wtorek, 26 lutego 2019

"Wojna światów" (1953)

"Wojna światów" (1953) - klasyka kina science-fiction, oparta na legendarnej powieści H.G Wellsa pod tym samym tytułem. Literackiego pierwowzoru jeszcze nie czytałem, jednakże jego nadrobienie mam w planach. Ekranizację wyreżyserowaną przez Byrona Haskina oglądam natomiast już któryś raz i zawsze dostarcza mi ona sporej porcji rozrywki. To film, który zestarzał się z klasą oraz wdziękiem, a w czasie powstania zrewolucjonizował gatunek science-fiction, stając się podwalinami pod całą masę produkcji, opowiadających o spotkaniach z UFO. Dziś "Wojna światów" być może nie powala na kolana, ale nadal jest wielokrotnie cytowana i stanowi niezły kąsek dla miłośników takich klasycznych obrazów, jakże istotnych dla historii kina. Olśniewa również stroną techniczną, która wypada przyzwoicie nawet teraz, po ponad 60 latach od premiery.
Fabuła w dziele Byrona Haskina rozwija się dość szybko, właściwie już od sekwencji otwierającej i mimo, że zalicza pewne przestoje, to potrafi zaintrygować oraz wciągnąć. Wydarzenia obserwujemy z punktu widzenia naukowców i wojska, mających najświeższe informacje, więc jesteśmy na bieżąco ze wszystkim, co protagoniści stopniowo dowiadują się o Marsjanach. Aktorstwo jest trochę groteskowe i nader ekspresyjne (w końcu mamy do czynienia z latami 50.), aczkolwiek jak najbardziej akceptowalne. Efekty specjalne są archaiczne, ale solidne - ataki kosmitów prezentują się pysznie oraz spektakularnie, widać tu rozmach i pomysłowość - przykładem może być łączenie ujęć z domalówkami lub miniaturami ze scenami aktorskimi. Jedynie rysunkowe promienie śmierci (broń uzurpatorów) nieco trącają myszką, choć to żaden mankament. Panujący w "Wojnie światów" klimat budzi niepokój, grozę, ale miejscami  również czuć w nim sielankę (np. moment wiejskiej potańcówki, stopniowo rozwijające się relacje między doktorem Forresterem a Sylvią Van Buren). Urok lat 50. też mocno działa na korzyść tego filmu i dodaje mu niezastąpionego charakteru. Moja ocena to 7/10.

poniedziałek, 25 lutego 2019

"K-9" (1989)

"K-9" (1989) - kino policyjne w latach 80. i 90. przechodziło swój renesans, ekranowi gliniarze podbijali serca widzów, a gatunek ten często łączono z innym - np. z filmem science fiction ("Dark Angel"), komedią ("Gliniarz z Beverly Hills", "48 godzin"), horrorem ("Ukryty", "W mgnieniu oka") czy kinem kumpelskim ("buddy movie"), gdzie zestawiano partnerów o skrajnie odmiennych charakterach ("Zabójcza broń", "Żółtodziób", "Bad Boys", "Czerwona gorączka", "Pociąg z forsą" bądź wymieniony już "Dark Angel"). Powstało też kilka produkcji, w których krnąbrny policjant za partnera/pod opiekę dostaje... psa - czworonoga przydzielono Tomowi Hanksowi w "Turner i Hooch", Chuckowi Norrisowi w "Top Dog", a także Jamesowi Belushi w recenzowanym "K-9", ostatnio jakby zapomnianym - dawniej tytuł ten dość często emitowano w telewizji, nawet w godzinach wieczornych, przyciągających największą ilość widzów, a dziś próżno go szukać w ramówce. Obraz z 1989 r.,  wyreżyserowany przez Roda Daniela idealnie łączy sensacyjną intrygę z humorem, zaś klimat lat 80. wprost wylewa się z ekranu. James Belushi gra tu nonszalanckiego detektywa z wydziału antynarkotykowego, respektującego jego własną interpretację prawa (aktor stworzył niemal identyczną kreację w "Czerwonej gorączce"), który od dwóch lat namiętnie rozpracowuje pewnego biznesmena (wciela się w niego znany z "Wykidajło" Kevin Tighe), podejrzewanego o szemraną, związaną z narkotykami działalność. Nowym partnerem bezkompromisowego Dooley'a zostaje humorzasty, nieposkromiony owczarek niemiecki, Jerry Lee.
Relacje między psem a zwariowanym gliną nie będą początkowo zbyt łatwe, co zaowocuje wieloma zabawnymi sytuacjami - na widza czeka masa żartów, a Jerry Lee i Dooley zaczną prześcigać się w złośliwościach. Zwierzę m.in trafi wraz z kabrioletem do myjni samochodowej, spędzi noc w szafie, natomiast detektyw przez nowego towarzysza nie będzie mógł spędzić wieczoru ze swoją kobietą, a jego wóz zostanie pozbawiony lusterka bocznego oraz radia. Nie zabraknie nawet sceny bójki w barze, jakże typowej dla filmów akcji z czasów VHS, z tym, że awanturników po ścianach porozstawia szczerzący kły Jerry Lee, a nie "ludzki" bohater. Zabawne, nierzadko rubaszne gagi potrafią rozbawić i rozluźnić oglądającego, przy czym w żadnym stopniu nie przysłaniają fabuły i nas nie dekoncentrują. Widać dobrze, że autorzy scenariusza w chwili jego pisania mieli głowę na karku i nie przedobrzyli; wszystko zaserwowane jest w odpowiednio wyważonych proporcjach. Sekwencje strzelanin czy pościgów wyglądają całkiem imponująco, zrealizowano je należycie oraz umiejętnie. Energiczny soundtrack podnosi napięcie w czasie seansu, a zdjęcia w słonecznym, tętniącym życiem San Diego są urzekające. Do dużych walorów "K-9" można zaliczyć jeszcze niepoprawność polityczną - pomimo niższej kategorii wiekowej znalazło się tu trochę brutalności, ostrzejszych wyrażeń czy dialogów z podtekstem. Czy warto coś jeszcze dodać? Chyba tylko to, że "K-9" mogę z czystym sumieniem polecić każdemu miłośnikowi takich kultowych pozycji. Moja ocena to 7,5/10. Obraz ten mam na przegrywanej kasecie wideo, lektorem jest Stanisław Olejniczak. Widziałem go też wielokrotnie w TVP i TVN, lecz nie pamiętam, kto był lektorem na tych stacjach.

piątek, 22 lutego 2019

"Miasteczko Salem" (1979)

"Miasteczko Salem" (1979) - po przeczytaniu literackiego pierwowzoru, z miejsca sięgnąłem po jego pierwszą ekranizację, nakręconą pod koniec lat 70. Jak wielokrotnie już wspominałem, nigdy nie oczekuję oraz nie wymagam, by film był stuprocentowym odzwierciedleniem książki i przenosił ją strona po stronie na ekran. Cenię sobie natomiast kreatywność reżysera adaptacji i sytuację, gdzie do wykorzystanej już historii dodaje coś od siebie, a nie tylko łopatologicznie przekłada ją na język kina. "Miasteczko Salem" Tobe'a Hoopera w wielu miejscach różni się od powieści, choć w ogólnym zarysie fabuła stara się z nią pokrywać - głównie zmieniono nieco chronologię wydarzeń, charaktery pewnych postaci czy poszczególne relacje między nimi. Niektóre z tych różnic prezentują się nieźle, pozostałe zaś należą do niezbyt udanych, np. niepotrzebnie postarzono Susan Norton, która u Kinga była nastolatką, a w produkcji telewizyjnej zostaje obdarzona twarzą 31-letniej wówczas Bonnie Bedeli. Zauważyłem też, że ojciec Susan jest tu lekarzem w Jerusalem i przejął cechy oraz rolę literackiego doktora Jima Cody'ego, Weasel Craig pojawia się w zaledwie jednym momencie, za to romans z Bonnie Sawyer ma Larry Crockett, a nie Corey Bryant, którego zresztą w obrazie z 1979 roku w ogóle nie uświadczymy. Straker u Hoopera to natomiast podstarzały, siwiutki, angielski gentlemen, zachowujący klasę oraz szyk, a jak wiemy, u Kinga był to kompletnie łysy jegomość, z przenikliwym spojrzeniem i twarzą niewyrażającą żadnych emocji. Kurt Barlow z kolei ma aparycję upiora i ani przez chwilę nie przypomina istoty ludzkiej - reżyser odstąpił od powszechnego, klasycznego wizerunku wampira, znanego legendarnego z "Draculi", oferując widzowi coś o wiele bardziej przerażającego oraz nieznanego.
Niektóre wątki z prozy Stephena Kinga zostały tutaj pominięte (siłą rzeczy nie dałoby się wszystkich zawartych w niej motywów skondensować w jednym filmie) i czasem miewamy przekładną sytuację, gdzie nakręcona scena odnosi się do wydarzeń/momentów, mających swoje rozwinięcie w lekturze, a które są nieobece na małym ekranie. Przykładowo: szeryf Gillespie w dziele Hoopera wyjeżdża z miasteczka ot tak, choć nic wcześniej na to nie wskazywało. W tekście Mistrza Grozy  mężczyzna przeczuwał, że dzieje się coś złego; najzwyczajniej czuł strach, był pełen zwątpienia oraz obaw, więc czytelnika nie zaskakiwało to, że po feralnych zajściach w Salem po prostu pakuje on manatki i spieprza, gdzie pieprz rośnie. Jak wypada "Miasteczko Salem" z 1979 roku jako kino grozy samo w sobie? Dość dobrze - autorowi "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" udało się wykreować odpowiednią, pełną napięcia atmosferę, w której coś wisi w powietrzu, a lokalizacje mniej-więcej pokrywają się z tymi, które opisał Stephen King. Muzyka podsyca aurę niepewności i zagrożenia, a także wpada w ucho; jest typowa dla horrorów realizowanych w latach 70.-80. Metody straszenia widza są trywialne, na pozór ograne, jednakże spełniają swoje zadanie i pojawia się na ekranie parę ujęć, które zaskakują, a nawet trwożą oglądającego. Efekty specjalne i charakteryzacja są dopracowane, solidne - wszystko to dostarcza pozytywnych wrażeń oraz stanowi miłą niespodziankę, wszak tytuł ten zrealizowany był na potrzeby telewizji, co wiąże się z licznymi ograniczeniami budżetowo-scenariuszowymi (nie na wszystko można sobie pozwolić).
Reasumując - film jest przyzwoitym, wciągającym przedsięwzięciem, które z jednej strony stara się być zgodne z treścią książki z 1975 roku, a z drugiej miejscami zdecydowanie od niej odchodzi. Tobe Hooper był chyba trochu niepewny, w którą stronę pójść bardziej, więc czasem bywa nieco chaotycznie i widać twórcze niezdecydowanie w konwencji. Na przestrzeni lat różni twórcy pokazali, że utwory Kinga można ekranizować w niejednolity sposób - bardzo wierny/minimalnie zmieniony względem pisanego oryginału ("Zielona Mila", "Skazani na Shawshank", "Nocne Zło", "Misery", "Carrie", "Dolores"), mocno odbiegający, acz pomysłowy ("Christine", "Uciekinier", "Lśnienie") lub kompletnie nijaki, pozbawiony charakteru ("To" z 1990 roku, "Stukostrachy", "Sprzedawca śmierci", "Smętarz dla zwierzaków", "Komórka"). Zdarzają się również pozycje niezgorsze, przyjemne w odbiorze, chociaż trochę "zbrakowane" ("Langlionery", "Przeklęty"), gdzie gotowy produkt balansuje pomiędzy pierwszym a drugim przykładem, zaliczając po drodze jakieś pomniejsze uchybienia. Takie jest właśnie "Miasteczko Salem" z '79 r., które oceniam na zasłużone 6/10. Oglądałem pełną wersję montażową, trwającą ponad trzy godziny.

poniedziałek, 18 lutego 2019

O VHS w krakowskim liceum

Mamy za sobą pierwszy, skromny i nieco eksperymentalny wykład w Liceum Ogólnokształcącym nr XXVIII im. Wojciecha Bednarskiego w Krakowie na temat kaset VHS, ich historii i aktualnej pozycji w naszym kraju. Nie obyło się bez stresu oraz paru niedociągnięć, w końcu to nasz debiut, ale wydaje nam się, że nie wypadliśmy najgorzej ;). Czy spełniliśmy swoją misję i zainteresowaliśmy VHS-ami uczniów? O to trzeba by spytać ich samych. Reakcje były jednak przychylne, co motywuje nas do dalszej działalności i zdobywania doświadczenia w publicznych wystąpieniach. Za nami pierwsze, jednak na pewno nie ostatnie :)

zespół "Kolekcja kaset VHS - Klasyki gatunku"

Kraków, 18 lutego 2019 r. 
Hubert i Weronika

czwartek, 14 lutego 2019

"Miasteczko Salem" (1975)

"Miasteczko Salem" (1975) - powieści Stephena Kinga zacząłem czytać zimą 2016 roku i od tamtej pory staram się w miarę regularnie sięgać po kolejne książki  firmowane jego nazwiskiem, aczkolwiek czasem zdarzają mi się wielomiesięczne przestoje w lekturze następnych dzieł niekoronowanego Króla Grozy, spowodowane brakiem czasu lub nadmiarem obowiązków. Gdy wracam do Kinga po takim dłuższym okresie czasu, to niekiedy miewam wrażenie, że mój entuzjazm względem pisarza podupadł i, że nie wzbudzi on we mnie takich emocji jak kiedyś - najczęściej wtedy się mylę, a "Miasteczko Salem", które równy rok czekało na przeczytanie jest tego dobrym przykładem. 

Książka ta już od wstępu absorbuje czytelnika oraz wprowadza go w przedstawiany świat, jakże interesujący i zarazem naturalny. Akcja rozwija się tu stopniowo, metodycznie i nim dojdzie do jakichkolwiek punktów kulminacyjnych, to Stephen King zapozna nas z nakreślonymi grubą kreską bohaterami oraz realiami panującymi w tytułowym miasteczku - sprawi to, że z przedstawionymi postaciami zżyjemy się, a opisywane Jerusalem  nas zauroczy (przynajmniej do czasu). Intryga nie jest rozbudowana o jakieś głębsze, szerzej rozbudowane wątki poboczne, ale trzyma w ryzach i w bardzo fajny sposób nawiązuje do klasycznych, literackich czy filmowych tytułów, poruszających motyw wampirów i wampiryzmu (echa "Draculi"  będą tutaj wyraźnie pobrzmiewać).

Wykreowany w "Miasteczku Salem" klimat jest pierwszorzędny, a groza niejednokrotnie przecina się z niepewną, ulotną sielanką - stanowi to niezły kontrast, a także wizytówkę powieści. Napięcie z kolei wzrasta wprost proporcjonalnie do postępującej, społecznej degradacji mieszkańców miasteczka oraz rosnącej ilości osób ukąszonych, które niebawem rozpoczną swoje pierwsze, krwawe łowy. Mankamentów praktycznie nie uświadczymy tu żadnych, poza miejscami rozwleczonymi, spowalniającymi tempo opisami; miłośnicy prozy Kinga są jednak do tego przyzwyczajeni. 

Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 11 lutego 2019

"W obliczu ciemności" (2009)

"W obliczu ciemności" (2009) - Steven Seagal w postapokaliptycznym survival-horrorze? Wydawać by się mogło, że nie zwiastuje to niczego dobrego... a jednak produkcja ta okazuje się być znośna i stanowi całkiem niezłą alternatywę dla sensacyjnych szmir, w jakich sensei od lat wciela się w byłych lub obecnych agentów CIA. Tutaj jego rola niby ogranicza się jedynie do chlastania kataną pojawiających się na ekranie bestii, ale zawsze to coś nowego i w jakimś stopniu świeżego, choć image najbardziej męskiego z mężczyzn pozostaje bez zmian - jest on wszechwiedzący, przewidujący każde zdarzenie oraz przyodziany w słynny, skórzany płaszcz, opinający opasłego aktora niczym plandeka Żuka. Oprócz niego, na dalszym planie pojawią się jeszcze Liden Ashby ("Mortal Kombat") oraz Keith David (choćby "The Thing", "They Live"- szerzej przedstawiać go nie trzeba). Sama fabuła tegoż filmu prezentuje się dość stereotypowo, choć w formie punktu wyjściowego sprawdza się - mamy świat zdziesiątkowany przez bliżej nieokreśloną zarazę, która przemienia ludzi w potwory, przywodzące na myśl zombie z cechami wampirów lub wampiry z cechami zombie, a także grupę bohaterów, uwięzionych w nieprzyjaznej strefie.
Do pewnego momentu intryga przedstawiana jest dość sprawnie, ale sytuacja się komplikuje, gdy nasi protagoniści trafiają do opuszczonego szpitala - wdzierają się do niego bez większych problemów, jednak opuszczenie placówki to już nie lada wyczyn. Nie pomaga nawet zawarcie sojuszu z innymi ocalałymi, przebywającymi w środku czy Łowcami, którymi dowodzi Steven Seagal - wszyscy do wnętrza szpitala potrafią się jakoś dostać, ale za chińskiego boga nikt nie potrafi się z niego wydostać. Dziwi mnie też, że w kompleksie tym nie uświadczymy sal dla pacjentów, żadnych bloków czy oddziałów, a jedynie kręte korytarze i niedoświetlone magazyny. Zagadkę stanowi również działanie generatora, ponieważ od pierwszych minut jesteśmy informowani, że niedługo padnie, lecz jak się okaże, do samego końca będzie działał, a prądu  też nie braknie - jedynie światło będzie cyklicznie przygasać. Postacie nie natrafią nawet na żadne okna ani podjazdy dla karetek, którymi śmiało można by uciec. Ciekawe, jak pielęgniarki wychodziły na fajkę w czasach istnienia cywilizacji; teraz przed pobytem w szpitalu przestudiuję dokładnie plan pomieszczeń i rozmieszczenia wyjść ewakuacyjnych, żeby w przyszłości nie spotkała mnie żadna przykra niespodzianka ;) Swoją drogą, na cyklicznie pokazywanym ujęciu z zewnątrz (tak, jednym i tym samym) dobrze widać, że budynek posiada całą masę okien, więc nie wiem, czemu miało służyć łażenie po niebezpiecznych piwnicach.
Jeżeli mowa o technicznym wykonaniu "W obliczu ciemności" i efektach specjalnych, to jest zaskakująco przyzwoicie, bowiem charakteryzacja kreatur wypada solidnie, a gore nie brakuje - oprócz tryskającej posoki, po podłodze walać się będą jelita wraz z innymi organami, na które zaczną się rzucać wygłodniałe zombie-podobne (lub wampiro-podobne) monstra. Skojarzenia z ludźmi pędzącymi z obłędem w oczach w kierunku renomowanego, tureckiego kebaba będą jak najbardziej słuszne. Ilość padających trupów mamy tu dość pokaźną, a największą statystyką może pochwalić się Steven S., który podczas każdego starcia własnoręcznie ubije od kilku do kilkunastu krwiopijców. Napięcie w obrazie Richarda Crudo jest wyczuwalne, chociaż reżyser ma wyraźny problem z jego utrzymaniem, przez co cała atmosfera siada i nie zamierza się podnieść. Miejsce akcji oraz lokalizacja byłyby całkiem w porządku, gdyby nie wspomniane w poprzednim akapicie scenariuszowe naciągnięcia (brak okien i wyjść ewakuacyjnych w opuszczonym szpitalu). Oprawa muzyczna nie zachwyca, jednak swoje zadanie spełnia, więc się jej nie czepiam. No cóż – na tle niewydarzonych actionerów reklamowanych nazwiskiem Seagala, horror „W obliczu ciemności” z jego udziałem ujdzie i od bidy sprawdzi się również jako kino grozy samo w sobie. Szczątkowy nastrój, dużo krwi, opuszczona miejscówka – zawsze to kogoś kupi ;). Moja ocena to zasłużone 5/10, film oglądałem w Puls 2, czytał go niedawno zmarły Janusz Kozioł.

niedziela, 10 lutego 2019

"Siła rażenia" (2006)

"Siła rażenia" (2006) - dla wielu najgorszy obraz z udziałem Stevena Seagala (o ile da się takowy wytypować), ale ja nie zaliczyłbym go do tych najokropniejszych - do poziomu "Zatopionych", "Zabójczego celu" czy "Czarnego świtu" brakuje mu i to sporo, choć oczywiście nie znaczy to, że jest dobry. Film broni się jednak tym, że scenariusz ma ręce i nogi (przynajmniej w ogólnym zarysie) i zmierza do jakichś z grubsza nakreślonych punktów kulminacyjnych. Na planie natomiast przewija się trochę sprzętu wojskowego oraz pojazdów, co oznacza, że budżet nie był najskromniejszy - niektórym tytułom Seagala niestety nawet tego brakowało. Pewne urozmaicenie stanowi również tematyka tejże produkcji, nie mamy tu bowiem do czynienia z czysto gatunkowym kinem akcji, a raczej z thrillerem science-fiction, w którym Seagal mierzy się z uzależnionymi od nowoczesnego narkotyku mutantami genetycznymi - ofiarami rządowego eksperymentu. Widać ktoś naoglądał się "Z archiwum X" i chciał stworzyć armię superżołnierzy ;). Zastanawiające w tym wszystkim jest tylko to, że pobudzone narkotykiem CTX zmutowane ćpuny zachowują się niczym rasowe wampiry, tzn. chowają się w mrocznych zakamarkach, szemranych klubach, gotyckich katedrach czy cmentarzach, nosząc koronkowo-lateksowe wdzianka. Lubią również podrzynać gardła oraz czaić się w ciemnościach, zeskakując z sufitów i ścian na upatrzone przez siebie cele.
Realizacyjnie "Siła rażenia" nie powala - walk z udziałem Stevena Seagala nie uświadczymy tu niemal w ogóle, a jeśli jakiś pojedynek się pojawi, to trwa on kilkanaście sekund i wszystko ogranicza się do zbliżeń na machanie rękami. Aktor jest także perfidnie dubbingowany i z całą pewnością z dobrą połowę jego kwestii czyta za niego ktoś inny. W niektórych momentach w ciągu jednego zdania można usłyszeć zmianę głosu głównego bohatera. Uśmiech politowania wzbudza jeszcze widok niedobranej, koszmarnej peruki, którą sensei Seagal z dumą nosi. Dekoracje zostały nieźle dobrane, aczkolwiek dobrze widać, że gdy komandosi rzucani są przez osoby uzależnione przez CTX o mur lub ściany katedry, to te poruszają się, jakby były wykonane ze słabej sklejki wewnątrz studia filmowego. Wojskowi nie odnoszą również żadnych obrażeń, które powinny być następstwem po rozwaleniu fasady budynku własnym ciałem. Podsumowując - "Siła rażenia" to podrzędny, nakręcony tanim kosztem w Bukareszcie film, który ostatecznie przy paru piwach jest w miarę strawny. Na koniec jako ciekawostkę dodam, że w jednej z drugoplanowych ról wystąpił tutaj Danny Webb, czyli niezapomniany Morse z "Alien 3". Moja ocena "Attack  Force" to 4/10 - widziałem to w Polsat 2, a lektorem był Jarosław Łukomski.

poniedziałek, 4 lutego 2019

"Szpieg, który mnie kochał" (1977)

Dystrybucja: ITI
Lektor: Andrzej Matul
Tłumaczenie: średnie (tekst Mariusza Arno Jaworowskiego)

"Szpiega, który mnie kochał" wyjątkowo nie lubię i bardzo rzadko wracam do tej Bondowskiej produkcji. Za wydaniem VHS tego filmu również nie przepadam - o ile pamiętam, czytał je Andrzej Matul, ale nie sprawdził się, zaś tłumaczenie Mariusza Arno Jaworowskiego było toporne oraz łopatologiczne. Za jakiś czas jednak tytuł ten sobie odświeżę, ocenę zweryfikuję, a przekładowi przyjrzę się dokładniej.

"Moonraker" (1979)

Dystrybucja: ITI
Lektor: Jarosław Łukomski
Tłumaczenie: dobre (tekst Mariusza Arno Jaworowskiego)

Jedna z bardziej nielubianych części 007 - dla mnie jednak solidna i z całą pewnością lepsza niż odsłony z Daltonem czy Brosnanem. Na wydaniu ITI lektorem "Moonrakera" jest Jarosław Łukomski, a za tłumaczenie odpowiada Mariusz Arno Jaworowski - rożni się ono od tego autorstwa Tomasza Beksińskiego, ale wypada dość interesująco (przynajmniej przy tym konkretnym tytule). Dodam, że to w tej wersji antagonista Bonda "Jaws" ma przydomek "Szczęki", a nie "Buźka", jak się powszechnie przyjęło. Z Łukomskim przygody najsłynniejszego agenta w historii kina dość przyjemnie mi się oglądało, chętnie bym zobaczył jeszcze jeden odcinek z nim. Może uda mi się coś upolować, kto wie ;).

"Operacja Piorun" (1965)

Dystrybucja: ITI
Lektor: Maciej Gudowski
Tłumaczenie: bardzo dobre (tekst Tomasza Beksińskiego)

"Najlepszy film o Bondzie... i najbardziej podniecający film o Bondzie", "Agent 007 ma licencję na zabijanie... i zabawianie" - takie hasła reklamują "Thunderball" na kasetach wideo - ciężko się z nimi nie zgodzić ;). "Operacja Piorun" na wydaniu VHS również jest w tłumaczeniu Beksińskiego, a czyta ją nie kto inny, jak Maciej Gudowski. W późniejszych wersjach przekładu Tomka pewnie były jakieś kosmetyczne korekty, ale większych różnic tu nie zauważyłem.

"W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" (1969)

Dystrybucja: ITI
Lektor: Maciej Gudowski
Tłumaczenie: bardzo dobre (tekst Tomasza Beksińskiego)

Kolejny Bond od ITI z tłumaczeniem Tomasza Beksińskiego. Standardowo czyta Maciej Gudowski. Przekład jednak różni się od tego z TVP, co zdążyłem już sprawdzić. Przypuszczalnie to kosmetyczne zmiany i poprawki, ale mimo wszystko są zauważalne. Dla wielu "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" jest nie do przełknięcia, ale ja bardzo sobie cenię tę odsłonę i z niekłamaną przyjemnością do niej powracam.
Egzemplarz, który wpadł w moje ręce jest w stanie niemalże idealnym i również pochodzi z wypożyczalni, ale nie z tej, z której mam "Pozdrowienia z Moskwy".

"Pozdrowienia z Moskwy" (1963)

Dystrybucja: ITI
Lektor: Maciej Gudowski
Tłumaczenie: bardzo dobre (tekst Tomasza Beksińskiego)

Stare wydanie ITI "Pozdrowień z Moskwy", jeszcze w anglojęzycznej okładce. Lektorem tej wersji jest Maciej Gudowski, a za tłumaczenie odpowiada... Tomasz Beksiński. Zaskoczyło mnie to, ponieważ Tomek rzekomo zaczął przekładać Bondy dlatego, że ich tłumaczenie na pierwszych wydaniach ITI były skopane, a tu druga część serii i proszę, jaka niespodzianka. Głos Gudowskiego jest tu inny niż ten z późniejszych wersji, bardziej energiczny, młody. Trochę zgubiłem rachubę, ile było w końcu wariantów tłumaczenia Beksińskiego, ale wychodzi na to, że co najmniej kilka.
Egzemplarz, na który trafiłem w antykwariacie jest zachowany w doskonałej jakości, choć pochodzi z jakiejś wypożyczalni. Kaseta była dawno nieodpalana, ale jak ruszyła, to cytując agenta 007 - "z wykopem".

niedziela, 3 lutego 2019

"Oddział specjalny" (1982) - odcinki 3, 4, 6

"Oddział specjalny" (1982) – każdy na pewno kojarzy serię filmów "Naga broń" z Leslie Nielsenem, ale już nie każdy wie, że kinowe uniwersum powstało na kanwie sześcioodcinkowego serialu "Police Squad!" z 1982 roku, w którym główną rolę także odgrywał Leslie Nielsen, wcielający się w fajtłapowatego porucznika Franka Drebina. Serial, podobnie jak i zainspirowane nim produkcje pełnometrażowe cechuje absurdalny, nierzadko slapstickowy humor oraz brak jakiejkolwiek powagi czy logiki. Żart goni tu żart (wiele gagów powielono nawet w cyklu "Naga broń"), a bezkompromisowa satyra na kino policyjne jest nader widoczna.
     
Mnie jak na razie udało się zobaczyć trzy z sześciu odcinków telewizyjnego pierwowzoru, które mam na pirackiej kasecie VHS, zatytułowane jako "Oddział specjalny". Znajduje się na niej epizod trzeci, czwarty i szósty, wszystkie są z niemieckim dubbingiem i zostały połączone w całość – nie wiem jednak, czy te innowacje wprowadził nasz zachodni sąsiad czy też osoba przygotowująca tegoż pirata. Ma to pewien urok i przyjemnie się ogląda takie specyficzne "wydanie".
ODCINEK 3 (tytuł org. "The Butler Did It"/"A Bird in the Hand"):

W tym segmencie porucznik Drebin poszukuje uprowadzonej córki znanego biznesmena, co zaowocuje wieloma zwariowanymi sytuacjami. Przy okazji dowiemy się, co naprawdę znaczy zwrot "kryj mnie!" i "przejdźmy po zebrze". Uświadczymy tu sporo sytuacyjnego oraz słownego humoru, a wszystko to okraszono dosłownością i brakiem jakichkolwiek hamulców. Salwy śmiechu plus dobra zabawa gwarantowane.

ODCINEK 4  (tytuł org. "Revenge and Remorse"/ "The Guilty Alibi"):

W budynku sądu wybucha bomba - głównym podejrzanym staje się Eddie Casales, który niegdyś został skazany na karę więzienia przez osoby, będące ofiarami zamachu. Sprawę prowadzi Frank Drebin, który uważa, że nie wszystko jest tak oczywiste jak się wydaje, a Eddie być może robi jedynie za kozła ofiarnego. Intryga będzie poplątana, pełna plot twistów, a porucznik Frank Drebin w mojej wersji video będzie radośnie szwargotał po niemiecku, co wznosi "Oddział specjalny" na kolejne wyżyny abstrakcji.

ODCINEK 6 (tytuł org. "Testimony of Evil"/"Dead Men Don't Laugh"):

Epizod wyreżyserowany przez Joe'go Dante, jest więc trochę mroczny (będą nawet narkotyczne, psychodeliczne wizje z kościotrupem) i przesiąknięty klimatem lat 80. Porucznik Drebin ma do rozwiązania dziwaczną zagadkę - znaleziony zostaje powypadkowy samochód z osobą, która prawdopodobnie popełniła samobójstwo. Po przepadaniu ciała okazuje się jednak, że z całą pewnością nie targnęła się ona na swoje życie, najprawdopodobniej została otruta, a wszystkie poszlaki prowadzą za to do szemranego, nocnego klubu. Drebin zaczyna tam węszyć. Niezłe są tu teksty i lokalizacja, a atmosfera jest dość osobliwa. Nie zabranie oczywiście jajcarskiego humoru błazeństw Drebina.

"Uwierz w ducha" (1990)

"Uwierz w ducha" (1990) - obok "Dirty Dancing" i "Wykidajło" najsłynniejszy film z przedwcześnie zmarłym Patrickiem Swayze, w którym reżyser Jerry Zucker zgrabnie miksuje sentymentalny komediodramat z efektownym kinem fantasy. Fabuła skupia się tutaj na mężczyźnie, ginącym podczas napadu i powracającym na Ziemię jako duch. Obserwując pośmiertnie swoją niedoszłą żonę i toczące się życie, wpada na trop intrygi, z jakiej wynika, że jego śmierć nie była przypadkowa, a kobiecie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Scenariusz "Uwierz w ducha" jest jak widać pomysłowy oraz niebanalny, a produkcja ta potrafi jednocześnie rozbawiać, wzruszać i zachwycać zastosowanymi efektami wizualnymi, które w ogóle się nie zestrzały i wyglądają o wiele płynniej niż jakiekolwiek dzisiejsze CGI. Uwagę zwraca również piękna oprawa muzyczna i klimat schyłku lat 80. Aktorzy – Patrick Swayze, Demi Moore (tutaj niestety z dramatyczną fryzurą) oraz Whoopi  Goldberg dają popis swoich umiejętności i wznoszą się na zawodowe wyżyny, a ich postacie są solidnie napisane; każda posiada swoją osobowość i charakter.
Głównego antagonistę również wykreowano w ciekawy oraz nieschematyczny sposób – nie jest to persona z kryminalną przeszłością ani jawny wróg, lecz zaufany człowiek z najbliższego otoczenia zabitego Sama, co całej historii dodaje głębszego wymiaru i sensacyjnego zabarwienia. Wątek z Odą Mae Brown (Whoopi  Goldberg) należy natomiast do stricte humorystycznych, rozluźniających napięcie; gagi są autentycznie zabawne, ale nie przesadzono z ich ilością, ponieważ mogłoby to odwracać uwagę od wydźwięku filmu. Jerry Zucker  przez cały czas w inteligentny sposób żongluje tu różnymi odmiennymi konwencjami oraz motywami i z precyzją chirurga je łączy, tak więc wszystko jest wysublimowane, dawkowane w odpowiednio wyważonych proporcjach. Podczas realizacji "Ghost" wkradły się jednak drobne niedopatrzenia – np. w jednej ze scen Oda Mea Brown wpatruje się w tytułowego ducha i stroi do niego różne miny, choć nie powinna go widzieć, a jedynie słyszeć. Zresztą, niewidoczność Sama dla żyjących osób była wcześniej nierzadko podkreślana i w zależności od momentu stawała się źródłem komizmu lub wręcz odwrotnie – dramatyzmu, gdy zjawa nie mogła dotknąć, pocałować lub ostrzec swojej partnerki. Duży walor tego obrazu stanowi także zaakcentowana, lecz nienachalna brutalność i ostrzejszy język, co w dzisiejszych czasach nie miałoby prawa bytu. Dzieło Jerry'ego Zuckera oceniam na mocne 7/10.
Wersje lektorskie jakie znam:

*Pirat VHS pt. "Duch" – głosu lektora nie rozpoznałem
* Wydanie VHS od ITI Stanisław Olejniczak
* Wersja TVN 16:9 – Janusz Szydłowski

sobota, 2 lutego 2019

"Śmiertelna rozgrywka" (2016)

"Śmiertelna rozgrywka" (2016) - kolejna niezamierzona komedia sensacyjna produkcja z udziałem emeryta z nadwagą mistrza wschodnich sztuk walki, Stevena Seagala, wcielającego się tutaj w reaktywowanego agenta CIA, który jako jedyny może powstrzymać arabskich terrorystów i meksykańskich handlarzy narkotyków, pragnących wspólnie ruszyć na podbój USA. Żeby nie powiewało nudą, główny bohater montuje zespół wyjadaczy, w skład którego wchodzi on sam, doświadczona agentka o aparycji studentki oraz nerd, specjalizujący się w obsłudze drona - wspólnie tworzą naprawdę "specjalny" oddział. Za scenariusz i reżyserię filmu odpowiada Keoni Waxman - prawdziwy weteran i wizjoner Seagalowskiego kina, więc poziomu "Śmiertelnej rozgrywki" możemy się domyślać: twórcza nieporadność będzie widoczna w każdym aspekcie, czy to technicznym czy fabularnym czy aktorskim, a słuchanie dialogów wypowiadanych przez filmowych gangsterów, terrorystów, a także naszych protagonistów przyprawiać zacznie o skręt kiszek.
Realizację scen akcji można określić jednym stwierdzeniem - to syf, kiła i mogiła. Steven Seagal porusza się niezbornie, ociężale, a wyprowadzane przez niego ciosy charakteryzuje taka powolność, że jego oponenci z łatwością mogliby ich unikać, jednocześnie czytając "Pana Tadeusza". Jak zawsze jednak dla senseia pomocny okaże się szybki montaż i chaotyczna praca kamery. Wyjątkowo natomiast nie uświadczymy w sekwencjach bijatyk dublerów, ale w innych momentach ich obecność już dostrzeżemy. Strzelaniny są niedorobione, aczkolwiek dość krwawe i brutalne, co stanowi drobną rekompensatę. Efekty specjalne okropnie szczypią w oczy, a cyfrowe wysadzenie samolotu prawdopodobnie będzie śnić mi się po nocach. "Śmiertelna rozgrywka" to klasyczne, robione taśmowo badziewie niskobudżetowe przedsięwzięcie, dostosowane do standardów rumuńskiego kina. Miejscami nie ogląda się tego najgorzej, ale o satysfakcji czerpanej z seansu możemy zapomnieć. Moja ocena to 3/10. Oglądałem to w Polsat 2, lektorem był Paweł Straszewski.