy znajdowali się w samym centrum toczonych bójek oraz rozgrywających się wydarzeń. Bruce Lee bryluje od samego początku, magnetyzuje, nie pozwala odwrócić głowy od telewizora. Twórca Jeet Kune Do zaprezentował tu cały warsztat swoich niemalże nadludzkich umiejętności - efektu wieloletnich, tytanicznych treningów.
Będący na dalszym planie John Saxon, Jim Kelly i Bolo Yeung również nieźle sobie radzą; dwoją się i troją, aby nie pozostać w cieniu Lee. Każdy z wymienionych aktorów miał doświadczenie w sztukach walki, więc uchwycone w obiektywie konfrontacje wypadają dzięki temu profesjonalnie i realistycznie. Postacie, w które wcielają się Saxon i Kelly są zręcznie napisane, a za sprawą sprytnych flashbacków poznamy motywacje, jakie nimi kierują oraz powody, dla których biorą udział w brutalnej imprezie, organizowanej przez Hana. Ten trochu groteskowy antagonista ze stalowymi pazurami zamiast dłoni został natomiast świetnie wykreowany przez charakterystycznego Shih Kiena. W "Wejściu smoka" występują też takie persony jak Sammo Hung (wojownik Shaolin z prologu, zgarniający oklep od Bruce'a Lee), Jackie Chan (sługus Hana - Lee skręca mu kark w podziemiach) czy Robert Wall. Obraz wyreżyserowany przez Roberta Clouse'a utrzymano w lekkiej, nieco komiksowo-bondowskiej konwencji, aczkolwiek uświadczymy w nim trochę krwawych momentów czy nagości. Wątek czerpania przez Hana zysków z handlu narkotykami i prostytucji jest zaś ciut przytłaczający i wprowadza do całości poważniejszy klimat. Legendarny soundtrack skomponował Lalo Schifrin - argentyński kompozytor, który wsławił się stworzeniem oprawy muzycznej dla cyklu "Brudny Harry". Reasumując - "Wejście smoka" to kamień milowy w kinie martial arts, do dziś dnia cytowany, inspirujący kolejne pokolenia filmowców. Czy to najlepsza produkcja z udziałem Bruce'a Lee? Ciężko mi powiedzieć, ponieważ dawniej hongkońskie przedsięwzięcia z przedwcześnie zmarłym mistrzem stawiałem na równi z nią. Z całą pewnością należy jednak do najsłynniejszych w jego dorobku i może poszczycić się najbardziej znanym tytułem w historii X muzy, ciągle parafrazowanym i wspominanym, słynniejszym od samego filmu. Moja ocena to 8/10, posiadam nagranie z TV4 (emisja z 12 sierpnia 2011 r.), które czyta Jarosław Łukomski. Jest to nowa, ale dość znośna kopia.

niedziela, 14 kwietnia 2019

VHS na krakowskim targu


















Efekty dzisiejszych łowów na krakowskim targu :). Wśród pospolitych tytułów, na swojego nowego właściciela czekały także prywatne nagrania typu komunia, studniówka, a nawet wakacje niejakiej Oleńki. Nietrudno było znaleźć też pielgrzymki Jana Pawła II czy programy podróżnicze. Nic jednak nie przebije pana, który oferował na swoim stoisku pewnej kobiecie 20 zł za "Titanica" :D Wcale nie trzeba było się targować, bo kasety chodziły nawet za symboliczną złotówkę - z taką okazją można brać je nawet w ciemno. Spacerując tak po placu, natknęłam się również na książki w bardzo atrakcyjnych cenach, płyty winylowe, kasety magnetofonowe czy filmy DVD - ich oraz książek widziałam chyba najwięcej. A na wygłodniałych poszukiwaczy czekała gorąca kiełbaska :).

sobota, 13 kwietnia 2019

"Siedem pięści" (1978)

"Siedem pięści" (1978) - w świątyni Shaolin dokonano kradzieży księgi, skrywającej tajniki bardzo niebezpiecznego, zakazanego stylu walki - "Siedmiu śmiertelnych pięści". Wkrótce na terenie klasztoru oraz poza jego obszarem zaczynają ginąć uzdolnieni wojownicy, a wszystko wskazuje na to, że za morderstwem stoi osoba, która dobrze opanowała wspomnianą wcześniej technikę. W tym samym czasie klasztorne mury nawiedzają psotne duchy, uprzykrzające życie mnichom i adeptom kung-fu. Niedługo później zjawy spoufalają się z krnąbrnym Yi-Langiem (Jackie Chan) i uczą go stylu "Pięciu pięści" - jedynego, który stanowi skuteczną obronę przed "Siedmioma śmiertelnymi pięściami". Jak się niebawem okaże, Yi-Lang będzie musiał bronić honoru Shaolin oraz stawić czoła zdrajcom. "Siedem pięści" to typowe, hongkońskie kino martial arts wyreżyserowane przez weterana gatunku, jakim bez wątpienia jest Wei Lo, który odkrył  Bruce'a Lee, a następnie Jackie Chana. Jedyne novum w jego filmie stanowi to, że pojawia się w nim nadprzyrodzony wątek duchów, strażników zaginionej księgi "Pięciu pięści". Motyw ten nie został jednak jakoś szczególnie rozbudowany i głównie służy temu, aby postać Jackie Chana mogła zgłębić sekrety dawno zapomnianej odmiany kung-fu. Wykonanie upiorów pozostawia wiele do życzenia - to zwyczajni kaskaderzy, umalowani oraz ubrani w tandetne, białe kostiumy i czerwone peruki. Czasem też w formie półprzezroczystej byli oni wstawiani w ujęcia z innymi aktorami, co jednak nie wyglądało zbyt dobrze.
Wielu fanów Jackie Chana oraz produkcji kopanych krytykuje ten fantastyczny element, osobliwy dodatek do klasycznej całości, aczkolwiek ja nie uważam, by obraz jakoś znacząco na tym tracił. Może duchy wypadają cholernie kiczowato i wzbudzają uśmiech politowania swoim wizerunkiem, ale naprawdę można się pośmiać na scenach, kiedy dokuczają Chińczykom, a ci groteskowo przerażeni próbują je przepędzić. Humor może nie jest jakiś wyszukany, jednak przyznam, że potrafi rozbawić - przynajmniej kogoś, kto z azjatycką kinematografią nie obcuje po raz pierwszy i nie staje mu ona ością w gardle. Niestety znam osoby, dla których widok Chińczyka, Japończyka czy Koreańczyka na ekranie powoduje niechęć do potencjalnego seansu lub nieuzasadnione salwy śmiechu ;). Obecność Azjatów w kinie może być śmieszna tylko wtedy, gdy w dzisiejszych, poprawnie politycznych czasach obsadza się ich w rolach, do jakich zwyczajnie nie pasują - w innym przypadku nie widzę w tym niczego zabawnego. Klimat "Siedmiu pięści" jest całkiem interesujący, zaś wygląd komnat czy pomieszczeń filmowego klasztoru fascynuje i nawet robi wrażenie. Prezentowane przed kamerą pojedynki są wyraźnie wyćwiczone, chociaż potrafią zachwycić płynnością, a także niebanalną choreografią, miejscami przypominającą taniec. W sekwencjach bójek Jackie Chan oczywiście nie ma sobie równych, ale warto też zwrócić uwagę na Jamesa Tiena, którego umiejętności również zasługują na uznanie. Jego persona (podobnie zresztą jak Jang Lee Hwanga) już zawsze będzie chyba kojarzona z wrednymi, podstępnymi czarnymi charakterami z leciwych filmów kung-fu. Podsumowując - "Siedem pięści" oglądało mi się naprawdę dobrze, choć widziałem je już wiele razy; nie jest to żadne arcydzieło ani specjalnie udana pozycja, ale i tak warto zerknąć. Moja ocena to 6/10. Mam to nagrane z TV4 z Piotrem Borowcem (emisja z lipca 2011 r.), ta sama kopia wyszła u nas na DVD.

piątek, 12 kwietnia 2019

"Czas zemsty" (2003)

"Czas zemsty" (2003) - scenariusze do produkcji Seagala kręconych po 2000 r. są teoretycznie proste jak konstrukcja cepa i od lat powielają te same schematy. W praktyce jednak "dzieła", którymi od dawna raczy nas aikidoka można określić jako pogmatwane, bełkotliwe, ciężko wyłapać, o co tak naprawdę w nich chodzi, nierzadko brakuje im spójności, a przede wszystkim sensu. Tytuły te cechuje też nadmiar bohaterów, nie do końca jasnych wątków oraz miejsc akcji, zmieniających się jak w kalejdoskopie. Nie inaczej jest w "Czasie zemsty" - na pozór prosta intryga opowiadająca o archeologu (Steven Seagal), który odkrył, że w skrzynkach z wykopanymi przez niego znaleziskami mafia przemyca narkotyki rozjeżdża się na prawo i lewo, koncentrując się na zbędnych wątkach pobocznych. Dowiemy się, że rząd USA i tajni agenci chcą wykorzystać postać Seagala, żeby doprowadziła ich do chińskiej triady, a ta z kolei chce się połączyć z innymi przestępczymi organizacjami w jakąś jedną wielką grupę. Jedynym zajęciem jej przywódców jest jednak siedzenie i debatowanie o pierdołach. Oczywiście nie zabraknie również motywu zemsty - Stefan jak zawsze traci kobietę (i to niejedną) i będzie musiał na własną rękę zlikwidować triadę. Taką historią można by było spokojnie obdzielić kilka obrazów, ale nie - wszystko zostało upchnięte w "Czasie zemsty", tak więc nie uświadczymy tu ciągu przyczynowo-skutkowego ani zwartej fabuły. Wszystko, co zaserwowano nam na ekranie po prostu się rozłazi i odnosi się wrażenie, że patrzymy na zlepek scen z różnych filmów, a każda z nich ma inny charakter. Jeżeli chodzi o wykonanie techniczne, to można je przyrównać do scenariusza -  panuje wielki montażowy chaos, zaś realizacja to skrajna amatorszczyzna. 
Akcja skacze z Kazachstanu do Chin, z Paryża do Bułgarii, a z niej do USA, zaś co chwila pojawia też napis informujący, jaki mamy dzień tygodnia, jaką godzinę oraz w jakim kraju aktualnie się znajdujemy. Po co to wszystko? Jakie to ma znaczenie dla całości? Chyba żadne, ale reżyser widać próbuje "zadbać" o widza, żeby ten nie pogubił się w przedstawianym przez niego rozwoju wydarzeń. Występujący w filmie gangsterzy  także są podpisani. Zabrakło tylko jakiejś mapki rodem z książki, gdzie pozaznaczano by lokalizacje, do których będą trafiać protagoniści. Efekty specjalne reprezentują bardzo niski poziom, są okropne, tanie i sztuczne jak w "Świecie według Kiepskich" - greenbox widać z kilometra, nienaturalne tło razi, a bohaterowie zostają nieudolnie wstawiani w takie ubogie ujęcia. Czy ktoś w ogóle zdawał sobie sprawę, jaką fuszerkę odstawia? Autor tych jakże artystycznych widoków może śmiało wpisać sobie w CV "obsługa programu Paint, poziom zaawansowany" - taka umiejętność przyda się na rynku direct-to-video. Walki z udziałem Stevena Seagala wypadają nędznie - albo stawia się w nich na szybki montaż, aby ukryć dublera albo znowu okraszane są tandetnym slow-motion, wykorzystywanym tam, gdzie wcale go nie potrzeba. Z tych wszystkich mizernych bijatyk do najgorszych należy chyba ta, kiedy sensei mierzy się w szemranym salonie fryzjerskim z pewnym chińczykiem, którego ewidentnie nie obowiązują prawa fizyki - biega po ścianach i sufitach niczym X-Men, zaś każdy wyprowadzany przez niego cios jest w zwolnionym tempie. Sekwencja ta wygląda jak karykatura pojedynku wręcz, a swoją groteskowością wzbudza uśmiech politowania. Doskonale też widać, że Azjatę podciągają linki, natomiast on ma za zadanie jedynie markować bieg po ścianach. Jeśli w "Czasie zemsty" miałbym doszukiwać się jakichś plusów, to byłyby to nawet niezłe zdjęcia oraz przyzwoita muzyka. Moja ocena to 4/10, obraz ten oglądałem w Polsacie, lektorem tej wersji był Radosław Popłonikowski
P.S - co by nie mówić, obcowanie z gniotami Seagala i punktowanie ich sprawia mi o wiele większą przyjemność niż seanse jakichś blockbusterowych, pseudointelektualnych, nadętych badziewi a' la Nolan ;).

czwartek, 11 kwietnia 2019

"Tylko dla odważnych" (1986)

"Tylko dla odważnych"/"Lucky Stars Go Places" (1986) - czwarta część "Gwiazdek szczęścia" została nakręcona przez Erica Tasnga, czyli ekranowego Jajogłowego. O ile się orientuję, odsłona ta miała być fabularnie zespolona z innym hongkońskim cyklem komediowym, a mianowicie  z"Aces Go Places". Nie wiem, czy tak się stało, ponieważ z serią, której polski tytuł brzmi "Szalona misja" nie miałem nigdy styczności. W "Tylko dla odważnych" dobrze nam znany z poprzednich epizodów Dzieciuch po raz kolejny zostaje poproszony przez policję o załatwienie sprawy, której nie mogą podjąć się stróże prawa. Stara ekipa nie chce już utrzymywać z nim żadnego kontaktu, więc mężczyzna zmuszony jest stworzyć nową bandę. Wkrótce Lambo, Tłusty kocurHycel, Długonogi oraz Lib-Bogen - zbieranina największych sierot i zakał policji - rozpoczyna trening pod okiem atrakcyjnej Yum Yum. Obecność jedynej kobiety w drużynie sprawi, że życiowe ofermy zaczną rywalizować ze sobą oraz zrobią wszystko, by choć na chwilę znaleźć się w pobliżu pięknej instruktorki. Pod batutą Erica Tsanga marka nieco obniżyła poziom, humor stał się jakby mniej wyszukany, zabrakło też starej obsady, występującej się tu zaledwie epizodycznie. Nowi bohaterowie zostali całkiem nieźle wykreowani, posiadają przyzwoicie naszkicowaną osobowość, aczkolwiek to już nie to samo, co wcześniej, kiedy w skład paczki wchodził Jajogłowy czy Piachu. Sekwencji akcji oraz walk wręcz nie znajdziemy w filmie za wiele, ale jeśli się pojawiają, to są należycie zrealizowane, zaś choreografia pojedynków robi wrażenie, zresztą jak zawsze w tej serii.
Do najlepszych momentów "Tylko dla odważnych" należą chyba te, w których Lambo mierzy się z dużą ilością przeciwników na jakiejś opuszczonej placówce, a Dzieciuch werbuje nowych kandydatów do swojej grupy. Standardowo pojawi się też w czwórce scena, kiedy protagoniści płci męskiej za pomocą niezbyt dojrzałego podstępu będą chcieli fizycznie zbliżyć się do przebywającej z nimi dziewczyny - to już stały element tej franczyzy, chociaż dawnej gwardii Dzieciucha wychodziło to oryginalniej i zabawniej. Jej młodsi następcy są równie napaleni co poprzednicy, jednakże znacznie mniej pomysłowi. Ze znanych twarzy znajdzie się w tej produkcji m.in Andy Lau (wcześniej grał partnera Jackie Chana w "Na Celowniku" i jednego z gliniarzy w "Moich szczęśliwych gwiazdkach"), Alan Tam, James Tien (wystąpił w całej oryginalnej trylogii Sammo Hunga, lecz za każdym razem w innej roli), a także Bolo Yeung (cameo). W ramach ciekawostki dodam, że gdy Hycel idzie spotkać się z Dzieciuchem w kinie, to nosi ono nazwę Golden Harvest, czyli identyczną jak wytwórnia, która wyprodukowała "Tylko dla odważnych", wcześniejsze sequele cyklu oraz większość projektów Sammo Hunga czy Jackie Chana w latach 70.-90. Z kolei wyświetlany na srebrnym ekranie film to "Serce smoka" z 1985 r. - kolejne, wspólne przedsięwzięcie wyżej wspomnianych aktorów. Oprawa muzyczna obrazu Erica Tsanga jest naprawdę solidna, ale uczciwie trzeba przyznać, że wszystkie "Szczęśliwe gwiazdki" mogą poszczycić się pamiętnymi soundtrackami, jakich przyjemnie posłuchać nawet po seansie. Klimat lat 80. również został tutaj przyzwoicie zaakcentowany. Czwórka nieco odstaje na tle oryginalnego tryptyku, lecz Jajogłowy za kamerą poradził sobie nie najgorzej, a jego dzieło potrafi dostarczyć odpowiednich wrażeń i rozbawić, choć nie w takim stopniu jak poprzednie kontynuacje czy pierwowzór z 1983 roku. Moja ocena to 6/10. "Lucky Stars Go Places" mam nagrane ze stacji TV4, lektorem tej wersji jest znakomity Jarosław Łukomski (emisja z 23 grudnia 2010 r.).

środa, 10 kwietnia 2019

"Ptak o kryształowym upierzeniu" (1970)

"Ptak o kryształowym upierzeniu" (1970) - głośny, reżyserski debiut Dario Argento oraz klasyka "giallo", włoskiego odłamu kina grozy, charakteryzującego się złożoną intrygą, brutalnymi scenami morderstw, a także gęstą, niepokojącą atmosferą. Jest to moja pierwsza styczność z tym podgatunkiem horroru i tym twórcą - seans okazał się być jak najbardziej udany, a i po raz kolejny poszerzyłem swoje horyzonty. Z całą pewnością też sięgnę po kolejne produkcje, sygnowane nazwiskiem Dario Argento oraz inne obrazy z nurtu giallo. Jeżeli chodzi o samego "Ptaka o kryształowym upierzeniu" to może nie piałem na nim z zachwytu, ale spodobał mi się styl reżysera, sposób prowadzenia akcji czy budowania napięcia. Dochodzące co jakiś czas nowe poszlaki bądź też ślepe zaułki w śledztwie potrafiły nieźle mnie skołować i zmusić do łączenia faktów oraz analizy sytuacji.
Historia przedstawiona w dziele Argento prezentuje się mniej-więcej tak: Sam to młody Amerykanin pomieszkujący w Rzymie wraz ze swoją partnerką. W przeddzień planowanego wyjazdu do Stanów mężczyzna jest świadkiem próby zabójstwa na dziewczynie pracującej w galerii. Dzięki swojej interwencji udaremnia atak, jednak napastnikowi udaje się uciec, a Sam jako jedyny, który widział całe zajście zostaje zatrzymany przez policję na terenie kraju. Początkowo nie jest mu to na rękę, ale gdy wychodzi na jaw, że w ostatnim czasie zamordowano już kilka kobiet, to angażuje się w sprawę i wspólnie z policją próbuje znaleźć ich oprawcę, noszącego charakterystyczne (i ikoniczne) czarne rękawiczki. Tempo "Ptaka o kryształowym upierzeniu" określiłbym jako raczej niespieszne, rozwijające się powoli, lecz skrupulatnie, natomiast atmosfera gęstnieje z minuty na minutę, aż do nieprzewidywalnego finału, który potrafi zaskoczyć. Klimat jest nawet wyrazisty, miejscami surowy, choć kadry cechuje barwność i plastyczność. Zdjęcia z kolei ładnie portretują Rzym z końca lat 60., a muzyka Ennio Morricone zachwyca oraz zapada w pamięć. Film miejscami bywa archaiczny, momentami nużący, ale mimo wszystko dobrze się go ogląda i daje on satysfakcję obcowania z czymś kultowym, czymś, co odcisnęło swoje piętno w świecie X-Muzy. Moja ocena jak na razie to 6/10, z kolejną powtórką możliwe, że wzrośnie. Tytuł mam nagrany ze stacji TVP Kultura, lektorem tej wersji jest Paweł Straszewski.