"Siedem pięści" (1978) - w świątyni Shaolin dokonano kradzieży księgi, skrywającej tajniki bardzo niebezpiecznego, zakazanego stylu walki - "Siedmiu śmiertelnych pięści". Wkrótce na terenie klasztoru oraz poza jego obszarem zaczynają ginąć uzdolnieni wojownicy, a wszystko wskazuje na to, że za morderstwem stoi osoba, która dobrze opanowała wspomnianą wcześniej technikę. W tym samym czasie klasztorne mury nawiedzają psotne duchy, uprzykrzające życie mnichom i adeptom kung-fu. Niedługo później zjawy spoufalają się z krnąbrnym Yi-Langiem (Jackie Chan) i uczą go stylu "Pięciu pięści" - jedynego, który stanowi skuteczną obronę przed "Siedmioma śmiertelnymi pięściami". Jak się niebawem okaże, Yi-Lang będzie musiał bronić honoru Shaolin oraz stawić czoła zdrajcom. "Siedem pięści" to typowe, hongkońskie kino martial arts wyreżyserowane przez weterana gatunku, jakim bez wątpienia jest Wei Lo, który odkrył Bruce'a Lee, a następnie Jackie Chana. Jedyne novum w jego filmie stanowi to, że pojawia się w nim nadprzyrodzony wątek duchów, strażników zaginionej księgi "Pięciu pięści". Motyw ten nie został jednak jakoś szczególnie rozbudowany i głównie służy temu, aby postać Jackie Chana mogła zgłębić sekrety dawno zapomnianej odmiany kung-fu. Wykonanie upiorów pozostawia wiele do życzenia - to zwyczajni kaskaderzy, umalowani oraz ubrani w tandetne, białe kostiumy i czerwone peruki. Czasem też w formie półprzezroczystej byli oni wstawiani w ujęcia z innymi aktorami, co jednak nie wyglądało zbyt dobrze.
Wielu fanów Jackie Chana oraz produkcji kopanych krytykuje ten fantastyczny element, osobliwy dodatek do klasycznej całości, aczkolwiek ja nie uważam, by obraz jakoś znacząco na tym tracił. Może duchy wypadają cholernie kiczowato i wzbudzają uśmiech politowania swoim wizerunkiem, ale naprawdę można się pośmiać na scenach, kiedy dokuczają Chińczykom, a ci groteskowo przerażeni próbują je przepędzić. Humor może nie jest jakiś wyszukany, jednak przyznam, że potrafi rozbawić - przynajmniej kogoś, kto z azjatycką kinematografią nie obcuje po raz pierwszy i nie staje mu ona ością w gardle. Niestety znam osoby, dla których widok Chińczyka, Japończyka czy Koreańczyka na ekranie powoduje niechęć do potencjalnego seansu lub nieuzasadnione salwy śmiechu ;). Obecność Azjatów w kinie może być śmieszna tylko wtedy, gdy w dzisiejszych, poprawnie politycznych czasach obsadza się ich w rolach, do jakich zwyczajnie nie pasują - w innym przypadku nie widzę w tym niczego zabawnego. Klimat "Siedmiu pięści" jest całkiem interesujący, zaś wygląd komnat czy pomieszczeń filmowego klasztoru fascynuje i nawet robi wrażenie. Prezentowane przed kamerą pojedynki są wyraźnie wyćwiczone, chociaż potrafią zachwycić płynnością, a także niebanalną choreografią, miejscami przypominającą taniec. W sekwencjach bójek Jackie Chan oczywiście nie ma sobie równych, ale warto też zwrócić uwagę na Jamesa Tiena, którego umiejętności również zasługują na uznanie. Jego persona (podobnie zresztą jak Jang Lee Hwanga) już zawsze będzie chyba kojarzona z wrednymi, podstępnymi czarnymi charakterami z leciwych filmów kung-fu. Podsumowując - "Siedem pięści" oglądało mi się naprawdę dobrze, choć widziałem je już wiele razy; nie jest to żadne arcydzieło ani specjalnie udana pozycja, ale i tak warto zerknąć. Moja ocena to 6/10. Mam to nagrane z TV4 z Piotrem Borowcem (emisja z lipca 2011 r.), ta sama kopia wyszła u nas na DVD.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)