sobota, 16 marca 2019

"World Gone Wild" (1988)

"World Gone Wild" (1988) - po premierze "Mad Max II" kolejne postapokaliptyczne produkcje zaczęły pojawiać się jak grzyby po deszczu. Duża część z nich była zaliczana do niżowego, niskobudżetowego kina, przeznaczonego jedynie na rynek wideo oraz czerpiącego pełnymi garściami ze słynnej serii George'a Millera. "Świat oszalał" również nie odbiega od utartego schematu - po wojnie nuklearnej nasza cywilizacja upadła, a ludzie, którym udało się przeżyć, prymitywnie egzystują w różnych skupiskach, walcząc o wodę i schronienie. Położona na uboczu osada Lost Wells, jako jedna z nielicznych posiada dostęp do wody pitnej, zaś jej mieszkańcy tworzą zgraną wspólnotę. Ich szczęście nie trwa jednak zbyt długo, bowiem w okolicy pojawia się sekta, dowodzona przez maniakalnego Dereka, zapatrzonego w postać Charlesa Mansona. Psychopata, wraz ze swoimi wyznawcami plądruje Lost Wells, porywając i zabijając przy tym kilka osób. Ethan, lider sterroryzowanej społeczności, w obawie przed kolejną grabieżą wynajmuje dawnego ucznia, Georga, a także kilku miastowych osiłków, którzy od teraz mają strzec Lost Wells przed następnym najazdem. Jak się okaże, najemnicy nie będą musieli długo czekać na potyczkę z grupą Dereka. Typowa dla tegoż gatunku fabuła bazuje na sprawdzonych motywach, pobrzmiewają w niej również echa "Siedmiu wspaniałych". Niski budżet filmu czasem daje się we znaki - realizacja bywa toporna, a sceny akcji zostają ograniczone do minimum, chociaż te, które widzimy na ekranie, starano się pokazać w dość widowiskowy sposób. Zamierzenie to zakończyło się połowicznym sukcesem, ponieważ konfrontacja w Lost Wells jest z jednej strony uboga, lecz z drugiej jak najbardziej zadowalająca, dostarczająca rozrywki.

Krwi i brutalności poza paroma momentami (strzał w głowę, podcięcie gardła) nie uświadczymy w "World Gone Wild" zbyt wiele, co miejscami denerwuje - w takich obrazach ceni się bezkompromisowość, dosadność, a tutaj jak gdyby od tego stroniono. Na tym samym wyłożyła się też trzecia część "Mad Maxa" z 1985 roku; ugrzeczniona, zaadresowana do młodszej widowni zwyczajnie nie miała siły przebicia. Twórcy natomiast raczą widza sporą ilością humoru, który w pewnym stopniu spełnia swoje zadanie i jest dość umiejętnie wplatany. Grę aktorską można określić jako przeciętną, a bohaterowie są raczej papierowi i nieszczególnie zyskują naszą sympatię. Ze znanych twarzy mamy tu Michaela Paré oraz Anthony'ego Jamesa - drugi z występujących o wiele lepiej wczuł się w swoją rolę, Paré był według mnie za sztywny. W miarę spójny scenariusz zalicza pewne nielogiczności; np. zastanawiające jest to, dlaczego ten alkoholik - udawany rewolwerowiec, Exline, na końcu się podpala? Miał szansę ucieczki i mógł ją wykorzystać... nie mam pojęcia, co nim kierowało. Brakowało mi jeszcze finałowej walki wręcz między George'em a przywódcą sekty, która została zasugerowana, po czym przerwana w najlepszym momencie. Oprawa muzyczna oraz piosenka tytułowa wpadają w ucho i uatrakcyjniają seans. "World Godne Wild" to tania, przeciętna produkcja, ale warta obejrzenia w nudny wieczór. Miłośnicy postapo i VHS z całą pewnością  po nią sięgną. Moja ocena to mocne 5/10, film mam na przegrywce z kasety od ITI, lektorem tej wersji jest pełen werwy Mirosław Utta.
                                                           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)