niedziela, 3 marca 2019

"Wojna światów" (2005)

"Wojna światów" (2005) – kilkanaście lat temu bardzo lubiłem produkcje firmowane nazwiskiem Stevena Spielberga i podziwiałem jego talent, dziś jednak uważam, że wyrobnik ten wypalił się i od jakiegoś czasu nie zrealizował niczego pamiętnego (a "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" to profanacja całej serii oraz jeden z najgorszych sequeli jakie nakręcono). Cenię sobie jednakże jego "Wojnę światów", mimo że nie jest to jakieś wybitne, kinematograficzne osiągnięcie ani nic na miarę wcześniejszych dokonań reżysera. Film, będący już drugą adaptacją powieści H.G. Wellsa broni się za to niezłym tempem, bogatą stroną wizualną, a także odpowiednio wykreowaną atmosferą. Historię znaną z książki i pierwszej ekranizacji z 1953 roku uwspółcześniono (nie pobrzmiewają już tu echa zimnej wojny, natomiast społeczeństwo żyje w ciągłej obawie przed atakami terrorystycznymi) oraz podkręcono na potrzeby dzisiejszej widowni – więcej efektów specjalnych, więcej emocji, mniej wątków pobocznych. Rozgrywające się dantejskie sceny widzimy także z innego punktu widzenia – nie z  perspektywy armii, dowodzących czy uczonych, jak to było w latach 50., lecz oczami przeciętnej, zbrakowanej, amerykańskiej rodziny, czyli Ray'a (Tom Cruise), zwyczajnego robotnika portowego oraz jego dzieci. Zabieg ten pozwala nam lepiej identyfikować się z głównymi bohaterami, pospolitymi zjadaczami chleba i jest powiewem świeżości, gdyż nie uświadczymy tu żadnych wojskowych narad, tyrad tęgich umysłów ani patetycznych przemów z łopoczącą w tle flagą USA. Wszelkich informacji na temat inwazji dowiadujemy się z przypadkowych źródeł; telewizji bądź od innych obywateli, jakich protagoniści spotykają na ulicach w trakcie ucieczki. Podobny sposób prowadzenia akcji w 2002 r. zaproponował nam M. Night Shyamalan w kultowych "Znakach", gdzie podczas ataku kosmitów obserwujemy zaledwie jedną rodzinę, ukrywającą się na własnej farmie, we własnym domostwie.
Spielberg wyraźnie zaakcentował również wątek działań aspołecznych – w obliczu zagrożenia, kiedy ład i porządek upada, ludzie zdolni są do wszystkiego, nagminnie łamią prawo i posuwają się do haniebnych czynów (kradzieże, zabójstwa). Miejscami można nawet odnieść wrażenie, że nasz gatunek niczym nie różni się od najeźdźców, a wręcz jest gorszy od nich. Będący w głównej roli Tom Cruise wypada naprawdę dobrze, nie kreuje luzaka i kozaka, jak to przeważnie bywa, tylko jest przeciętnym, czasem nieporadnym, obawiającym się obowiązków facetem, znienawidzonym przez własne dzieci. Często panikuje i za wszelką cenę stara się odwieźć syna i córkę do matki, aczkolwiek podejmuje rozważne decyzje, nie narażając się na zbędne ryzyko. W epizodycznym występie pojawia się w nowej "Wojnie światów" także Tim Robbins, a w jednym ujęciu Gene Barry wraz z Ann Robinson – gwiazdy wersji z lat 50. Efekty specjalne prezentują się solidnie, chociaż mają swoje lepsze i gorsze momenty, np. trójnogi w niektórych sekwencjach wyglądają imponująco, wzbudzają grozę, w innych zaś odcinają się od tła oraz zdradzają swoją sztuczność. Podobnie sprawy mają się ze scenami niszczenia miast – raz CGI nie rzuca się w oczy, jest umiejętnie i sensownie zastosowane, a raz doskonale widać, że użyto co najwyżej średniej grafiki komputerowej. Podobały mi się też plenery oraz zdjęcia – dostrzeżemy tu ładnie ujęte, spokojne, amerykańskie przedmieścia. Kamera porusza się zręcznie, podąża za bohaterami i precyzyjnie obejmuje obszar wydarzeń. Muzyka podnosi napięcie, a także ładnie ilustruje to, co widzimy na ekranie. Poza natrętnym, wymuszonym happy endem zastrzeżeń nie mam – moja ocena to 7/10. Film posiadam na DVD, lektorem jest Maciej Gudowski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)