środa, 31 października 2018

"Ghost Story" (2017)

"Ghost Story" (2017) - tytuł, plakat oraz niektóre opisy tego filmu mogą sugerować, że będziemy mieć do czynienia z typowym horrorem - ja również tak pomyślałem, gdy zobaczyłem "Ghost Story" na półce z DVD w jednej z sieci marketów. Kupiłem go, ale dopiero w domu doczytałem, że produkcja ta nie jest żadnym przedstawicielem kina grozy, a czymś zupełnie innym. Płytkę mimo to odpaliłem i jak większość oglądających, początkowo dałem się wciągnąć w zabawę reżysera, który manipuluje emocjami widzów i wzbudza w nich mieszane odczucia (szczególnie w pierwszym akcie), serwując długie, nudne sceny, przecinające się z ciekawymi i ożywionymi momentami. Zabieg ten został zastosowany celowo, więc pojawiająca się oraz często panująca nuda nie jest efektem przesadzenia czy też nadmiaru materiału, a jednym z chwytów Davida Lowery'ego, mającym uwypuklić i lepiej zobrazować powoli upływający czas. Jak wspomniałem, używa on tego naprzemiennie z sekwencjami intrygującymi, trzymającymi w napięciu, co jednak ma znaczenie tylko i wyłącznie dla nas, bo dla ducha - bohatera tej opowieści - już nie. On jest tylko biernym obserwatorem trwającego, ale także przemijającego życia - dla niego to wszystko stanowi wieczność.
"Ghost Story" zbudowane zostało na zasadzie następujących po sobie scen i długich ujęć, które niekoniecznie się łączą, ale wspólnie coś przekazują - to dzieło dziwaczne w formie, a ważne w treści. Wizualnie jednocześnie zachwyca, przykuwa uwagę, ale też odstręcza pozorną nieatrakcyjnością. Teatralna stylistyka (cięcie nierzadko zastępuje tu kurtynę), kameralność oraz minimalizm (nie uświadczymy żadnych efektów specjalnych i widowiskowości poza facetem odzianym w prześcieradło) uchwycone są perfekcyjnie ustawionymi kamerami, a do tego połączone płynnym montażem. Postać ducha jest umowna, symboliczna, ale równocześnie bardzo wymowna. Klimat ma charakter refleksyjny i melancholijny, a dom - miejsce pięknych wspomnień i dotychczasowego życia - stał się dla ducha zmarłego mężczyzny swoistym więzieniem, w którym "przeżywa" bolesne chwile. Historia opowiadana jest w sposób bardzo specyficzny, może nawet kontrowersyjny, acz artystyczny, niekonwencjonalny. Niektórych to zauroczy, innych zaś zniechęci - ja jestem gdzieś pośrodku i przyjęta konwencja miejscami była dla mnie ekscentryczna, a miejscami mnie ujmowała. Podejrzewam, że właśnie taki był zamysł reżysera, stawiającego na autorski, do tej pory niezaprezentowany styl. Na koniec pochwalę jeszcze wyrazisty, przejmujący soundtrack, który w całym spektaklu odegra istotną rolę - bez niego obraz ten wiele by stracił. "Ghost Story" spodobało mi się i choć po pierwszych minutach daleko mi było od zachwytów, tak ostatecznie film do mnie trafił. Na razie oceniam go na 6/10, ale możliwe, że przy powtórce ocena wzrośnie. Na DVD lektorem jest niestety Andrzej Leszczyński, który bardzo kaleczy czytaną listę dialogową.

wtorek, 30 października 2018

"www.strach" (2002)

Dystrybucja: Warner
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: niezłe

"www.strach" wydało Warner, a lektorem jest tu Tomasz Knapik, który naprawdę świetnie przeczytał całość. Nieźle się wpasował w mroczny klimat tegoż thrillera i odpowiednio się w niego czuł. Tłumaczenie nie zawiera bluzgów, ale jest nawet dobre. No cóż - żaden rarytas, ale chyba nie chciałbym tej produkcji obejrzeć w innej wersji lektorskiej.

Maska Jasona


Tę maskę Jasona udało się kupić mojej dziewczynie w pewnej sieci marketów z owadem w nazwie. Były trzy warianty kolorystyczne - żółty, czarny i srebrny - nam trafił się ten ostatni. Maska może nie jest jakimś rarytasem ani jakąś specjalnie cenną zdobyczą, ale to ciekawy gadżet za przystępną cenę. To teraz maczeta w dłoń i można się szykować na kolejny maraton "Piątku, trzynastego".

poniedziałek, 29 października 2018

"Gliniarz w przedszkolu" (1990)

"Gliniarz w przedszkolu" (1990) - dziś już trochę zapomniana komedia ze Schwarzeneggerem, którą wyreżyserował będący wtedy na świeczniku Ivan Reitman - wcześniej, obaj panowie pracowali razem na planie "Bliźniaków". Ich drugie spotkanie również zaowocowało całkiem niezłym filmem, jednakże niespecjalnie przypadł on do gustu fanom Arnolda. Osobiście "Gliniarza w przedszkolu" nawet lubię, choć dopiero powtórka po latach mi to uświadomiła - niedawny seans z tym tytułem okazał się być naprawdę przyjemny i lepiej mi się go oglądało niż te kilka/kilkanaście lat temu. Nadal nie uważam, że to jakaś specjalnie udana produkcja, ale z całą pewnością sympatyczna, klimatyczna i przyznam szczerze, że potrafi poprawić humor. Początek "Gliniarza w przedszkolu" jest dość osobliwy, ponieważ obraz ten zaczyna się niczym rasowy obraz sensacyjny - dochodzi do morderstwa, Arnold ściga podejrzanego, a następnie robi pieprznik w melinie degeneratów. Może nie uświadczymy tu epatowania brutalnością, ale jest dość bezkompromisowo, zaś Schwarzeneggera wykreowano na twardego, wymiętego glinę, respektującego jedynie własne zasady. Wszystko to rozgrywa się także w mrocznych uliczkach oraz spelunach z podejrzanymi typami.
Konwencja ta z czasem jednak stopniowo ustępuje, wypierana przez wątki stricte familijne - można więc przez moment odnieść wrażenie, że twórcy sami nie wiedzieli, czy chcą realizować typowego dla tamtego okresu actionera czy projekt skierowany dla młodszej widowni i rodzin. Jednakże, Reitman zgrabnie łączy te zupełnie różne oblicza X-Muzy i nic tu się ze sobą nie gryzie, a wręcz stanowi ciekawą kombinację. Gdy Arnold zaczyna prowadzić dochodzenie w przedszkolu i obejmuje wychowawstwo grupy sześciolatków, dostajemy właściwą część fabuły, czyli odnajdywanie się detektywa w roli nauczyciela oraz próby poskromienia rezolutnych dzieciaków, co z kolei zaprocentuje wieloma zabawnymi sytuacjami. Oczywiście schemat będzie gonił tu schemat - początkowo dla Kimble'a (Schwarzenegger) zapanowanie nad wychowankami okaże się nie lada wyzwaniem, aż w końcu zrodzi się między nimi nić sympatii, Całość okraszona jest strawnym humorem i "Gliniarz w Przedszkolu" może nas gdzieniegdzie rozbawić, choć gagi nie są jakoś specjalnie wyszukane. Przesadnie ckliwych wstawek nie ma, a jeśli nawet, to mimo wszystko w miarę przyswajalne. No cóż - myślę, że ocena 6/10 będzie adekwatna. Mam to nagrane z TVP z lat 90. -wtedy czytał Stanisław Olejniczak.

czwartek, 25 października 2018

"Czarny świt" (2005)

"Czarny świt" (2005) - Steven Seagal powraca jako były agent CIA Jonathan Cold (nie mam pojęcia, co było urzekającego w tej postaci, że Stefan postanowił się w nią wcielić po raz drugi) i otrzymujemy niżowe kino akcji... bez akcji. Osoby tu występujące (na miano aktora nikt nie zasługuje) czasem się strzelają, ale są to tak nijakie strzelaniny, że prawie jakby ich nie było w ogóle. Senseia na ekranie widać rzadko, a jeśli nawet, to przeważnie siedzi albo porusza się tempem emeryta zwiedzającego park, zaś w scenach walk zawsze zostaje zastępowany - nawet, gdy jedynie wykrzywia komuś ręce. Dubler będzie szczególnie widoczny w momencie, kiedy zamiast Seagala skacze na ciężarówkę, przechodzi na szoferkę i przejmuje kierownicę - operator wraz z montażystą ani trochę nie próbują go zamaskować. Chudy kaskader z doklejanymi (albo zalizanymi) włosami jest tak zauważalny, że można odnieść wrażenie, iż był to celowy zabieg. Zresztą... on nawet zerka prosto w kamerę, więc o czymś to świadczy. Samego Seagala widać w tej scenie jedynie na kilkunastosekundowych przebitkach, odcinających się od tła (zapewne nagrywane były gdzieś w studio na green-box). 

Miejscami notorycznie widać dublera zamiast aikidoki, natomiast on sam wklejany jest w jakichś statycznych momentach, na zbliżeniach, jak stoi zadowolony z siebie. Ujęcia te często całkowicie nie pasują do reszty sekwencji. Co się jednak dziwić, skoro opasły gwiazdor ledwo chodzi (prawie się toczy) i zasapany jest nawet w takich czynnościach jak wychodzenie z samochodu. Powiem tak - od bidy ten film się jeszcze oglądało (przynajmniej było parę krwawych  wstawek), jednak zakończenie pogrzebało go doszczętnie. Nasz wielki (dosłownie) mistrz ucieka w parę sekund helikopterem przed siłą wybuchu bomby nuklearnej, a wszystko to zostało  zrealizowane w paskudnym CGI - cyfrową mamy wodę, bombę, wybuchy, wspomniany wyżej helikopter, a także jebane rybki. Finał przesądził o wszystkim i daję 3/10 (były szansę na czwóreczkę). Produkcję tę widziałem w Polsacie (a jakże inaczej), czytał ją Maciej Gudowski.

"W odwecie za śmierć" (2010)

"W odwecie za śmierć" (2010) - Steven Seagal powraca do swojej ukochanej Rumunii i realizuje kolejny "hit" o tajnym agencie szukającym zemsty za śmierć kolegi (wreszcie jakaś nowość). Fabuła jest jak zwykle niejasna, chaotyczna i nie można o niej powiedzieć nic pozytywnego - scenariusz autorstwa Seagala to zlepek klisz, a przedstawianą historię ogląda się beznamiętnie, bez żadnych, nawet najmniejszych emocji. Porównywalnej rozrywki dostarcza skrobanie ziemniaków albo zmywanie naczyń. Sensei chodzi tutaj znudzony i ma totalnie wyjebane na wszystko - chyba na serio potraktował swoje własne słowa: "aktor musi być, a nie grać". Na szczęście jednak ma kilka walk, w których nie korzysta z kaskadera, tylko sam "pokonuje" swoich przeciwników. Co prawda wspomaga go szybki montaż oraz liczne cięcia, ale zawsze to jakiś plus. Dublera ujrzymy natomiast w scenach dialogowych, nagrywanych z tyłu lub z boku pod odpowiednim kątem - można rozpoznać go po zalizanych włosach, nieprzypominających peruki (czy tam innego tupecika) noszonej przez Stevena.
Sceny akcji oraz strzelanin są całkiem krwawe i brutalne, ale jednocześnie standardowe dla kina sensacyjnego z najniższej półki - tanie, kiepsko sfilmowane, a także zrealizowane bez żadnej wyobraźni. Mają wypełnić czas ekranowy i nic poza tym. Ich montaż także jest katastrofalny, zawierający niezliczoną liczbę powtórzeń i innych "atrakcji" cechujących produkcje kierowane od razu na rynek DVD - zamrożenie obrazu, przyspieszenie, efekt negatywu etc. Zaletą może być natomiast spora ilość nagości (tak, Seagal zabiera się do młodej panienki w ubraniu i pełnym uzbrojeniu) oraz podniesiona kategoria wiekowa, jednak w żadnym stopniu nie ratuje to "Odwetu za śmierć". Obcowanie z tym "dziełem" może nie przyprawi nikogo o torsje ani jakoś mocno nie wymęczy, ale jak mówiłem - przyjemność z tego żadna; ot, kolejna pozycja do odhaczenia z kronikarskiego obowiązku. Oceniam to na 3/10. Tytuł ten emitowała Stopklatka TV z jakimś beznadziejnym lektorem, którego nawet nie rozpoznałem.

środa, 24 października 2018

"www.strach" (2002)

"www.strach" (2002) - na odwrocie okładki wydania VHS tytuł ten porównywany jest do kultowego "Siedem" i "Milczenia owiec" - kogoś tu mocno poniosło, bo to zupełnie nie ta liga... Jednakże, twórcom produkcji z 2002 r. mimo wszystko udaje się wytworzyć bardzo mroczny oraz wyrazisty klimat - szkoda tylko, że nie idzie to w parze z dobrym scenariuszem, ponieważ jego autor chciał złapać kilka srok za ogon i wyraźnie próbuje tu połączyć konwencje z "Kręgu" (zemsta zza grobu, uosobienie zła w postaci przedmiotu) z elementami thrillera kryminalnego a'la wspomniane "Siedem" (ściganie seryjnego mordercy, zabijającego w nietypowy sposób). Jak nietrudno się domyślić, eksperyment ten w ogóle się nie powiódł, a odmienne tematyki odstają od siebie i całość wygląda, jakby ktoś zmiksował dwa niepowiązane ze sobą fabularnie filmy, w finale zespalając je niezbyt subtelnie jednym wątkiem. Sama intryga, jak się okaże jest dość prosta, z tym, że czasem nieczytelnie ją zakręcono (na ekranie nierzadko widzimy niepowiązane ze sobą rzeczy), by widz miał wrażenie, że ogląda coś z pozoru bardziej złożonego. Rozwiązanie historii przez to będzie tym bardziej rozczarowujące, niewyszukane i oklepane, że możemy się poczuć oszukani - tyle zastosowano scenariuszowych podchodów czy skrajnych niedomówień pod tak oczywistą końcówkę. Co innego, jakby były to jakieś inteligentne zmyłki, a nie wplątanie  niepasujących, wyrwanych z kontekstu scen (np. halucynacji, morderstw, flashbacków czy tortur) do rozgrywających się aktualnie wydarzeń.
Jeżeli chodzi o grozę, to co nieco jej uświadczymy - trochę, bo trochę, ale zawsze to już coś. Atmosfera jest gęsta, scenografia odpowiednia, więc podbudowę mamy niezłą, maskującą nieco trywialne metody straszenia. Głównie opierają się one na szybkim, podrasowanym montażu i różnych przebitkach zawierających dziwne postacie, efekty wizualne, krew oraz gore - niby to ograne, ale czasem, gdy z zaskoczenia zostaniemy czymś potraktowani, to można się odrobinę wzdrygnąć. Nie jestem zwolennikiem takich technik, aczkolwiek, gdy są umiejętnie wykorzystane (i w nieprzesadzony sposób), jesteśmy w stanie je zaakceptować. Realizacja okazuje się być nawet możliwa - głównie opiera się na fizycznych rekwizytach, a także praktycznych efektach specjalnych. CGI również tu użyto, chociaż jest ono nierówne - niektóre animacje komputerowe są niczego sobie, inne zaś wypadają słabo i tandetnie. Podobała mi się jeszcze oprawa muzyczna, która była nastrojowa i solidna. Aktorstwo ujdzie, lecz postacie są papierowe, napisane na zasadzie stereotypów - mamy nonszalanckiego, wymiętego glinę oraz wspomagającą go (często bezinteresownie) piękną partnerkę. Psychopatyczny chirurg z kolei jest groteskowy, a i nie pasował mi aktor wybrany do tej roli - był jakiś zbyt potulny, nienadający się na czarny charakter. No cóż - "www.strach" to nie jakieś złe czy tragiczne kino, ale w pełni udanym obrazem nazwać go nie można, ponieważ wykłada się na zbyt wielu płaszczyznach. Oglądało się go z zaciekawieniem i bez uczucia poirytowania, mimo wielu chybionych motywów - oceniam go na mocne 4/10. Film na VHS czyta Tomasz Knapik.

wtorek, 23 października 2018

"Szklana pułapka" (1988)

"Szklana pułapka" (1988) - ciężko jest pisać o takich kultowych filmach, ponieważ właściwie wszystko zostało już o nich napisane - czy to w kontekście pozytywnym czy negatywnym. Jednakże po kolejnym seansie "Die Hard" postaram się napisać parę zdań o tej legendarnej już produkcji, bez której wielu z nas nie wyobraża sobie świąt Bożego Narodzenia. Może oglądana po raz kilkunasty "Szklana Pułapka" już nie trzyma w napięciu jak kiedyś, bo zna się na pamięć każdą jej scenę, ale nadal to fascynujące kino, do którego chce się wracać. Na sukces tego tytułu złożyło się kilka czynników - m.in sprawna ręka reżysera, który odpowiednio wyważył i wypośrodkował humor, napięcie czy akcję. Rozgrywające się wydarzenia zostały umiejscowione w ogromnym wieżowcu, odciętym za sprawą ataku terrorystycznego od pomocy z zewnątrz, a w ręce uzurpatorów nie dostała się tylko jedna osoba, która podejmuje z nimi samotną walkę. Schemat ten okazał się do tego stopnia chwytliwy, że po dziś dzień jest powielany, a twórcom udało się wytworzyć świetny, klaustrofobiczny klimat, wspierany adekwatną scenerią - są szyby wentylacyjne, niewykończone piętra, niedoświetlone, wąskie korytarze itd. 
Bohater kreowany przez Willisa nie jest wybielany - po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie, a cała sytuacja zmusza go do działania, ponieważ gra toczy się o wysoką stawkę (życie uwięzionej żony oraz pozostałych zakładników). Nasz protagonista stopniowo opada z sił, a miejscami dopada go wręcz zwątpienie. John McClane to bezapelacyjnie najlepsza rola Willisa i szczerze mówiąc, niemal wszystkie jego późniejsze filmowe wcielenia w produkcjach sensacyjnych były w mniejszym lub większym stopniu wariacjami albo klonami McClane'a. Jednakże, w "Szklanej Pułapce" nie tylko nowojorski glina nakreślony został grupą kreską - jego antagoniści również są wyraziści oraz charakterni, szczególnie Hans Gruber, którego perfekcyjnie odegrał nieodżałowany Alan Rickman. Scena spotkania obu tych mężczyzn to istny aktorski pojedynek. Dialogi ogólnie są solidne - sekwencje rozmów poziomem napięcia nie ustępują tym dynamicznym, pełnym akcji (przykładowo - w niemałym skupieniu ogląda się dyskusje osaczonego Johna i sympatycznego sierżanta Ala Powella).

Pamiętna jest także muzyka Michaela Kamena - można w niej nawet usłyszeć "Odę do radości" w momencie, gdy wataha Grubera dobiera się do skarbca Nakatomi Plaza. Efekty specjalne w "Die Hard" stoją na wysokim poziomie - dzięki nim znajdziemy tu sporo atrakcyjnych i widowiskowych fragmentów. Cała strona techniczna to majstersztyk, a fachmani wykazali się nie lada kreatywnością podczas kręcenia poszczególnych scen. Co tu dużo mówić - prawdopodobnie najlepszy film sensacyjny w historii kina. Oceniam na 9/10.







Wersje lektorskie jakie znam:

  • VHS od Guild - Stanisław Olejniczak (tł. Jacek Mikina)
  • VHS od Imperial - Tomasz Knapik (tł. Jacek Mikina)
  • TVP - Jarosław Łukomski (tł. Tomasz Beksiński - wariant z łagodnym przekładem)
  • TVNJarosław Łukomski (tł. Tomasz Beksiński - wariant z ostrym przekładem)
  • Polsat - Jarosław Łukomski (tł. Artur Nowak)  

Yippee-ki-yay motherfucker!

sobota, 20 października 2018

"Święci z Bostonu" (1999)

"Święci z Bostonu" (1999) - od dawna słyszałem o tym filmie, jednak dopiero teraz udało mi się go obejrzeć. Przed seansem miałem neutralne podejście i zostałem bardzo mile zaskoczony - tytuł ten okazał się naprawdę dobry i nieprzereklamowany. Całość oglądało się nad wyraz przyjemnie i z uwagą. Fabuła "Świętych z Bostonu" może oryginalnością nie grzeszy (mamy motyw dwóch braci wymierzających sprawiedliwość na własną rękę, a także depczącego im po piętach detektywa), ale sposób opowiadania oraz prowadzenia historii jest z całą pewnością niebanalny i niestandardowy, bowiem reżyser (będący jednocześnie scenarzystą) nigdy od razu nie podaje nam niczego na tacy, wymaga za to od widza skupienia i łączenia faktów. Przed każdą sceną "czystki" dokonywanej przez głównych bohaterów widzimy cięcie, a następnie zostaje pokazany nam efekt finalny ich "pracy" - dopiero później mamy analizę detektywa Smeckera (William Dafoe), a do tego sekwencję retrospekcji przedstawiającej właściwy przebieg zdarzeń (najczęściej zgodny z tym, co wydedukował Smecker).
Chronologia zdarzeń jest więc zaburzona i często wymieszana, ale moim zdaniem to dość ciekawy zabieg. I nie zgodzę się, że to inspiracja obrazami Tarantino - może widać podobieństwo, ale de facto jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Tutaj ktoś miał konkretny pomysł i plastycznie go zobrazował, natomiast u Tarantino wygląda to tak, że materiał kręci się na siłę i w dziwny sposób, byleby było o nim głośno. Nierzadko też sama treść jego projektów jest wątpliwej jakości. Wracając jednak do tematu -  "Święci z Bostonu" zostali również okraszeni sporą ilością humoru oraz autoironii, a ich twórca doskonale wie, co to dystans - dzięki temu otrzymaliśmy dość luźny klimat (plus nieco komiksową konwencję) pomimo tego, że tematyka i gatunek raczej na to nie wskazują. Dialogi są błyskotliwe, soczyste, nierzadko z podtekstem. Brutalności i krwawych momentów uświadczymy tu również całkiem dużo - strzelaniny należą do dosadnych, a z ran widowiskowo tryska krew. Aktorstwo jest świetne, ale co by nie mówić - to spektakl jednego aktora, Williama Dafoe, który tutaj bryluje i wznosi się na wyżyny. Jego kreację w tej produkcji można zaliczyć do legendarnych. Oczywiście pozostałe postacie oraz główni protagoniści zostali jak najbardziej dobrze napisani i zagrani, jednak to Dafoe odznacza się wyjątkową wyrazistością. Film może nie jest szczególnie wybitny czy inteligentny, ale to nietuzinkowe, sprawne kino - oceniam na 7/10. Posiadam go na VHS z ostrym tłumaczeniem, wersję tę czyta Maciej Gudowski.

czwartek, 18 października 2018

"Kruk II: Miasto Aniołów" (1996)

Dystrybucja: Imperial
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: niezłe

"Kruk 2" dzięki sensowi z VHS zyskał w moich oczach - podobnie jak niegdyś część pierwsza. Widać niektóre filmy dużo zyskują w odpowiedniej kopii ;). Dwójkę wydało Imperial (tak jak i jedynkę) i czyta tu Tomasz Knapik. Tłumaczenie jest niczego sobie i pada trochę bluzgów. Ponadto, dystrybutor wypuścił wersję reżyserską - może dodany materiał nie jest jakiś niesamowity, ale zawsze to coś nowego. O ile się nie mylę, wersja reżyserska nie ukazała się u nas nigdzie indziej. Kaseta trafiła mi się w bardzo dobrym stanie i jedynie gdzieś fragmentami widać zużycie. Bardzo polecam.

"Świt żywych trupów" (2004)

Dystrybucja: Universal
Lektor: Jan Czernielewski
Tłumaczenie: średnie

"Świt żywych trupów" Zacka Snydera załapał się jeszcze na wydanie VHS - wydało go u nas Universal. Na okładce mamy informację, że jest to wersja reżyserska, ale dystrybutor wulgarnie mówiąc zrobił nas w chuja i wypuścił wersję kinową - czuję się trochę zawiedziony, bo liczyłem, że obejrzę wreszcie director's cut tego filmu. Lektorem jest tutaj niestety Jan Czernielewski - bardzo kaleczy ten tytuł swoim głosem. Mocno ocenzurowane tłumaczenie nie pomaga. Na szczęście trafiła mi się nówka i mogłem cieszyć się naprawdę świetną jakością obrazu. Jak ktoś lubi klimat VHS, to może nabyć, ale ogólnie raczej nie warto - to nic ciekawego.

"Kruk 2: Miasto Aniołów" (1996)

"Kruk 2: Miasto Aniołów" (1996) - za pierwszym razem ten film bardzo mocno mnie rozczarował, a wręcz wymęczył, jednakże z każdą kolejną powtórką coraz bardziej go doceniam i odnajduję w nim zalety, których kiedyś nie dostrzegłem. Jednym z takich dużych plusów jest bez wątpienia klimat - mroczny, duszny, dołujący. Dominują tu głównie żółtawe odcienie oraz nocne ujęcia, a atmosfera jest nieco surrealistyczna. Również soundtrack należy do naprawdę solidnych - ponownie mamy rockowe kawałki, które ładnie ilustrują całość. Strona wizualna została więc odpicowana i nie można się do niczego doczepić. Szkoda, że problem jest z samą historią... scenariusz to po prostu kalka oryginału, gdzie powtórzono nawet poszczególne zwroty akcji (odebranie mocy głównemu bohaterowi itd.). Nie musiało tak być - reżyser i scenarzysta mieli zupełnie inną, głębszą wizję "Kruka 2", ale ponieważ naciski producentów zrobiły swoje, cały materiał został przemontowany tak, by jak najbardziej imitował jedynkę, a dużo rzeczy wyleciało do kosza. Szkoda, bo widać, że produkcja ta miała zadatki na coś więcej aniżeli podrzędną kontynuację kinowego hitu.
Ash - protagonista tej części jest nawet ciekawie zarysowany, aczkolwiek w jego usta włożono suche teksty o krukach i wypada to czasem groteskowo, gdy przy każdej kolejnej ofierze wygłasza jakiś monolog na ich temat. Z kolei przeciwnik Asha, winny jego śmierci oraz śmierci jego syna - Judah, okazuje się być kompletnie bezpłciowy, niewyrazisty i o wiele lepiej wypadają jego "wyznawcy" niż on sam. Sekwencje zabójstw są niezłe i uświadczymy trochę interesujących momentów, jednak ostatni akt jest rozczarowujący i zrealizowany po łebkach - nie dość, że mamy tutaj istny rip-off pierwszego "Kruka", to jeszcze użyta animacja komputerowa (przelot i atak kruków na Judaha) wypada strasznie słabo - jak na połowę lat 90. wygląda ona okropnie. Może to zaledwie kilkanaście sekund, ale rzuca się w oczy i irytuje. Również reakcja tłumu jest dziwna - dwoje ludzi zabija się na ulicy, a tamci krzyczą, że chcą więcej lub w ogóle nie zwracają uwagi na to, co się dzieje. Niepotrzebnie też moim zdaniem do "Miasta Aniołów" wpleciono postać Sarah - ma ona jakąś niejasną więź z ludźmi "wracającymi" zza grobu, choć w pierwowzorze nie było o tym nic wspominane. To chyba taki na siłę dokooptowany wątek, byleby połączyć jakimś wspólnym mianownikiem oba filmy. Reasumując - "Kruk 2" po paru seansach coraz bardziej do mnie przemawia, aczkolwiek nadal uważam, że nie jest to jakiś godny sequel ani tym bardziej satysfakcjonujące kino. Są tu elementy warte zobaczenia, ale na tym wszystko się kończy - potencjał był o wiele większy. Oceniam na 5/10.

Wersje lektorskie jakie znam:

  • VHS od Imperial, Tomasz Knapik (wersja reżyserska, ostre tłumaczenie)
  • Stopklatka TV, Paweł Straszewski (wersja kinowa, ostre tłumaczenie)
Obie te wersje lektorskie mają dość ostre tłumaczenia, w których pada wiele bluzgów, z tym, że głos Straszewskiego raczej zniechęca do oglądania i odbiera pazura całości. W przypadku wydania od Imperial, no to wiadomo - Knapik klasa sama w sobie, a i mamy director's cut.

środa, 17 października 2018

"Na zabójczej ziemi" (1994)

"Na zabójczej ziemi" (1994) - jedyny wyreżyserowany przez Seagala film, który wśród jego fanów nie cieszy się jednak zbytnią popularnością i często jest typowany jako najsłabsza produkcja tego aktora z lat 90. Dawniej również i do mnie tytuł ten nie przemawiał i raczej krytycznie go oceniłem, ale po powtórce po latach okazało się, że nie jest tak źle - projekt ten wygląda po prostu zupełnie inaczej niż pozostałe obrazy Seagala z tamtego okresu. Poza paroma wyjątkami sensei nie łamie tu nikomu rąk i nie daje popisu aikido, ponieważ fabuła skupia się na wątku ekologicznym. Mamy trochę moralizatorskich, patetycznych pogadanek oraz dość sporo ujęć przyrody - dominują górskie krajobrazy i szerokie plenery. Nie powiem - cieszy to oko, a zdjęcia są tak ładne, że "Na zabójczej ziemi" chce się oglądać, choćby i dla nich. Przysłania to również naiwności czy niedoróbki scenariusza. Przyznam, że tym razem ten motyw ekologiczny nawet spodobał mi się - może i jest trochę płytki, ale barwnie i konkretnie go zobrazowano. Jak wspomniałem, Seagal tutaj niemalże nie walczy - ma jedną scenę bójki w barze (nota bene całkiem niezłą, z kultowym już graniem w "łapki") i co najwyżej raz czy dwa komuś powykręca ręce. Znaczenie częściej sięga po różnego rodzaju broń palną lub eliminuje wroga w stylu McGyvera. Oczywiście posiada wszechwiedzę w każdej dziedzinie, a także staje się jedyną ostoją uciśnionej mniejszości etnicznej.
Postacie kreowane przez Stevena S. zawsze były wybielone i przerysowane, jednak w tym filmie sięga to już apogeum. Czasem trochę to irytowało, ale ostatecznie przymknąłem oko, ponieważ dziś jest jeszcze gorzej, a Seagal w każdej kolejnej produkcji dokonuje autoplagiatu i od lat stanowi karykaturę samego siebie. Pozostała część obsady ma się całkiem dobrze i zobaczymy m.in groteskowego Michaela Caine'a w ciekawej roli chciwego prezesa tego koncernu naftowego czy Johna C.McGinley'a. Występuje tu również Sven-Ole Thorsen i Joan Chen. Całość ilustruje świetna muzyka Basila Poledourisa, w której przewiną się m.in różne melancholijne brzmienia. Realizacja techniczna zdecydowanie zadowala - uświadczymy sporo efektów specjalnych starszego typu, pirotechniki oraz wybuchów. Strzelaniny są krwiste i brutalne niczym u Paula Verhoevena. Bardzo wysokiego budżetu (50 milionów dolarów) co prawda jakoś nie widać, ale skromnie też nie jest. No cóż -  za drugim razem "Na zabójczej ziemi" znacznie lepiej się oglądało, a i klimat jest tu niczego sobie. Dawniej produkcję tę oceniłem na 5/10, ale po odświeżeniu ocenę podnoszę o oczko wyżej. Mam to nagrane z Polsatu z Tomaszem Knapikiem - wersja ta nie zawiera ostrych tekstów, została za to całkiem sprawnie przetłumaczona.

"Obserwatorzy II" (1990)

"Obserwatorzy II" (1990) - nie widziałem pozostałych części z tej serii, ale miałem możliwość zakupić i obejrzeć  drugą odsłonę, więc skorzystałem z okazji i nie żałuję - miło spędziłem wieczór przy tym filmie. Jest to kino podchodzące już pod klasę C, ale mające pewien swoisty urok produkcji z czasów wypożyczalni VHS, przez co seans jest nastrojowy. Akcja zawiązuje się dość szybko i nawet absorbuje, mimo sztampowości czy średniej realizacji, a i wątek z  tym inteligentnym psem oraz ścigającym go potworem w gotowym obrazie wypada lepiej niż mogłoby się wydawać.  Ma to bowiem sens i uzasadnienie - pies jest żywym "nadajnikiem", za którym będzie podążała bestia wychowana w laboratorium, zabijając wszystko na swej drodze -  no idealna broń do wykorzystania na terenie wroga. Jak nietrudno się domyślić, zwierzak wydostanie się przypadkiem na wolność i będzie szukał pomocy, a potwór, idąc jego tropem, pozostawi za sobą sporą ilość ofiar.
Cała intryga  do porywających nie należy, ale sprawdza się i na przedstawiane na ekranie wydarzenia patrzy się z pewnym zainteresowaniem, a to już coś. Strona techniczna wypada raczej ubogo i skromnie, a efekty specjalne nie zachwycają - stworzony przez naukowców mutant jest wyraźnie gumowy, karykaturalnie się porusza i wydaje dziwaczne odgłosy. Strzelaniny czy inne sceny, które wymagają większego wkładu finansowego również są oszczędne. Nie wpływa to jednak na wyrazisty oraz dość mroczny klimat "Obserwatorów II". Soundtrack jest przyzwoity, a poszczególne motywy muzyczne nawet wpadną w ucho. Bohaterowie może nie są jacyś barwni ani mocno zarysowani, ale wypadają nawet dobrze, a i w głównej roli występuje Marc Singer, znany m.in z "Koszmarnego polowania" - aktor ten dość mocno kojarzy się z erą VHS. Może tytuł ten nie powala, a wręcz trąci tandetą, ale przyznam szczerze, że lubię takie pocieszne gnioty lat 80. i 90., więc "Obserwatorzy II" trafili w mój gust. Ocena to 5/10 z wiadomych powodów. Wersję video tego filmu czyta Lucjan Szołajski.

wtorek, 16 października 2018

"Obserwatorzy II" (1990)

Dystrybucja: ITI
Lektor: Lucjan Szołajski
Tłumaczenie: niezłe

Jeden z moich kolejnych nabytków - "Obserwatorzy II" od ITI. Lektorem jest tutaj Lucjan Szołajski (podobno część pierwszą i trzecią też on czytał), a tłumaczenie wypada całkiem w porządku - może nie ma w nim bluzgów, ale pada parę ciekawie przetłumaczonych tekstów. Kaseta nosi ślady użytkowania, ale na dobrym sprzęcie, typu np. Sanyo chodzi bez zarzutu i obraz nawet nie drgnie. Magnetowidy nowszego typu czy delikatne, czułe combo VHS/DVD mogą mieć jednak jakieś problemy z odczytem. Wzór okładki jest nawet niezły, tylko szkoda, że mój egzemplarz ma obciętą - psuje to trochę estetykę tego wydania.

czwartek, 11 października 2018

"Nieśmiertelny" - analiza serii

Mój pierwszy kontakt z tym tytułem okazał się niezbyt obiecujący - byłem kajtkiem, gdy ojciec włączył kasetę z "Nieśmiertelnym" i wtedy niezbyt mnie on wciągnął. Do nużących należały chyba sekwencje w Szkocji i jakoś w tym momencie film wyłączyłem. Potem z TVP 2 (ok. 2004 r.) nagrał mi dwójkę (wtedy dozwolona była od lat 18), która o wiele bardziej mi się spodobała, więc obejrzałem ją z zaciekawieniem. Kolejny kontakt z jedynką miał miejsce pod koniec podstawówki - i za tym razem nie przekonałem się do tego obrazu. Dopiero w gimnazjum, za trzecim podejściem wywarł on na mnie konkretne wrażenie i powoli zaczął stawać się jedną z ulubionych produkcji. W tamtym czasie (tj. w 2011 roku) nagrałem też z TVP 2 dwójkę oraz trójkę i  również je polubiłem.

O pierwszej odsłonie można wiele napisać, ale w skrócie - jest to historia z jednej strony nieco naiwna, zaś z drugiej rewelacyjnie opowiedziana, a w miarę oglądania powoli składa się w sensowną oraz złożoną całość. Connor MacLeod to już ikoniczna postać, która zapisała się w historii kina - wcielił się w nią początkujący wówczas Christopher Lambert. Przeplatanie akcji z czasów (wtedy) współczesnych z retrospekcjami sprzed setek lat było naprawdę ciekawym i trafionym pomysłem. Sekwencje w malowniczej Szkocji wypadają nawet ciekawiej niż wydarzenia rozgrywające się w latach 80. Chociaż... "Nieśmiertelny" tak płynnie się uzupełnia i zazębia, że ciężko wskazać jakiś minus fabuły. Przeciwnik MacLeodaczyli Kurgan, pamiętnie odegrany przez Clancy'ego Browna jest równie wyrazisty jak główny protagonista - to też już legendarna rola. Dzieło Mulcahy'ego uzupełniają piosenki specjalnie skomponowane i nagrane przez zespół Queen, które do dziś są znane - bez nich byłoby znacznie ubożej.
Dwójka jest nieco problematyczna - ktoś miał na nią całkiem interesujący pomysł, chciał stworzyć coś ambitnego, niekopiującego motywów z części pierwszej, ale niestety się pogubił. O ile na etapie przygotowań projekt miał jakiś sens, tak później już nic z niego nie zostało. Zarówno wersja "Nowe życie", jak i "Renegat" są kompletnie niedorzeczne i przeczące oryginałowi. Jeśli chodzi o "Nowe życie" - w pierwotnym scenariuszu MacLeod i Ramirez po wygnaniu z planety Zeist na Ziemię narodzili się na niej zupełnie na nowo, jako nieśmiertelni, co było racjonalne - dlatego nie znali się w jedynce. Uzasadnienie to został jednak zarżnięte, ponieważ nie nakręcono o tym żadnej sceny dialogu, więc widz nie ma prawa wiedzieć o co w tym chodzi. Ale i tak zastanawiające jest, dlaczego na Zeist nazywali się również Ramirez i MacLeod? :D. Dlaczego generał Katana postanawia nagle zabić Connora, gdy ten jest śmiertelny i zostało mu kilka miesięcy życia? Dlaczego... aaa, szkoda gadać - zwyczajnie nic w "Nieśmiertelnym 2" nie trzyma się kupy, a liczne momenty i sekwencje są kuriozalne. Przykłady:

  •  w siedzibie "Tarczy" znajduje się ogromny wiatrak w korytarzu, który ma zabijać ludzi.
  •  na pokładzie samolotu prezentowany jest filmik... o katastrofie samolotu.
  • gdy generał Katana teleportuje się na Ziemię i wpada do pociągu mówi "nie wygląda mi to na Vegas". Rozumiem, że na Zeist też mają Vegas? ;).

Końcowa walka w "Nowym życiu" zmontowana została z dwóch zupełnie innych pojedynków i w ciągu dosłownie chwili zmienia się cała scenografia i strój wraz z bronią MacLeoda oraz generała Katany. Connor na początku nosi długi płaszcz i ciężki miecz, a potem nagle ma na sobie kurtkę z logo więzienia "Max" i bojówki, a także subtelną japońską katanę, natomiast generał Katana ni stąd, ni zowąd ma związane w kucyk włosy.
"Nieśmiertelny 2Renegat" trochę bardziej dopracowano - lepiej rozmieszczono poszczególne sceny,  zwiększono dawkę brutalności, a także wzbogacono całość o nowy, interesujący materiał - dodano np. konfrontację Katany i MacLeoda podczas jazdy samochodem. Również niechlujnie zmontowaną walkę z poprzedniej edycji montażowej ("Nowe życie") rozdzielono, a następnie umieszczono we właściwych miejscach. Logiki jednak dalej nie uświadczymy, bo tym razem Ramirez i MacLeod z odległej przeszłości zostają przeniesieni w przyszłość (nie ma tu nic o planecie Zeist), więc teorię o tym, że narodzili się ponownie można o kant dupy rozbić. Jak uzasadnić to, że nie znali się w pierwowzorze z 1986 r.? Katana wie o poczynaniach starego oraz schorowanego Connora, więc czemu nie zerknie dalej i nie zobaczy, kiedy nadejdzie jego śmierć, tylko postanawia go zabić, "bo tak"? W poprzedniej wersji też trudno doszukiwać się spójności, ale jednak było jej odrobinę więcej - Katana i MacLeod żyli w równoległych światach, przez co ten pierwszy miał "Górala" pod obserwacją, ale nie mógł zerknąć w przyszłość. W  "Renegacie" już to robi, więc dlaczego do cholery nie zerknie "dalej", by wiedzieć, czy Connor wyzionie ducha? Choć to dość skomplikowane, to nawet lubię i tę część i to moje guilty pleasure - cenię sobie ten klimat, archaiczne efekty specjalne czy zbudowaną w Argentynie, całkiem sporą dekorację futurystycznego Nowego Jorku (co jednakże średnio widać). Produkcja ta trochę zajeżdżała cyberpunkiem, a'la "Blade Runner" i to jej największy plus. O ile jedynka jest w konwencji fantastyczno-przygodowej, tak jej pierwsza kontynuacja to rasowe SF i prawie post-apo. Z tego, co się orientuję, "Nieśmiertelnego 2" jednak wykluczono z kanonu, co dziwić chyba nie powinno, a niektórzy w ogóle go nie uznają.
Trzecia odsłona jest bezpośrednim sequelem części pierwszej, który neguje dwójkę. Sequelem, ale jednocześnie też swoistym autoremakiem - skopiowano tu wszystkie wątki fabularne oryginału. Scenariusz to istna kalka - mamy pobieranie nauk u mentora, retrospekcje, rozwinięty wątek romansowy, porwanie bliskiej osoby itd. Nie posilono się na żadną oryginalność, ale generalnie "Nieśmiertelny 3: Czarnoksiężnik" jest nawet dobry i pomimo wtórności naprawdę przyjemnie się go ogląda. Cieszące oko są zdjęcia w Szkocji, ilustrowane piosenką "Bonny Portmore" (która od trójki stanie się nieodłącznym elementem serii) oraz całkiem ciekawe flashbacki z wydarzeń rozgrywających się podczas rewolucji francuskiej. No i co jak co, ale Connor w "Czarnoksiężniku" miał najładniejszą kobietę, a scena erotyczna wypadła najlepiej ze wszystkich w cyklu. Z kolei czwórka z 2000 r. to niezbyt udane połączenie wątków z pierwszego "Nieśmiertelnego" z tymi z serialu (o którym też wnet napiszę). Wszystko okej, tylko... wybrano poszczególne motywy z serialu o Duncanie, dodano nowe, zaczerpnięto różne elementy z jedynki i niedbale to wszystko połączono. Nawet dla mnie - fana całego uniwersum - ta produkcja momentami robiła się niezrozumiała, ponieważ panuje w niej kompletny chaos, a postacie wielokrotnie pojawiają się nie wiadomo skąd.
Standardowo także "Nieśmiertelny IV: Ostatnia rozgrywka" ignoruje zdarzenia z poprzedników. Jeśli chodzi o plusy, mamy całkiem dobre retrospekcje ze Szkocji czy Włoch, a i pokazano nam, w jakich okolicznościach poznali się Connor z Duncanem (w serialu jedynie o tym wspomniano). Właściwie jest to najciekawszy aspekt tego epizodu, bo pokazuje nam ich przyjaźń na przestrzeni kilkuset lat. Milo było popatrzeć na walki na miecze (z pominięciem finałowej). Sequel ten, podobnie jak "Nieśmiertelny 2" istnieje w dwóch wersjach, dość mocno się różniących. Z tym, że obie nie są satysfakcjonujące, a nad dodanymi/usuniętymi rzeczami można podyskutować - jedne z nich są ciekawe, inne zaś zbędne, a niektóre sekwencje nakręcono po prostu inaczej. Ciężko ocenić, która z kopii jest lepsza. Powstałe w 2007 r. "Nieśmiertelny: Źródło" to już zupełnie inna bajka, nie warta wspomnienia w tym tekście - kiedyś napiszę o tym, ale osobno.

Ocena i wersje lektorskie, jakie mam:

Nieśmiertelny 9/10:

  • VHS od NVC, Stanisław Olejniczak
  • DVD - Maciej Gudowski
  • RTL7 (4:3), Jarosław Łukomski
Nieśmiertelny 2 5/10:

  • VHS od VIM, Jerzy Rosołowski ("Nowe życie")
  • DVD - Tomasz Knapik ("Renegat")
  • TVP 2 (4:3), Maciej Gudowski ("Nowe życie")
  • TV 6 (16:9), Janusz Szydłowski ("Renegat")
Nieśmiertelny 3: Mag 6/10:

  • VHS od NVC, Ryszard Radwański
  • TVP 2 (4:3), Maciej Gudowski
  • TV 4 (16:9), Janusz Szydłowski
Nieśmiertelny 4: Ostateczna rozgrywka 4,5/10:

  • VHS od Vision, Maciej Gudowski (wersja kinowa)
  • TV Puls (16:9), Jarosław Łukomski (wersja rozszerzona)
  • TVP 2 (16:9), Marek Ciunel (wersja kinowa)
Jedynkę emitowało jeszcze TVP z Gudowskim. Dwójkę też wcześniej mieli i chyba właśnie w wersji "Renegat". Polsat wyemitował wszystkie części na przestrzeni lat, a i TVN pokazał chyba "Nieśmiertelnego 2".

wtorek, 9 października 2018

"Prawda czy wyzwanie" (2018)

"Prawda czy wyzwanie" (2018) - to dobry przykład filmu zrobionego po linii najmniejszego oporu, gdzie twórcy podeszli do projektu bez żadnych aspiracji, traktując wszystko po macoszemu. Fabuła jest szczątkowa i właściwie można powiedzieć, że większość jej wątków zbudowana została na zasadzie "bo tak". Scenarzyści postanowili, że grupa nastolatków w realnym życiu będzie musiała przestrzegać zasad gry i dokonywać wyborów, więc kiedy mają dostać kolejne pytanie z cyklu "prawda czy wyzwanie", losowa osoba z ich otoczenia robi Joker face, po czym je zadaje. Czemu akurat tak to wygląda? Tego się nie dowiemy. Również czas oczekiwania na pytanie się zmienia - czasem protagoniści dostają je jedno po drugim, a czasem przyjdzie im dłużej poczekać. Zmiany w regułach "zabawy" także następują w oparciu o zasadę "bo tak" - gdy bohaterowie postanawiają wybierać tylko "prawdę", to nagle okazuje się, że można ją wziąć tylko dwa razy pod rząd, a trzecia osoba dostanie "wyzwanie".  Poza tym, scenariusz złożony jest z samych gatunkowych klisz, gdzie znajdzie się masa pretekstowych kłótni między studentami, trochę łzawych momentów oraz coming outów. Okaże się też, że każdy, ale to każdy skrywa jakąś tajemnicę. Motyw poróżnienia w grupie czy poświęcenia się dla innych zostanie beznamiętnie odhaczony, a rozwiązanie intrygi (znowu duch, klątwa... ileż można) okaże się beznadziejne i całkowicie rozczarowujące.
Postacie są płaskie, bezpłciowe, napisane od linijki i w zasadzie od pierwszych minut możemy typować kto zginie, a kto otrzyma poważniejszy występ. Aktorzy nie pozostawiają złudzeń na temat swojej nieprofesjonalności i poziom ich gry aktorskiej jest mniej-więcej na równi z tym z "Trudnych spraw". Zresztą - poziom dialogów ma się podobnie. Efekty specjalne ograniczono do minimum, więc wykrzywione uśmiechy to jedyne, co tutaj zobaczymy. Z kolei każdy zwrot akcji (umyślnie, albo i nie) sygnalizowany jest tym, że widzimy jakąś osobę, a nagle inna przejdzie przed kamerą (przysłaniając widok), po czym na twarzy tej pierwszej pojawia się ten złowieszczy grymas. Ewentualnie nastąpi to po zmianie ujęcia. Ciężko o jakiś element zaskoczenia, skoro każdy moment zadania kolejnego pytania zostaje pokazany tak samo jak poprzedni. Jakiegokolwiek klimatu czy nastroju grozy również próżno tu szukać. Zdjęcia są brzydkie, niemalże amatorskie i odpychają  tym oglądającego. Trudno powiedzieć cokolwiek pozytywnego o tej produkcji, ponieważ wszystko w niej jest poniżej oczekiwań. Osoby odpowiadające za całokształt odwaliły totalną fuszerkę. Potencjał był o wiele większy -  niechętnie oceniam na 3/10.

środa, 3 października 2018

"Wybraniec śmierci" (1990)

"Wybraniec śmierci" (1990) - czołówka najlepszych tytułów Seagala, który jest tu bardzo aktywny i zaangażowany - dostał możliwość niejednego wykazania się przed kamerą, więc dźwięk łamanych rąk towarzyszył nam będzie przez cały seans. Steven kreuje postać niby taką jak zawsze, z ta różnicą, że w tych dawnych produkcjach chce się go oglądać, a walki w jego wykonaniu robią wrażenie. Tutaj ich sporo uświadczymy, a każda potyczka okaże się widowiskowa oraz ładnie nakręcona. Jedynie w finałowej konfrontacji dostrzec można pewien mankament, ponieważ kilkukrotnie widać dublera zamiast Seagala, jednak tylko w scenach, gdy przeciwnik tłucze nim o szyby, więc nie ma co się czepiać. Tyle, że można było to lepiej zamaskować i inaczej ustawić kamerę, bo podmiana na kaskadera jest mocno widoczna.
Sam film to świetne, brutalne kino z wczesnych lat 90. - krwi, nagości, soczystych one-linerów, a także dosadnych sekwencji tu nie brakuje, klimat zaś jest pierwszorzędny. Wątek tych jamajskich gangów i voodoo potrafi zaciekawić i został sprawnie wpleciony, a czarny charakter, czyli Porąbaniec, jest wyrazisty i wzbudza grozę - to godny przeciwnik dla naszego senseia. Scenariusz nastawiono na akcję, ale nie jest pretekstowy - po prostu wykorzystuje potencjał głównej gwiazdy, której tym razem towarzyszy inny wyjadacz tamtych lat, Keith David. W epizodzie też pojawi się Danny Trejo i Kevin Dunn. Całość uzupełniają piosenki reggae i soundtrack Jamesa Newtona Howarda. Oglądanie "Wybrańca śmierci" to czysta przyjemność oraz solidna porcja rozrywki - oceniam na 8/10. Znam jedynie wersję Polsatową, którą czyta Jacek Brzostyński.