"Miasteczko Salem" (1979) - po przeczytaniu literackiego pierwowzoru, z miejsca sięgnąłem po jego pierwszą ekranizację, nakręconą pod koniec lat 70. Jak wielokrotnie już wspominałem, nigdy nie oczekuję oraz nie wymagam, by film był stuprocentowym odzwierciedleniem książki i przenosił ją strona po stronie na ekran. Cenię sobie natomiast kreatywność reżysera adaptacji i sytuację, gdzie do wykorzystanej już historii dodaje coś od siebie, a nie tylko łopatologicznie przekłada ją na język kina. "Miasteczko Salem" Tobe'a Hoopera w wielu miejscach różni się od powieści, choć w ogólnym zarysie fabuła stara się z nią pokrywać - głównie zmieniono nieco chronologię wydarzeń, charaktery pewnych postaci czy poszczególne relacje między nimi. Niektóre z tych różnic prezentują się nieźle, pozostałe zaś należą do niezbyt udanych, np. niepotrzebnie postarzono Susan Norton, która u Kinga była nastolatką, a w produkcji telewizyjnej zostaje obdarzona twarzą 31-letniej wówczas Bonnie Bedeli. Zauważyłem też, że ojciec Susan jest tu lekarzem w Jerusalem i przejął cechy oraz rolę literackiego doktora Jima Cody'ego, Weasel Craig pojawia się w zaledwie jednym momencie, za to romans z Bonnie Sawyer ma Larry Crockett, a nie Corey Bryant, którego zresztą w obrazie z 1979 roku w ogóle nie uświadczymy. Straker u Hoopera to natomiast podstarzały, siwiutki, angielski gentlemen, zachowujący klasę oraz szyk, a jak wiemy, u Kinga był to kompletnie łysy jegomość, z przenikliwym spojrzeniem i twarzą niewyrażającą żadnych emocji. Kurt Barlow z kolei ma aparycję upiora i ani przez chwilę nie przypomina istoty ludzkiej - reżyser odstąpił od powszechnego, klasycznego wizerunku wampira, znanego legendarnego z "Draculi", oferując widzowi coś o wiele bardziej przerażającego oraz nieznanego.
Niektóre wątki z prozy Stephena Kinga zostały tutaj pominięte (siłą rzeczy nie dałoby się wszystkich zawartych w niej motywów skondensować w jednym filmie) i czasem miewamy przekładną sytuację, gdzie nakręcona scena odnosi się do wydarzeń/momentów, mających swoje rozwinięcie w lekturze, a które są nieobece na małym ekranie. Przykładowo: szeryf Gillespie w dziele Hoopera wyjeżdża z miasteczka ot tak, choć nic wcześniej na to nie wskazywało. W tekście Mistrza Grozy mężczyzna przeczuwał, że dzieje się coś złego; najzwyczajniej czuł strach, był pełen zwątpienia oraz obaw, więc czytelnika nie zaskakiwało to, że po feralnych zajściach w Salem po prostu pakuje on manatki i spieprza, gdzie pieprz rośnie. Jak wypada "Miasteczko Salem" z 1979 roku jako kino grozy samo w sobie? Dość dobrze - autorowi "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" udało się wykreować odpowiednią, pełną napięcia atmosferę, w której coś wisi w powietrzu, a lokalizacje mniej-więcej pokrywają się z tymi, które opisał Stephen King. Muzyka podsyca aurę niepewności i zagrożenia, a także wpada w ucho; jest typowa dla horrorów realizowanych w latach 70.-80. Metody straszenia widza są trywialne, na pozór ograne, jednakże spełniają swoje zadanie i pojawia się na ekranie parę ujęć, które zaskakują, a nawet trwożą oglądającego. Efekty specjalne i charakteryzacja są dopracowane, solidne - wszystko to dostarcza pozytywnych wrażeń oraz stanowi miłą niespodziankę, wszak tytuł ten zrealizowany był na potrzeby telewizji, co wiąże się z licznymi ograniczeniami budżetowo-scenariuszowymi (nie na wszystko można sobie pozwolić).
Reasumując - film jest przyzwoitym, wciągającym przedsięwzięciem, które z jednej strony stara się być zgodne z treścią książki z 1975 roku, a z drugiej miejscami zdecydowanie od niej odchodzi. Tobe Hooper był chyba trochu niepewny, w którą stronę pójść bardziej, więc czasem bywa nieco chaotycznie i widać twórcze niezdecydowanie w konwencji. Na przestrzeni lat różni twórcy pokazali, że utwory Kinga można ekranizować w niejednolity sposób - bardzo wierny/minimalnie zmieniony względem pisanego oryginału ("Zielona Mila", "Skazani na Shawshank", "Nocne Zło", "Misery", "Carrie", "Dolores"), mocno odbiegający, acz pomysłowy ("Christine", "Uciekinier", "Lśnienie") lub kompletnie nijaki, pozbawiony charakteru ("To" z 1990 roku, "Stukostrachy", "Sprzedawca śmierci", "Smętarz dla zwierzaków", "Komórka"). Zdarzają się również pozycje niezgorsze, przyjemne w odbiorze, chociaż trochę "zbrakowane" ("Langlionery", "Przeklęty"), gdzie gotowy produkt balansuje pomiędzy pierwszym a drugim przykładem, zaliczając po drodze jakieś pomniejsze uchybienia. Takie jest właśnie "Miasteczko Salem" z '79 r., które oceniam na zasłużone 6/10. Oglądałem pełną wersję montażową, trwającą ponad trzy godziny.
Niektóre wątki z prozy Stephena Kinga zostały tutaj pominięte (siłą rzeczy nie dałoby się wszystkich zawartych w niej motywów skondensować w jednym filmie) i czasem miewamy przekładną sytuację, gdzie nakręcona scena odnosi się do wydarzeń/momentów, mających swoje rozwinięcie w lekturze, a które są nieobece na małym ekranie. Przykładowo: szeryf Gillespie w dziele Hoopera wyjeżdża z miasteczka ot tak, choć nic wcześniej na to nie wskazywało. W tekście Mistrza Grozy mężczyzna przeczuwał, że dzieje się coś złego; najzwyczajniej czuł strach, był pełen zwątpienia oraz obaw, więc czytelnika nie zaskakiwało to, że po feralnych zajściach w Salem po prostu pakuje on manatki i spieprza, gdzie pieprz rośnie. Jak wypada "Miasteczko Salem" z 1979 roku jako kino grozy samo w sobie? Dość dobrze - autorowi "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" udało się wykreować odpowiednią, pełną napięcia atmosferę, w której coś wisi w powietrzu, a lokalizacje mniej-więcej pokrywają się z tymi, które opisał Stephen King. Muzyka podsyca aurę niepewności i zagrożenia, a także wpada w ucho; jest typowa dla horrorów realizowanych w latach 70.-80. Metody straszenia widza są trywialne, na pozór ograne, jednakże spełniają swoje zadanie i pojawia się na ekranie parę ujęć, które zaskakują, a nawet trwożą oglądającego. Efekty specjalne i charakteryzacja są dopracowane, solidne - wszystko to dostarcza pozytywnych wrażeń oraz stanowi miłą niespodziankę, wszak tytuł ten zrealizowany był na potrzeby telewizji, co wiąże się z licznymi ograniczeniami budżetowo-scenariuszowymi (nie na wszystko można sobie pozwolić).
Reasumując - film jest przyzwoitym, wciągającym przedsięwzięciem, które z jednej strony stara się być zgodne z treścią książki z 1975 roku, a z drugiej miejscami zdecydowanie od niej odchodzi. Tobe Hooper był chyba trochu niepewny, w którą stronę pójść bardziej, więc czasem bywa nieco chaotycznie i widać twórcze niezdecydowanie w konwencji. Na przestrzeni lat różni twórcy pokazali, że utwory Kinga można ekranizować w niejednolity sposób - bardzo wierny/minimalnie zmieniony względem pisanego oryginału ("Zielona Mila", "Skazani na Shawshank", "Nocne Zło", "Misery", "Carrie", "Dolores"), mocno odbiegający, acz pomysłowy ("Christine", "Uciekinier", "Lśnienie") lub kompletnie nijaki, pozbawiony charakteru ("To" z 1990 roku, "Stukostrachy", "Sprzedawca śmierci", "Smętarz dla zwierzaków", "Komórka"). Zdarzają się również pozycje niezgorsze, przyjemne w odbiorze, chociaż trochę "zbrakowane" ("Langlionery", "Przeklęty"), gdzie gotowy produkt balansuje pomiędzy pierwszym a drugim przykładem, zaliczając po drodze jakieś pomniejsze uchybienia. Takie jest właśnie "Miasteczko Salem" z '79 r., które oceniam na zasłużone 6/10. Oglądałem pełną wersję montażową, trwającą ponad trzy godziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)