niedziela, 31 marca 2019

"Riddick" (2013)

"Riddick" (2013) - kiedy druga część serii, czyli kosztowne "Kroniki Riddicka" z 2004 r. poległy w kinach, zawodząc zarówno fanów oryginału, jak i krytyków, postać kosmicznego recydywisty zniknęła z dużego ekranu na niemal dekadę. Jednakże po latach David Twohy wraz z Vinem Dieselem postanowili reaktywować cykl i w 2013 r. nakręcili  trzecią odsłonę "Pitch Blacka", która w zamierzeniu miała wrócić do korzeni, a więc do kameralności i mrocznego klimatu, cechującego  pierwowzór z 2000 r. Plan twórców połowicznie się ziścił - reżyser udowodnił, że nadal potrafi umiejętnie budować napięcie, natomiast Diesel ponownie wykreował zwierzę w ludzkiej skórze. Mimo ponownej współpracy obu panów, ich projekt okazał się być wtórny, miejscami nielogiczny (od kiedy naszego międzyplanetarnego awanturnika nie rażą jasne promienie słoneczne?) oraz kopiujący schemat znany z jedynki: grupa osób uwięzionych na nieznanej planecie musi stawić tutaj czoła potworom, wychodzącym na powierzchnię tylko wówczas, gdy sprzyjają temu warunki pogodowe (pora deszczowa). Brzmi znajomo, prawda? Jedyną różnicę w stosunku do "Pitch Black" stanowi odwrotność ról, ponieważ tym razem to Riddick urządza zakusy na najemników, a nie oni na niego. Reszta pozostaje bez zmian - mamy walkę o przetrwanie, stopniową eliminację kolejnych postaci, motyw połączenia sił etc. Bądź co bądź, sprawdzona formuła chwyciła po raz drugi i nie zważając na oklepaną historię oraz powielone rozwiązania fabularne kontynuacja ta jest przyzwoitym widowiskiem, które ogląda się z zainteresowaniem i niekłamaną przyjemnością. Bezustannie poszukiwany przez łowców nagród Riddick znów jest skurwiały, bezwzględny, zabijający wszystko, co tylko nawinie się pod ostrze jego prowizorycznego noża, dlatego nie zabraknie tutaj krwi oraz scen akcji. Trójka otrzymała kategorię wiekową "R", więc Twohy z powodzeniem to wykorzystuje, by na ekranie zaprezentować jak najwięcej jatki, brutalności i idącego za tym napięcia. Na szczęście zrezygnowano z PG-13, a także wymuskanego tonu poprzedniego sequela.
Wątki z "Kronik Riddicka" płynnie wpleciono w scenariusz "Riddicka", aczkolwiek rozwinięto je minimalnie - we wstępie dowiadujemy się, że widzący w ciemnościach zabójca został zdradzony przez armię Necromongerów, na czele której stał, a następnie pozostawiony przez nich na pewną śmierć na pustynnej planecie. Główny bohater oczywiście cudem jej uniknął (świetne są sceny, jak próbuje się urządzić oraz dojść do siebie w niesprzyjającym środowisku) i obmyślił plan śmiałej, lecz niełatwej ucieczki - podstępem ściąga na kosmiczne odludzie łowców głów, których statek pragnie przejąć. Przy okazji wyjdzie na jaw, że jeden z najemników jest ojcem Johnsa z "Pitch Blacka", co spowoduje, że wszystkie filmy z uniwersum zostaną spięte luźną, lecz sprawną klamrą i wzajemnie będą się uzupełniać. Techniczna strona recenzowanego obrazu prezentuje się dość średnio za sprawą nierównych efektów specjalnych, zdradzających niedokładne zastosowanie zielonego tła czy taniego CGI, chyba najsłabsze w całej franczyzie. Przykładowo: kosmiczny pies, z którym Riddick nawiązuje więź, od samego początku razi sztucznością i każdym ujęciem potwierdza, że jest komputerową animacją (wyjątkiem są zbliżenia pyska, wtedy mamy do czynienia z modelem animatronicznym), natomiast gdy protagoniści latają na "wieprzach" widać do bólu, że cała sekwencja została nakręcona na greenbox (skojarzenia z pościgiem na powietrznych ścigaczach z "Powrotu Jedi" będą jak najbardziej na miejscu). Co prawda widoki mamy ładne i przyjemne, a zdjęcia solidne oraz plastyczne, jednak czasem łatwo dostrzec granicę, gdzie kończą się rzeczywiste plenery lub dekoracje, za to zaczyna cyfrowe tło. Krwiożercze kreatury, które wychodzą na żery jedynie podczas ulewy zostały wykonane nieźle i nie mam zastrzeżeń co do ich wyglądu. Przedstawiono je identycznie jak nocne bestie w "Pitch Black" - nic o nich nie wiemy, poza tym, że raz na jakiś czas wyruszają na polowanie. Reasumując - "Riddick" to w miarę udana część (choć zrealizowana według szablonu), a przy tym męskie, bezkompromisowe kino, przywodzące na myśl czasy VHS. Napięta atmosfera, odpowiednie tempo, pieprzne dialogi czy lotne elementy humorystyczne nieco rekompensują techniczne oraz fabularne braki. Moja ocena to 6,5/10, tytuł ten posiadam na wydaniu DVD, które można określić jako "zajebiste" - tłumaczenie jest naprawdę ostre, a Jarosław Łukomski świetnie je czyta. Na produkcji tej byłem również we włoszczowskim kinie "Muza" w 2013 r.

czwartek, 28 marca 2019

"Kroniki Riddicka" (2004)

"Kroniki Riddicka" (2004) - po ogromnym sukcesie "Pitch Black" wiadomo było, że prędzej czy później światło dzienne ujrzy jego kontynuacja, tym bardziej, że postać Riddicka dobrze się sprzedała, czyniąc tym samym z Vina Diesela gwiazdę dużego formatu. Sequel został napisany i wyreżyserowany przez Davida Twohy, autora oryginału, a na jego realizację przeznaczono sumę w wysokości 110 milionów dolarów. Twohy za wszelką cenę chciał rozbudować stworzone przez siebie uniwersum i jak najbardziej przybliżyć widzom osobę cynicznego zabójcy, który widzi w ciemnościach. Pomysł był godny pochwały, lecz przyniósł efekt odwrotny od zamierzonego, a reżysera przerosły twórcze ambicje - "Kroniki Riddicka" w założeniu miały być wielowątkową, nakręconą z rozmachem, efektowną opowieścią science-fiction, w której Riddick mimowolnie staje się mesjaszem i ratuje wszechświat przed armią Necromongerów, a okazały się nieemocjonującym, oklepanym blockbusterem, brnącym w efekciarstwo oraz ekranowe głupoty. Co gorsza, seryjnego mordercę, Richarda B. Riddicka obdarto z tajemniczości, tworząc z niego sentymentalnego mściciela-wybawiciela, którego przybycie zapowiadała przepowiednia sprzed kilkudziesięciu lat. Zbiegły więzień nadal sypnie jakimś one-linerem, kogoś zrobi w wała, ale nie jest już takim skurwysynem, jakiego znamy z "Pitch Black" - ewidentnie utemperowano mu charakter na potrzeby pełnionej w "Kronikach Riddicka" roli zbawcy galaktyki. Być może na papierze cała historia prezentowała się ciekawie, jednak gotowy film poniósł finansową klapę, zaś fanów oryginału rozczarowała nagła zmiana konwencji franczyzy (zamiast stonowanego horroru sf dostajemy space operę) oraz złagodzony wizerunek głównego bohatera.
W produkcji tej roi się od efektów specjalnych, widocznych w niemal każdym ujęciu, co z czasem staje się wręcz męczące. "Kroniki Riddicka" to dobry przykład przerostu formy nad treścią, a także przesadności twórców, którzy zwyczajnie przedobrzyli z ilością animacji komputerowej, mimo że CGI jest paradoksalnie niezłe i jak na 2004 r. dość zaawansowane. Jedynie cyfrowo wygenerowane, psowate potwory w podziemiach więzienia wyglądały bardzo sztucznie, szczególnie na zbliżeniach, ale design chociażby kosmicznych statków, planet czy futurystycznej technologii był już niczego sobie. Scenografia również zasługuje na pochwałę - dekoracje niektórych miejsc, np. domu Imama czy Crematorii, brudnego, podziemnego zakładu karnego o potrójnie zaostrzonym rygorze są pieczołowicie przygotowane i nie odniesiemy wrażenia, że oglądany materiał został nakręcony w studio. Sceny rozgrywające się na terenie Crematorii ogólnie też należą do najlepszych z całego filmu - pełno w nich mroku i choć na moment powraca gęsta atmosfera z "Pitch Black". Kiedy natomiast z łańcuchów strażników zostają wypuszczone bestie, można odczuć napięcie oraz wzmożone zainteresowanie dalszymi wydarzeniami, które niestety podczas seansu nie pojawia się zbyt często, choć na pozór akcja goni akcję. Winę za to ponosi nie tylko przepych F/X, o czym już wspominałem, lecz także wiele zbędnych wątków (np. przepowiedni, zdrady Vaako), brak wyrazistych antagonistów czy przekombinowane sekwencje bijatyk/strzelanin, zmontowane w chaotyczny sposób i upstrzone w slow-motion oraz CGI bajery. "Kroniki Riddicka" ogląda się w miarę przyjemnie, dostarczają pewnej rozrywki, aczkolwiek od drugiej odsłony "Pitch Black" nie tego oczekiwałem. Gdyby projekt ten był odrębnym przedsięwzięciem, niezwiązanym z obrazem z 2000 r., pewnie zostałby lepiej przyjęty, chociaż uważam, że Davida Twohy i tak stać na więcej. Moja ocena waha się między 5 a 6/10, tytuł ten mam nagrany z TVN, lektorem tej wersji jest Janusz Szydłowski

poniedziałek, 25 marca 2019

"Długi weekend" (1978)

"Długi weekend" (1978) - małżeństwo Peter'a i Marci przeżywa kryzys, a próbą jego uratowania ma być wyjazd małżonków za miasto, na łono natury. Dobre zamiary jednakże idą w łeb, bo para mieszczuchów od samego początku notorycznie się kłóci i cały czas świadomie bądź nieświadomie dewastuje przyrodę. Po dotarciu do celu - odludnej plaży - Peter odreagowuje frustrację strzelaniem do zwierząt, wszędzie pozostawia po sobie śmieci, zaś Marcia w ogóle nie szanuje miejsca, w którym rozbili namiot i jest wrogo nastawiona do otaczającego ją świata. Matka Natura nie pozostanie im jednak dłuższa i bardzo szybko odpłaca miastowym pięknym za nadobne. Dzieło Colina Egglestona jest filmem mocno zapomnianym, aczkolwiek cieszącym się niemałym uznaniem wśród entuzjastów kina Animal Attack. Reżyser postawił tutaj przede wszystkim na klimat, minimalizm oraz jasne, ekologiczne przesłanie - przedstawia nam człowieka jako istotę egoistyczną, mającą destruktywny wpływ na środowisko, które bezmyślnie i dla zabawy niszczy swoimi poczynaniami. Głównych bohaterów (lub raczej antybohaterów) w żaden sposób nie da się polubić i nie zyskują oni naszej sympatii, co było oczywiście zamierzone - mężczyzna to właściwie duży chłopiec, rzucający butelki po wypitym piwie gdzie popadnie oraz strzelający do wszystkiego, co się porusza, a kobieta to wręcz zimna suka, która ceni sobie jedynie wygodę i komfort, a całą resztę ma w głębokim poważaniu. Zrobiłaby wszystko, aby wrócić do wygodnego mieszkania w centrum miasta, mając nawet pozostawić męża w dzikiej głuszy. Ataki zwierząt nie są zbyt brutalne i paradoksalnie nie jest ich dużo, ale "Długi weekend" to nie gore horror o zmutowanych bestiach - tutaj fauna i flora pragnie pozbyć się niechcianego intruza, który ją krzywdzi i zanieczyszcza w każdy możliwy sposób. Atmosferę mamy tutaj nie do podrobienia - od chwili, kiedy Peter i Marcia wyruszają w trasę i poszukują właściwej drogi, umożliwiającej im dotarcie do miejsca obozowiska, coś niepokojącego wisi w powietrzu i zwiastuje niebezpieczeństwo, bliżej nieokreślone zagrożenie. Sama opustoszała plaża, do tej pory nieskażona ingerencją człowieka prezentuje się malowniczo, ale jej widokowi towarzyszy też pewien niepokój, a urokliwe, ładnie sfilmowane plenery są także w jakiś sposób surowe, skrywające swoje tajemnice.
Materiał kręcono z perspektywy zwierząt - zza krzaków, zza drzew, z ziemi lub z powietrza, co było pomysłowym zabiegiem, idealnie pasującym do scenariusza przedstawianej historii. Taka forma filmowania podnosi również napięcie, ponieważ w każdej chwili może się okazać, że właśnie obserwujemy nieokiełznaną szarżę z głębi lasu na kemping małżeństwa. Ścieżka dźwiękowa podsyca aurę grozy, którą poczujemy głównie podczas scen nocnych, kiedy to mieszczuchy będą słyszeć żałosne zawodzenie, przypominające płacz dziecka oraz wszelkie złowrogie odgłosy wydobywające się z mroku. Towarzysząca wtedy, szarpiąca nerwy muzyka potęguje uczucie strachu i wywołuje ciarki na plecach widza. Efektów specjalnych wiele tu nie uświadczymy, ale gdy się pojawiają, to widać ich należyte wykonanie, z dbałością o krwawe szczegóły. Ujęć ze zwierzętami w "Długim weekendzie" nawet trochę się znajdzie i niekiedy będą to rzadsze gatunki, ujrzymy np. diabła tasmańskiego (który de facto nie występuje w Australii, gdzie realizowano tę produkcję). Elementy nadprzyrodzone u Egglestona raczej nie występują, choć mamy jeden tajemniczy wątek - zastrzelona i pogrzebana przez Peter'a krowa morska w jakiś sposób z każdym dniem znajduje się coraz bliżej namiotu małżeństwa. Jak się przemieściła? Tego się nie dowiemy, jednak takie niedopowiedzenie z całą pewnością oddziałuje na naszą wyobraźnię oraz sprawia, że wydarzenia, mające miejsce w trakcie feralnego, długiego weekendu stają się nie do końca zwyczajne i codzienne. Śmierć innych obozowiczów, którzy zatrzymali się niedaleko Peter'a i Marci także nie zostaje wyjaśniona, lecz można przypuszczać, że i ich dosięgnęła zemsta Matki Natury. Co tu dużo mówić - pamiętna klasyka, idealna dla miłośników stonowanych, nastrojowych thrillerów, niekoniecznie kipiących akcją, za to urzekających wykreowanym klimatem. Ode mnie 7/10. Film mam nagrany ze stacji TVP Kultura, emitowany był z formacie kinowym, a czytał go Janusz Szydłowski.                                             

Finał akcji #pełnamicha w kinie "Muza"

Weekendowa akcja w kinie "Muza" we Włoszczowie na rzecz potrzebujących zwierząt dobiegła końca. Podczas tegorocznej zbiórki miłośnicy czworonogów dali z siebie o wiele więcej, przekazując schroniskom w Rytlowie i Suchedniowie ponad 320 kilogramów karmy (przypomnijmy, że w 2017 roku udało się zgromadzić prawie 100 kilogramów). Ogromne serca okazali nie tylko ci, którzy zasiadali przed ekranem kinowym - w repertuarze znajdziemy m.in. podtrzymującą temat produkcję "O psie, który wrócił do domu", ale i osoby niedecydujące się na seans filmowy. Wsparcie dla tej wspaniałej inicjatywy spłynęło również od Fundacji Jesteśmy Blisko czy Urzędu Gminy Włoszczowa. Tak liczne uczestnictwo w akcji #pełnamicha to piękny, bezinteresowny gest mieszkańców Włoszczowy i okolic, który z pewnością przełoży się na radosne merdanie naszych futrzanych przyjaciół.

Gratulujemy panu kierownikowi, Grzegorzowi Krzywonosowi sprawnie przeprowadzonej zbiórki, a Was zachęcamy do włączenia się w kolejną :)

niedziela, 24 marca 2019

"Pitch Black" (2000)

"Pitch Black" (2000) - na nieznanej planecie rozbija się kosmiczny statek, na pokładzie którego przebywa kilkanaście osób, m.in zbiegły z więzienia morderca, Richard B. Riddick. W przeszłości, podczas odsiadki w zakładzie karnym, zafundował on sobie operację oczu i dzięki niej może widzieć w ciemnościach. Po katastrofie, rozbitkowie przeszukują na pozór niezamieszkałą planetę, oświetlaną przez trzy słońca; okazuje się, że raz na 22 lata dochodzi do ich całkowitego zaćmienia, a w czasie jego trwania na łowy wyruszają nocne, drapieżne istoty. Jedyną szansą ocalonych jest więc Riddick, doskonale radzący sobie podczas mroku. Tak pokrótce przedstawia się fabuła filmu Davida Twohy, który w trakcie premiery miał raczej mieszane opinie wśród krytyków, jednak nieźle poradził sobie w box office i zaskarbił sympatię widzów, zaś na przestrzeni lat zyskał status obrazu kultowego. Moim zdaniem tytuł ten należy do jednych z najlepszych horrorów science-fiction jakie nakręcono i cyklicznie do niego powracam. Co prawda dużej ilości grozy tu nie uświadczymy, ale napięcie oraz klimat prezentują się wręcz genialnie, a wytrawna reżyseria Davida Twohy zachwyca. W "Pitch Black" urzekła mnie jeszcze różnorodna kolorystyka - niektóre kadry są bardzo jasne, inne wchodzą w mocno niebieskawą tonację, natomiast w drugiej połowie tej produkcji panują egipskie ciemności, rozświetlane jedynie latarkami czy blaskiem płomieni. Zabieg ten wraz z ładnymi, pustynnymi plenerami, dekoracjami wnętrz kosmicznych pojazdów oraz opuszczonych, naukowych placówek robi niesamowite wrażenie, a atmosfera jest tak gęsta, że niemal namacalna.
Efekty wizualne chwilami zdradzają swoją nienaturalność, ale i tak uważam je za solidne, ponieważ twórcy "Pitch Black" dysponowali ograniczonymi nakładami finansowymi i nie mogli sobie pozwolić na rozrzutność ani też przesadną widowiskowość. Zresztą - przy skromnym budżecie, opiewającym jedynie na 23 miliony dolarów, spece od efektów specjalnych i tak bardzo dobrze sobie poradzili. CGI również jest tu przyzwoite, chociaż ma swoje lepsze oraz gorsze momenty, przykładowo: podczas scen dziennych grafikę komputerową można z łatwością dostrzec, a latające potwory wyglądają nieco sztucznie. Niemniej jednak, w ujęciach słabo oświetlonych, kiedy wszystko spowija ciemność, widzowi ciężko rozpoznać, czy skradająca się bestia to obiekt cyfrowy, czy też model animatroniczny - nawet wtedy, gdy została ukazana w pełnej krasie. Sam wygląd spragnionych krwi potworów jest niebanalny, a z całą pewnością oryginalny - nareszcie nie mamy do czynienia z klonami legendarnego Obcego ani pająkowatymi stworzeniami z tysiącami odnóży i macek, tylko z czymś zupełnie innym, może nieco bardziej przyziemnym, lecz jakże nieludzkim. Vin Diesel w roli cynicznego zabójcy świetnie się odnalazł, widać, że na planie towarzyszyła mu swoboda, a portretowany przez niego Riddick może być godnym następcą Snake'a Plisskena. Uczynienie antybohatera centralną postacią filmu było pomysłowym strzałem w dziesiątkę, bo kreacja Diesela to już ikona kina science-fiction. Pozostała część obsady także się sprawdza, a zobaczymy tu jeszcze m.in Keitha Davida, Radhę Mitchell czy Cole'a Hausera - każdego z protagonistów (bądź antagonistów) obdarzono indywidualnym charakterem i generalnie każdego da się w jakiś sposób zapamiętać. Z kolei wątek konfliktu w grupie oraz jej stopniowego rozpadu został przez Twohy'ego precyzyjnie rozwinięty i nakręcony. Mam świadomość, że "Pitch Black" posiada swoje wady i nie jest jakimś ambitnym dziełem, które zrewolucjonizowało gatunek, ale nie sposób go nie docenić - oceniam na mocne 8/10.

Wersje lektorskie jakie znam (film nie miał szczęścia do lektorów):
* DVD Filmostrada - Jan Czernielewski
* TVN (16:9) - Piotr Borowiec
* TVP (16:9)  - Maciej Gudowski

piątek, 22 marca 2019

"Z Archiwum X - Akta nr 82517" (1995)

Dystrybucja: Imperial
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: - (tekst Jacka Mikiny)

Kolejny raz nie miałem szczęścia... bardzo się ucieszyłem, kiedy zamówiłem tę kasetę, ale niestety gdy do mnie doszła, okazało się, że jest uszkodzona i "Akta nr 82517" raczej nie nadają się do obejrzenia. Film przejrzałem jedynie fragmentarycznie, a w miarę poprawnie działo z 20 ostatnich minut. Zarysowanie na taśmie jest niby niewielkie, a jednak swoje zrobiło. Sprawdzałem kasetę na innym sprzęcie i również nie zadziałała jak trzeba.
Jeżeli chodzi o samo wydanie "Z Archiwum X", to są to odcinki "Nisei" oraz "731" z sezonu trzeciego, złączone w całość, przez co przypominają produkcję pełnometrażową. Na lektorce mamy Tomasza Knapika i powiem Wam, że zamiata pod dywan szeptankę Gudowskiego z DVD - jego głos jest pełen werwy, czyta dynamicznie i naprawdę miło się go słucha. Co do tłumaczenia, było ono trochę specyficzne - np. słynne zdanie "The Truth Is Out There" z sekwencji początkowej przełożono jako... "prawda nie zna tajemnic" :D. Wyszło masło maślane, ale z przyjemnością wyłapuję takie zmiany. Niektóre teksty Muldera zostały jednak ciekawie przełożone. Autorem tłumaczenia jest Jacek Mikina, który często kaleczy listy dialogowe i łopatologicznie przekłada je na nasz język. Nie mogę ocenić, jak wyszło mu tym razem, ponieważ jak poinformowałem z początku, nie widziałem całości materiału wypuszczonego na tej kasecie, a tylko urywki, po jakich de facto ciężko ocenić pracę pana Jacka. Szkoda, że wpadł w moje ręce taki trefny egzemplarz, ale może jeszcze kiedyś zdobędę lepiej zachowany.

#pełnamicha w kinie "Muza" we Włoszczowie

Początek wiosny, a pogoda za oknem nie zachęca do wyjścia z domu? 
A gdyby tak połączyć przyjemne z pożytecznym?

Już w ten weekend, między 22 a 24 marca br., kino "Muza" we Włoszczowie przy ul. Wiśniowej 19 organizuje akcję #pełnamicha, której celem jest zbiórka karmy dla zwierząt, przebywających w schronisku. Akcja obejmuje dwie placówki: 

* Berezów 76D, 26-130 Suchedniów,
* Rytlów 26-234 Słupia, Kielce.

Każdy, kto zechce się w nią włączyć, będzie mógł wziąć udział w losowaniu atrakcyjnych nagród. Wystarczy wrzucić kupon z biletu do specjalnie przeznaczonej na to kuli i czekać na ogłoszenie wyników, które będzie miało miejsce 26 marca na fanpage'u włoszczowskiego kina "Muza". Razem zatroszczmy się o lepsze życie porzuconych i niechcianych, czworonożnych przyjaciół. Karma wraca!

Zachęcamy do wzięcia udziału w zbiórce i życzymy miłego seansu :)


"Ostatnia granica" (1993)

"Ostatnia granica" (1993) - choć bardzo cenię sobie kino postapokaliptyczne, to jednak tytuł ten nigdy do mnie nie przemawiał; nie spodobał mi się ani za pierwszym razem ani teraz, kiedy po latach obejrzałem go ponownie. Pierwsze minuty są dość obiecujące, zapowiadają solidne, B-klasowe rzemiosło, lecz po jakimś kwadransie można już odczuwać stopniowe rozczarowanie, a im dalej, tym gorzej. Z ekranu znikają widoki portretujące zdegradowany, upadły świat "przyszłości" (czyli 2009 r.), w którym ludzie żyją pośród ruin wymierającej cywilizacji, natomiast w zamian mamy powtarzane w nieskończoność ujęcia zielonej łąki, latających po niebie ptaków oraz prowizorycznej farmy. Ukrywa się w niej główny bohater, Jake, zbiegły więzień, planujący zemstę na zabójcy swojego ojca - nikczemnym Duke'u, którego przypadkiem spotkał oraz rozpoznał w zdemoralizowanej osadzie, zaraz po ucieczce z zakładu karnego. Jak widać, motywacje naszego protagonisty są mocno stereotypowe, przemielone dziesiątki razy w produkcjach tego nurtu. Ponadto Jake'a cechuje kompletna nijakość, brak jakiejkolwiek osobowości, a aktor wcielający się w niego jest drewniany jak stołowa noga. Jego adwersarz jest z kolei tym "złym" tylko dlatego, że Jürgen Prochnow obdarzył go swoją słynną, demoniczną aparycją, niewymagającą jakiejkolwiek charakteryzacji. Film zwyczajnie nudzi, losy groteskowych postaci widza w ogóle nie interesują, a i poskąpiono sekwencji przedstawiających retro-futurystyczną rzeczywistość, co sprawia, że nie ma mowy o jakimś wyrazistym klimacie. Sceny akcji są dość toporne oraz mało wyszukane, jednakże efekty postrzałów wykonano dość dobrze - wypadają krwawo i nawet realistycznie. Szkoda tylko, że cała brutalność "Ostatniej granicy" na tym się kończy, przez co nic mocniejszego czy dosadniejszego już tu nie zobaczymy.
Scenariusz można określić jako naciągany oraz dziurawy niczym ser szwajcarski - nie wiadomo, po jaką cholerę Jake kradnie motor ludziom Duke'a, czym ściąga na siebie ich uwagę, jakby nie mógł zwyczajnie, niepostrzeżenie ulotnić się ze speluny, w której oni stacjonują. Kiedy ma okazję zabić swojego wroga i pomścić ojca, to w nieskończoność z tym zwleka, zdradzając przy tym swoje plany. Zagadkę stanowi też dla mnie fakt, że w przyszłości dwóch twardzieli nie może dać sobie po pyskach, ale organizowane są westernowe pojedynki w samo południe lub rycerskie konfrontacje na koniach bez koni (zamiast nich jeździ się  na motorach, mających kody na nieskończoną ilość benzyny). Braku walki wręcz w takim przypadku nie da się wybaczyć, ponieważ czekało się na nią niemal cały seans. Zresztą... zaprezentowany finał to istna żenada, bo okazuje się, że gang Duke'a, siejący śmierć oraz zniszczenie na obszernym terenie tworzy zaledwie paru cieci, których przestraszyć i rozgonić łatwiej niż średniowiecznych chłopów z widłami i pochodniami. W "Ostatniej granicy" dziwnym zbiegiem okoliczności jest także to, że amunicji, wspomnianej benzyny czy alkoholu ludzkie niedobitki mają pod dostatkiem, a choćby woda i żywność stanowi pewnego rodzaju rarytas. Bonusowo wpadka dnia - Jake goli się, by w następnej scenie mieć już trzydniowy zarost ;). Paradoksalnie w obrazie tym najlepiej poprowadzony został wątek romansowy - powściągliwy, nieprzesadzony, w miarę ciekawy, zaś rockowa, wyrazista muzyka stanowiła jego największy atut. Oceniam na 4/10. "Ostatnią granicę" posiadam na DVD, lektor jest cienki, ale tłumaczenie za to ma pazur.

poniedziałek, 18 marca 2019

"Lwie serce" (1990)

"Lwie serce" (1990) - jeden z najbardziej zapomnianych filmów z udziałem JCVD, lecz jednocześnie jeden z najlepszych w jego karierze. Belg wciela się tutaj w legionistę Lyona, który dezerteruje z armii, gdy dowiaduje się, że jego uwikłany w szemrane interesy brat został zamordowany. Uciekinier chce wyjaśnić tę sprawę i za wszelką cenę wspomóc tonącą w długach szwagierkę z pięcioletnią bratanicą. Agażuje się więc w uliczne walki, przynoszące mu coraz większą sławę i pieniądze. Jego szlachetna postawa, osiągnięcia oraz ogromne umiejętności zaczynają jednak wadzić wielu wpływowym osobom. Zapada decyzja o podstępnym wyeliminowaniu Lyona z "branży". Scenariusz jak widać jest prosty, aczkolwiek umiejętnie napisany, a reżyseria debiutującego "Lwim sercem" Sheldona Letticha sprawna i profesjonalna. Produkcja ta wciąga od pierwszych minut, by później coraz bardziej trzymać oglądającego w napięciu, nawet wtedy, kiedy na ekranie niewiele się dzieje. Klimat mamy tu mroczny, surowy, zaś kolorystykę chłodną, nieprzystępną. Miejsce akcji to głównie zaciemnione, niebezpieczne uliczki czy garaże, gdzie za odpowiednią ilość dolarów tłuką się zdesperowane zakapiory. Jean-Claude Van Damme kreuje postać zagubionego twardziela o miękkim sercu, który dobro oraz bezpieczeństwo zadłużonej rodziny stawia ponad własne. Jego bohatera szybko da się obdarzyć sympatią, a kierujące nim motywacje są konkretne, godne pochwały.
Obraz Letticha cechuje stonowanie, nie ma tu mowy o przekombinowaniu intrygi czy naciąganiu historii do granic możliwości, co sprawia, że losy protagonistów stoją pod znakiem zapytania, natomiast prezentowany przebieg wydarzeń emocjonuje, a miejscami nawet wzrusza widza. Choreografię pojedynków zalicza się  do solidnych, chociaż montaż miejscami ukrywa pewne niedociągnięcia. Nie tyczy się to jednak finałowej konfrontacji, która jest po prostu perfekcyjna i idealnie nakręcona - uważam, że to jedna z najlepszych oraz najbardziej poruszających scen walk w historii kina, zasługująca na wszelkie uznanie. Muzyka posiada refleksyjne, melancholijne brzmienia, aczkolwiek w sekwencjach dynamicznych przewijają się energiczne kawałki, skutecznie podkręcające tempo "Lwiego serca". Poza Van Damme, ze znanych twarzy spotkamy tu jeszcze Briana Thompsona ("Terminator", "Cobra, "Z Archiwum X") Michaela Qissi  (czyli Tong Po z legendarnego "Kickboxera", "Kickboxera 2"), a także Abdela Qissi (mongolski zawodnik z "Quest"). Reasumując - film ten to kultowy szlagier z czasów VHS, który nie zestarzał się ani trochę, a każdy następny seans odsłania jego kolejne, dotychczas nieodkryte walory. "Lwie serce" mam na VHS  od Elgaz w świetnej wersji, czytanej przez Marka Gajewskiego i na słynnym nagraniu z TVP, z Tomaszem Knapikiem na lektorce.

"Quest" (1996)

"Quest" (1996) - tym razem Jean-Claude Van Damme stanął po obu stronach kamery - wyreżyserował ten film według własnego pomysłu oraz wystąpił w nim w roli głównej, czym udowodnił, że nie tylko potrafi grać i rozdawać kopnięcia z półobrotu, lecz także opowiadać ciekawe historie. Scenariusz co prawda przywodzi na myśl "Krwawy sport" (nielegalny turniej sztuk walk, romans protagonisty z reporterką, która pragnie zdobyć interesujący materiał), Belg niby porusza się po sprawdzonym schemacie, ale jednak widać, że ma on pomysł na to, co i w jaki sposób zaprezentuje na ekranie. Akcja rozgrywa się w 1925 roku na terenie malowniczych plenerów Tybetu i jednej z egzotycznych wysp, a wojownicy, biorący udział w tajemniczym turnieju posługują się różnymi stylami walki, zależnymi od miejsca ich pochodzenia - jest to pewna nowość w kinie kopanym, gdyż będziemy mogli podziwiać nie tylko efektowne pojedynki wręcz, ale i widowiskowe sceny akcji, dość rozbudowane dekoracje lat 20. czy orientalne lokalizacje. W debiucie reżyserskim Van Damme'a znajdziemy też rozwiązania fabularne znane z obrazów przygodowych; mamy tu motyw podróży po odległych zakątkach świata, która zmieni dotychczasowe życie pierwszoplanowych bohaterów oraz wątki zderzenia odmiennych kultur.  
Choreografia bijatyk w "Quest" stoi na naprawdę solidnym poziomie i chociaż niektóre ze starć trwają zaledwie kilkanaście sekund, to jednak wypadają emocjonująco i potrafią zapaść w pamięć, zaś przedstawienie odmiennych technik walki/umiejętności zawodników wzbudza zainteresowanie. Gdyby Van Damme chciał pokazać 5-10 minutowe konfrontacje, to jego projekt musiałby trwać z dobre trzy godziny ;). Montaż scen, przedstawiających zmagania uczestników krwawej rozgrywki został dopracowany, przemyślany, wyciąga z nakręconych ujęć wszystko, co najlepsze. To samo można powiedzieć także o zdjęciach czy pracy kamery. Muzyka Randy'ego Edelmana wpada w ucho, wprowadza widza w przedstawiony świat i sprawia, że o wiele silniej wszystko przeżywa. Ponadto przez niektóre brzmienia soundtrack przypominał mi ścieżkę dźwiękową z takich produkcji jak "Ostatni smok" czy "Anakonda", do jakich OST również skomponował Edelman. Poza Kickboxerem, w obsadzie pojawił się tu jeszcze agent 007 - Roger Moore, kreujący naprawdę świetną postać lorda Dobbsa - sympatycznego, aczkolwiek nieuczciwego, nieporadnego chachmenta i krętacza, którego nie można obdarzyć w pełni zaufaniem. Obecny jest tu też James Remar oraz Abdel Qissi, czyli główny antagonista Van Damme'a z "Lwiego serca". "Quest" nie przypadło do gustu krytykom, którzy nie pozostawili na nim suchej nitki, mimo to film okazał się kasowym hitem i do dziś cieszy się uznaniem wśród fanów JCVD oraz entuzjastów kina martial arts.  Świadczy to o tym, że zawodowi recenzenci nie zawsze mają rację. W mojej opinii jest to tytuł o wtórej fabule, miejscami naiwny, naciągany, jednakże sprawnie poprowadzony i angażujący. Ode mnie 7/10.

Wersje lektorskie jakie znam:                                                       
*  VHS NVC - Lucjan Szołajski
TVN (4:3) - Piotr Borowiec
* Polsat (4:3) - Tomasz Knapik
TV4 (format kinowy) Janusz Szydłowski
*  TVP (4:3) - lektora nie pamiętam

sobota, 16 marca 2019

"World Gone Wild" (1988)

"World Gone Wild" (1988) - po premierze "Mad Max II" kolejne postapokaliptyczne produkcje zaczęły pojawiać się jak grzyby po deszczu. Duża część z nich była zaliczana do niżowego, niskobudżetowego kina, przeznaczonego jedynie na rynek wideo oraz czerpiącego pełnymi garściami ze słynnej serii George'a Millera. "Świat oszalał" również nie odbiega od utartego schematu - po wojnie nuklearnej nasza cywilizacja upadła, a ludzie, którym udało się przeżyć, prymitywnie egzystują w różnych skupiskach, walcząc o wodę i schronienie. Położona na uboczu osada Lost Wells, jako jedna z nielicznych posiada dostęp do wody pitnej, zaś jej mieszkańcy tworzą zgraną wspólnotę. Ich szczęście nie trwa jednak zbyt długo, bowiem w okolicy pojawia się sekta, dowodzona przez maniakalnego Dereka, zapatrzonego w postać Charlesa Mansona. Psychopata, wraz ze swoimi wyznawcami plądruje Lost Wells, porywając i zabijając przy tym kilka osób. Ethan, lider sterroryzowanej społeczności, w obawie przed kolejną grabieżą wynajmuje dawnego ucznia, Georga, a także kilku miastowych osiłków, którzy od teraz mają strzec Lost Wells przed następnym najazdem. Jak się okaże, najemnicy nie będą musieli długo czekać na potyczkę z grupą Dereka. Typowa dla tegoż gatunku fabuła bazuje na sprawdzonych motywach, pobrzmiewają w niej również echa "Siedmiu wspaniałych". Niski budżet filmu czasem daje się we znaki - realizacja bywa toporna, a sceny akcji zostają ograniczone do minimum, chociaż te, które widzimy na ekranie, starano się pokazać w dość widowiskowy sposób. Zamierzenie to zakończyło się połowicznym sukcesem, ponieważ konfrontacja w Lost Wells jest z jednej strony uboga, lecz z drugiej jak najbardziej zadowalająca, dostarczająca rozrywki.

Krwi i brutalności poza paroma momentami (strzał w głowę, podcięcie gardła) nie uświadczymy w "World Gone Wild" zbyt wiele, co miejscami denerwuje - w takich obrazach ceni się bezkompromisowość, dosadność, a tutaj jak gdyby od tego stroniono. Na tym samym wyłożyła się też trzecia część "Mad Maxa" z 1985 roku; ugrzeczniona, zaadresowana do młodszej widowni zwyczajnie nie miała siły przebicia. Twórcy natomiast raczą widza sporą ilością humoru, który w pewnym stopniu spełnia swoje zadanie i jest dość umiejętnie wplatany. Grę aktorską można określić jako przeciętną, a bohaterowie są raczej papierowi i nieszczególnie zyskują naszą sympatię. Ze znanych twarzy mamy tu Michaela Paré oraz Anthony'ego Jamesa - drugi z występujących o wiele lepiej wczuł się w swoją rolę, Paré był według mnie za sztywny. W miarę spójny scenariusz zalicza pewne nielogiczności; np. zastanawiające jest to, dlaczego ten alkoholik - udawany rewolwerowiec, Exline, na końcu się podpala? Miał szansę ucieczki i mógł ją wykorzystać... nie mam pojęcia, co nim kierowało. Brakowało mi jeszcze finałowej walki wręcz między George'em a przywódcą sekty, która została zasugerowana, po czym przerwana w najlepszym momencie. Oprawa muzyczna oraz piosenka tytułowa wpadają w ucho i uatrakcyjniają seans. "World Godne Wild" to tania, przeciętna produkcja, ale warta obejrzenia w nudny wieczór. Miłośnicy postapo i VHS z całą pewnością  po nią sięgną. Moja ocena to mocne 5/10, film mam na przegrywce z kasety od ITI, lektorem tej wersji jest pełen werwy Mirosław Utta.
                                                           

czwartek, 14 marca 2019

"Inwazja" (1985)

"Inwazja" (1985) - moja pierwsza książka Deana Koontza, jaką było mi dane przeczytać. Powieść ta posiada raczej średnie recenzje i początkowo również we mnie wzbudzała mieszane odczucia, jednak z czasem okazała się całkiem interesującą lekturą, choć dość nierówną i niepozbawioną wad. Fabuła przedstawia nam losy pewnego, niezwykłego 17-latka, Sama McKenzie, który dzięki wrodzonym, psychicznym zdolnościom potrafi rozpoznać krwiożercze potwory pod ludzką postacią, ukrywające się między nami. Jedynym celem tych stworzeń jest pognębienie oraz zniszczenie człowieka. Większość osób nie ma pojęcia o ich istnieniu i zwyczajnie ich nie zauważa, lecz nie Sam - on morduje wszystkie rozpoznane kreatury, wypowiada im prywatną wojnę. Po zabiciu swojego wuja-demona, wpływowego "człowieka", chłopak, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości trafia do objazdowego wesołego miasteczka, gdzie podejmuje pracę. Szybko wyjdzie na jaw, że wśród pracowników znajdzie wielu sojuszników w swojej krucjacie, z którymi wspólnie podejmie nierówną walkę z agresorem, szykującym się do ostatecznej likwidacji ludzkiej rasy. Opisywana historia jest trochę naiwna, miejscami brnie w klimaty hard science-fiction, aczkolwiek potrafi zaintrygować, a poszczególne wątki będzie czytało się z zapartym tchem, kartka po kartce.

Dla mnie najlepsze były momenty, kiedy Slim stopniowo urządzał się w miasteczku oraz rozwijał swoją relację z Ryą. Kolejny dobry rozdział to ten, gdzie protagoniści przenieśli swój interes do innej miejscowości, rządzonej i kontrolowanej przez monstra, nazywane przez Slima Goblinami - akcja nabiera wtedy tempa, a położenie głównych bohaterów staje się krytyczne. Czytelnika zastanawia co dalej poczną, jak sobie poradzą z tak trudną sytuacją i czy w ogóle wyjdą z niej cało. Ostatnie kilkadziesiąt stron, w tym finał, mający miejsce w kopalni również są emocjonujące, lecz z wiadomych przyczyn nie mogę ich opisać. Za minus "Inwazji" uważam natomiast pierwszoosobową narrację - czasem dziwnie czytało się, jak Slim dokładnie opowiadał co robi, w jaki sposób, jak walczy, co właśnie myśli itd. Na pewno niektórym taka forma będzie odpowiadała, ale do mnie jakoś nie przemówiła, chociaż z czasem nabrałem do niej przyzwyczajenia. Sam wstęp i pierwsze starcie z Goblinem charakteryzował lekki chaos, a miejscami wręcz głupkowatość. Późniejsze konfrontacje autor znacznie lepiej wplatał w rozgrywające się wydarzenia. Zastanawiająca była też dla mnie niezniszczalność Slima - wielokrotnie podkreślał on swój młody wiek, idący w parze z wielkim doświadczeniem, chociaż umiejętności Rambo czy nieomylność McGyvera były czasem wymuszone oraz denerwujące. Mimo wszystko postać tę dało się polubić, współczuć jej i kibicować. Solidnie została napisana także Rya, posiadająca dość skomplikowaną osobowość. Motyw starożytnej, zaawansowanej cywilizacji, panującej przed nami na Ziemi i jej eksperymentów genetycznych wypadł nieźle; myślę, że Koontz jeszcze bardziej mógł go rozszerzyć. Finał pozostawił furtkę do potencjalnej kontynuacji, która w sumie mogłaby uzupełnić oryginał, jednak tak się nie stało, a szkoda - z tego tematu spokojnie dałoby się wycisnąć znacznie więcej.  Reasumując - "Inwazja" to średnia książka science-fiction z nieco naciąganą, miejscami oklepaną intrygą, jednakże mająca swoje lepsze, warte zapamiętania fragmenty oraz  rozdziały.

Moja ocena: 6/10

wtorek, 12 marca 2019

"Mój własny wróg" (1985)

"Mój własny wróg" (1985) - zakurzona produkcja science-fiction Wolfganga Petersena, której akcja toczy się w odległej przyszłości, podczas wojny ludzi z zaawansowaną rasą kosmitów - Draków. W trakcie jednej z kosmicznych bitew pilot Willis Davidge (Dennis Quaid) zostaje zestrzelony, po czym rozbija się na nieprzyjaznej, opustoszałej planecie. W identyczny sposób, na tę samą planetę trafia również jeden z Draków. Ziemianin i obcy początkowo nie pałają do siebie sympatią i jeden pragnie wyeliminować drugiego, lecz szybko się okaże, że aby przeżyć, są zmuszeni połączyć siły oraz współpracować, mimo dzielących ich różnic. W chwili premiery, film Petersena otrzymał raczej mieszane recenzje i nie był finansowym strzałem w dziesiątkę, aczkolwiek doczekał się statusu kultowego; dziś natomiast stanowi niezły kąsek dla miłośników zapomnianych tytułów z czasów VHS. Wątek galaktycznej wojny jest jedynie punktem wyjściowym fabuły i starcia statków kosmicznych zobaczymy jedynie na samym początku "Mojego własnego wroga" - późniejsza akcja niemal w całości rozgrywa się na niezbadanej planecie, na której uwięzieni są Willis z Drakiem, a reżyser koncentruje się na rozwijaniu relacji między protagonistami. Niechęć, jaką rozbitkowie żywią do siebie nawzajem stopniowo przeradza się we wzajemną akceptację, a następnie w szorstką przyjaźń, w jakiej nie branie złośliwości i docinków. Obaj bohaterowie będą musieli także przewartościować swoje życie oraz zweryfikować przyjmowany dotychczas punkt widzenia - nie wszystko okaże się takie, jak mogłoby się wydawać.
Panujący w obrazie Wolfganga Petersena klimat jest luźny, pokrzepiający, ale miejscami też refleksyjny. Nie ukrywam, że czasem było trochę zbyt cukierkowo, jednak nie wpływa to na niekorzyść tej pozycji i nie odbiera przyjemności czerpanej z seansu. Solidna muzyka Maurice'a Jarre'a odpowiednio podkreśla to, co widzimy na ekranie. Miejscami niektóre kawałki przypominały mi te z "Mad Max pod Kopułą Gromu", którego także nagrywano w 1985 roku i do którego soundtrack tworzył nie kto inny, jak właśnie wspomniany wcześniej kompozytor. Dennis Quaid w głównej roli wypada naprawdę nieźle, aczkolwiek wcielający się w Draka Louis Gossett Jr. nie pozostaje w tyle, również tworząc wyrazistą kreację. Jako ciekawostkę dodam, że obaj aktorzy spotkali się dwa lata wcześniej na planie "Szczęk 3-D". Ze znanych nazwisk przewinie się tu jeszcze Brion James, czyli etatowy czarny charakter Hollywood. Efekty specjalne stoją na zadowalającym poziomie, są przyjemnie archaiczne i miło się patrzy na zaprezentowane tu modele nagrywane na niebieskim ekranie, domalówki czy studyjne dekoracje. Połączenie wszystkich tych technik przekłada się na ładnie wyglądające ujęcia, potrafiące przykuć uwagę widza. Dla mnie najlepsze sceny filmu to te, kiedy Willis i kosmita docierają się oraz postanawiają połączyć siły, aby wybudować sobie schronienie, a następnie próbują urządzić się w spartańskich warunkach. Występujące w produkcji elementy humorystyczne rozładowują atmosferę, a także nadają całości nieco familijnego tonu. Dzieło Wolfganga Petersena może nie należy do jakichś niezapomnianych szlagierów, ale jest godne polecenia i obejrzenia. "Mojego własnego wroga" mam nagranego z Polsatu (emisja z czerwca 2013 r., jeszcze w 4:3), a lektorem tej wersji jest Radosław Popłonikowski.

niedziela, 10 marca 2019

"Odmienne stany świadomości" (1980)

"Odmienne stany świadomości" (1980) - kontrowersyjny, wzbudzający sprzeczne odczucia, kultowy film Kena Russella o ekscentrycznym naukowcu, Eddiem Jessupie, który eksperymentuje nad stanami świadomości, wprowadzając się przy tym w narkotyczne transy. Pragnie on poznać odległe zakamarki naszego umysłu, doświadczyć innej, alternatywnej percepcji oraz zgłębić wiedzę na temat istoty życia. Z czasem chęć odkrycia prawdy o nas samych przeradza się w obsesję, a Jessup "wskakuje" na wyższe poziomy postrzegania rzeczywistości i dociera tam, gdzie nikt inny jeszcze nie zdołał dotrzeć. Scenariusz prezentuje się dość interesująco, lecz "Odmienne stany świadomości" nie są adresowane do każdego - tytuł ten z całą pewnością nie trafi do widzów gustujących w popcornowym kinie gatunkowym czy grona osób szukających zwykłej, filmowej rozrywki. Zaciekawi natomiast kinomanów ceniących sobie autorskie, niebanalne obrazy, poruszające filozoficzne zagadnienia. Panujący tutaj klimat  jest cholernie ciężki, stylistyka dziwaczna, zaś konstrukcja fabuły chaotyczna. Wszystko wygląda jak jeden wielki narkotyczny odjazd, pełen niepokojących, surrealistycznych wizji - jedne z nich dotyczą religijności, inne pokrętnej natury człowieka, a jeszcze inne odległej historii powstania naszej cywilizacji.
Mnie dzieło Kena Russella może jakoś specjalnie nie porwało, ale w pewien sposób wciągnęło i sponiewierało. Panująca tu, psychodeliczna otoczka wprawia oglądającego w specyficzny nastrój, natomiast produkcja miejscami wręcz szokuje porytymi scenami. Sama problematyka również jest nurtująca, zmuszająca do analizy tego, co właśnie widzimy na ekranie. Szkoda tylko, że wątki skupiające się na codziennym życiu głównego bohatera są prowadzone w sposób toporny i nieprzejrzysty - za dużo w nich przeskoków w czasie oraz nagłych zmian lokalizacji, które potrafią zdezorientować widza. Niekiedy można odnieść wrażenie, że  między poszczególnymi sekwencjami czegoś brakuje, że nie są ze sobą spójne. Z kolei postać doktora Jessupa jak dla mnie jest zbyt groteskowa (to ciągłe nawijanie naukowym żargonem, przekonywanie wszystkich do swoich racji bywa męczące), a za mało wyrazista; nie zauważymy w nim narastającego szaleństwa, które powinno stopniowo go ogarniać, a zaledwie fascynację nowymi odkryciami. Jeżeli chodzi o inne aspekty: zastosowane w "Altered States" efekty wizualne i praktyczne stoją na najwyższym poziomie, zachwycając techniczną dokładnością oraz spektakularnością. Nie ma w nich sztuczności, nienaturalności, dlatego wypadają przekonująco w każdym detalu. Muzyka celowo drażni nasze uszy, podsycając w nas napięcie. Reasumując - "Odmienne stany świadomości" to niepozbawiony wad, bardzo osobliwy, ryjący czerep film. Moja ocena to 5/10. Mam go nagranego z TVP z czasów, kiedy jeszcze stacje telewizyjne nie miały logo (początek lat 90.)

środa, 6 marca 2019

"Dr Jekyll i Mr Hyde" (1990)

"Dr Jekyll i Mr Hyde" (1990) - telewizyjna adaptacja legendarnej powieści Roberta Louisa Stevensona o tym samym tytule. Nie uświadczymy tu rozmachu, pionierskich efektów specjalnych, rozbudowanych dekoracji, dynamicznych zwrotów akcji czy reżyserskiej wirtuozerii, ale produkcja ta ma w sobie coś przyciągającego - coś, co sprawia, że nie chcemy odwrócić wzroku od telewizora i nie pozostajemy obojętni na to, co dzieje się na ekranie. Znana wszystkim fabuła o cenionym, londyńskim lekarzu, który nocami zamienia się w odrażającego, bezwzględnego Hyde'a została poprowadzona rzetelnie, potrafi zaciekawić, poruszyć oraz trzymać w napięciu. Film można rozpatrywać jako mroczny dramat lub stonowany horror z domieszką kina kostiumowego i romansu - reżyser (David Wickes) zadbał o to, żeby jego obraz nie był ograniczony przynależnością do konkretnego gatunku. Pozwala to również na dotarcie tegoż tytułu do szerszego grona odbiorców.
Scenografia Wiktoriańskiej Anglii jest skromna, acz klimatyczna oraz zwracająca uwagę. Oczywiście nie uświadczymy tu rozbudowanych plenerów i panoram, a jedynie pojedyncze uliczki czy skrzyżowania, które dość oszczędnie sfilmowano. W żadnym stopniu nie ujmuje to jednak urokliwości tychże lokalizacji. Charakteryzacja pana Hyde'a pozostawia trochę do życzenia i zdradza swoją sztuczność, aczkolwiek sceny transformacji doktora Jekylla w zdeformowanego potwora wypadają imponująco i zastosowano tu naprawdę pomysłowe efekty specjalne, przypominające te ze "Skowytu" Joe'go Dante  lub z "Coś" Johna Carpentera. Klimat mamy surowy, ale solidnie wykreowany - miejscami bywa sielankowy, optymistyczny, innym razem zaś dołujący i wzbudzający grozę. Michael Caine występujący w "Dr Jekyll i Mr Hyde" w roli głównej wypada fenomenalnie, idealnie oddając emocje targające jego bohaterem. W twarzy aktora dostrzec można wigor, nadzieję, ale też ból czy skrywaną tajemnicę. Joss Ackland, wcielający się w czarny charakter jak zawsze daje niezły popis i kreuje wrednego jegomościa. Reasumując - "Dr Jekyll i Mr Hyde" z '90 roku to całkiem udany, kameralny, powściągliwy projekt. Moja ocena to 7/10. Mam to nagrane z dawnego TVP z początku lat 90. (jeszcze bez logo), lektorem jest Maciej Gudowski.

wtorek, 5 marca 2019

"Komórka" (2016)

"Komórka" (2016) – książkę Stephena Kinga, na kanwie której powstał ten obraz wspominam bardzo miło. Trzymała w napięciu od pierwszych stron, była pomysłowa, krwawa i jedynie zakończenie okazało się być w  niej rozczarowujące, co zresztą jest typowe u tego autora. Czytając ją w 2016 roku, postać głównego bohatera – Clay'a Riddella od samego początku wyobrażałem sobie jako młodszą wersję Johna Cusacka. Parę tygodni później doczytałem w Internecie, że premierę ma właśnie ekranizacja "Komórki" z... Johnem Cusackiem w roli pierwszoplanowej. Moje zaskoczenie było niemałe, a do projektu podszedłem dość optymistycznie. Przy najbliższej okazji zakupiłem wersję kinową na DVD i zasiadłem do seansu – pierwsze minuty były dość obiecujące, ale bardzo szybko zdałem sobie sprawę z tego, że kolorowo jednak nie będzie. Scenariusz, w porównaniu do książki niby znacznie okrojono, do fabuły wprowadzono wiele zmian, sporo wątków poprowadzono w zupełnie inny sposób niż w literackim pierwowzorze, ale to akurat nic złego, ponieważ bardziej przerażał mnie brak wyobraźni reżysera, wyraźnie niski budżet oraz fakt, że historia po przeniesieniu na ekran wiele straciła. W utworze Kinga protagoniści przez długi czas wędrowali, ukrywali się, obserwowali postępujące zmiany u "zarażonych" – stanowiło to świetny materiał na klimatyczny, nietuzinkowy zombie horror, jednak w adaptacji wszystko zostało przedstawione po łebkach, skrótowo, bez żadnej finezji czy wyczucia. Reżyser nie próbuje widza zaintrygować, przestraszyć czy  trzymać w niepewności, lecz na siłę pcha akcję naprzód, jakby go ktoś gonił, a także nie zatrzymuje się, nie skupia na żadnych motywach pobocznych. Jednocześnie w poszczególnych miejscach pełnymi garściami czerpie z pierwowzoru Mistrza  Grozy, tym samym zabijając "Komórkęjako samoistne kino grozy. Wielu oglądających bez zaznajomienia się z książką może mieć problem ze zrozumieniem intrygi, która bywa chaotyczna. Co prawda Stephen King również wielu rzeczy nie wyjaśnił, np. tego, skąd wziął się tajemniczy sygnał zamieniający ludzi w zombie, lecz znacznie lepiej wszystko rozpisał i opowiedział. U Toda Williamsa sporo wątków wychodzi nagle, jakby znikąd, na siłę np. "Łachmaniarza"/"Króla internetu" czy telepatii.
Efekty specjalne są bardzo, ale to bardzo nierówne – charakteryzacja wypada nieźle, dokładnie, gore nawet robi wrażenie, ale CGI już srogo zawodzi; grafika komputera w "Komórce" jest strasznie biedna, ograniczona, wzbudzająca uśmiech politowania. Przez nią produkcja ta sprawia wrażenie, jak gdyby została zrealizowana gdzieś w 2004-2006 roku, a nie w 2014 (premiera miała miejsce dwa lata później). John Cusack, od początku lektury odpowiadający mojemu wyobrażeniu Clay'a daje niestety ciała  - wałęsa się ze zblazowanym wyrazem twarzy w idiotycznej czapce oraz ma na wszystko ewidentnie wyjebane. Jego ekranowy partner, Tom, w którego wciela się Samuel L. Jackson również po planie zdjęciowym chodzi znudzony, mało zaangażowany w swój występ. Przy okazji postać Toma to największa zmiana w stosunku do dzieła Kinga – tam mężczyzna był niewysokim, trochę niezaradnym, białym facetem z wąsami (wypisz wymaluj William H. Macy), a tutaj to czarnoskóry twardziel, mający doświadczenie w walce. Inną taką istotą różnicą jest np. fakt, że w filmie epidemia zaczyna się na zaludnionym lotnisku, nie zaś w centrum miasta. Nie uświadczymy też lewitujących zombie, choć to akurat uważam za plus – w prozie niezbyt do mnie przemawiał ten pomysł. Co natomiast w "Komórce" Williamsa podobało mi się, to choćby lokacje: widok opuszczonych ulic, wyludnionych przedmieść etc. Szkoda tylko, że praca kamery miejscami jest zbyt chaotyczna, a montaż za szybki i momenty, które miały być w założeniu dynamiczne, wywołują oczopląs. Częściowo ciekawa, lecz stanowczo za krótka była także scena rozmowy Clay'a i Toma w mieszkaniu tego pierwszego, kiedy z okien obserwowali krążące po ulicach kreatury i gdy do drzwi ich tymczasowego schronienia zapukała przerażona Alice. Cała ta sekwencja aż prosiła się o rozbudowanie, dyskusje ocalonych, a de facto ogranicza się do suchej, nieemocjonującej wymiany spostrzeżeń. Reżyser miał tu możliwość przybliżyć nam sylwetki trójki niedobitków oraz nakreślić ich charaktery, ale z tego nie skorzystał, gdyż bezmyślnie zacytował książkę, sfilmował co miał sfilmować i tyle. Reasumując – przedsięwzięcie  Toda Williamsa to niezbyt wierna, mocno przeciętna, średnio satysfakcjonująca ekranizacja "Komórki" i zarazem tani, nieangażujący, ograny, podrzędny horror, opowiadający o apokalipsie zombie, któremu brakuje indywidualności  czy sensowniejszego ciągu przyczynowo-skutkowego. Moja ocena waha się między 4,5 a 5/10. Lektorem na wydaniu DVD jest Andrzej Leszczyński.

niedziela, 3 marca 2019

"Wojna światów" (2005)

"Wojna światów" (2005) – kilkanaście lat temu bardzo lubiłem produkcje firmowane nazwiskiem Stevena Spielberga i podziwiałem jego talent, dziś jednak uważam, że wyrobnik ten wypalił się i od jakiegoś czasu nie zrealizował niczego pamiętnego (a "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" to profanacja całej serii oraz jeden z najgorszych sequeli jakie nakręcono). Cenię sobie jednakże jego "Wojnę światów", mimo że nie jest to jakieś wybitne, kinematograficzne osiągnięcie ani nic na miarę wcześniejszych dokonań reżysera. Film, będący już drugą adaptacją powieści H.G. Wellsa broni się za to niezłym tempem, bogatą stroną wizualną, a także odpowiednio wykreowaną atmosferą. Historię znaną z książki i pierwszej ekranizacji z 1953 roku uwspółcześniono (nie pobrzmiewają już tu echa zimnej wojny, natomiast społeczeństwo żyje w ciągłej obawie przed atakami terrorystycznymi) oraz podkręcono na potrzeby dzisiejszej widowni – więcej efektów specjalnych, więcej emocji, mniej wątków pobocznych. Rozgrywające się dantejskie sceny widzimy także z innego punktu widzenia – nie z  perspektywy armii, dowodzących czy uczonych, jak to było w latach 50., lecz oczami przeciętnej, zbrakowanej, amerykańskiej rodziny, czyli Ray'a (Tom Cruise), zwyczajnego robotnika portowego oraz jego dzieci. Zabieg ten pozwala nam lepiej identyfikować się z głównymi bohaterami, pospolitymi zjadaczami chleba i jest powiewem świeżości, gdyż nie uświadczymy tu żadnych wojskowych narad, tyrad tęgich umysłów ani patetycznych przemów z łopoczącą w tle flagą USA. Wszelkich informacji na temat inwazji dowiadujemy się z przypadkowych źródeł; telewizji bądź od innych obywateli, jakich protagoniści spotykają na ulicach w trakcie ucieczki. Podobny sposób prowadzenia akcji w 2002 r. zaproponował nam M. Night Shyamalan w kultowych "Znakach", gdzie podczas ataku kosmitów obserwujemy zaledwie jedną rodzinę, ukrywającą się na własnej farmie, we własnym domostwie.
Spielberg wyraźnie zaakcentował również wątek działań aspołecznych – w obliczu zagrożenia, kiedy ład i porządek upada, ludzie zdolni są do wszystkiego, nagminnie łamią prawo i posuwają się do haniebnych czynów (kradzieże, zabójstwa). Miejscami można nawet odnieść wrażenie, że nasz gatunek niczym nie różni się od najeźdźców, a wręcz jest gorszy od nich. Będący w głównej roli Tom Cruise wypada naprawdę dobrze, nie kreuje luzaka i kozaka, jak to przeważnie bywa, tylko jest przeciętnym, czasem nieporadnym, obawiającym się obowiązków facetem, znienawidzonym przez własne dzieci. Często panikuje i za wszelką cenę stara się odwieźć syna i córkę do matki, aczkolwiek podejmuje rozważne decyzje, nie narażając się na zbędne ryzyko. W epizodycznym występie pojawia się w nowej "Wojnie światów" także Tim Robbins, a w jednym ujęciu Gene Barry wraz z Ann Robinson – gwiazdy wersji z lat 50. Efekty specjalne prezentują się solidnie, chociaż mają swoje lepsze i gorsze momenty, np. trójnogi w niektórych sekwencjach wyglądają imponująco, wzbudzają grozę, w innych zaś odcinają się od tła oraz zdradzają swoją sztuczność. Podobnie sprawy mają się ze scenami niszczenia miast – raz CGI nie rzuca się w oczy, jest umiejętnie i sensownie zastosowane, a raz doskonale widać, że użyto co najwyżej średniej grafiki komputerowej. Podobały mi się też plenery oraz zdjęcia – dostrzeżemy tu ładnie ujęte, spokojne, amerykańskie przedmieścia. Kamera porusza się zręcznie, podąża za bohaterami i precyzyjnie obejmuje obszar wydarzeń. Muzyka podnosi napięcie, a także ładnie ilustruje to, co widzimy na ekranie. Poza natrętnym, wymuszonym happy endem zastrzeżeń nie mam – moja ocena to 7/10. Film posiadam na DVD, lektorem jest Maciej Gudowski.