"Wojna światów"
(2005) – kilkanaście lat temu bardzo lubiłem produkcje firmowane nazwiskiem Stevena
Spielberga i podziwiałem jego talent, dziś jednak uważam, że wyrobnik ten
wypalił się i od jakiegoś czasu nie zrealizował niczego pamiętnego (a "Indiana
Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" to profanacja całej serii oraz jeden z najgorszych sequeli jakie nakręcono). Cenię sobie jednakże jego "Wojnę
światów", mimo że nie jest to jakieś wybitne,
kinematograficzne osiągnięcie ani nic na miarę wcześniejszych dokonań reżysera.
Film, będący już drugą adaptacją powieści H.G. Wellsa broni się za to niezłym tempem, bogatą stroną wizualną, a także odpowiednio wykreowaną atmosferą. Historię
znaną z książki i pierwszej ekranizacji z 1953 roku uwspółcześniono (nie pobrzmiewają już tu echa zimnej wojny,
natomiast społeczeństwo żyje w ciągłej obawie przed atakami terrorystycznymi) oraz podkręcono na potrzeby dzisiejszej widowni – więcej efektów specjalnych, więcej
emocji, mniej wątków pobocznych. Rozgrywające się dantejskie sceny widzimy także
z innego punktu widzenia – nie z
perspektywy armii, dowodzących czy uczonych, jak to było w latach 50., lecz
oczami przeciętnej, zbrakowanej, amerykańskiej rodziny, czyli Ray'a (Tom Cruise), zwyczajnego robotnika portowego oraz jego dzieci. Zabieg ten pozwala nam lepiej identyfikować się z głównymi bohaterami,
pospolitymi zjadaczami chleba i jest powiewem świeżości, gdyż nie uświadczymy
tu żadnych wojskowych narad, tyrad tęgich umysłów ani patetycznych przemów z
łopoczącą w tle flagą USA. Wszelkich informacji na temat inwazji dowiadujemy
się z przypadkowych źródeł; telewizji bądź od innych obywateli, jakich
protagoniści spotykają na ulicach w trakcie ucieczki. Podobny sposób prowadzenia
akcji w 2002 r. zaproponował nam M. Night Shyamalan w kultowych "Znakach",
gdzie podczas ataku kosmitów obserwujemy zaledwie jedną rodzinę, ukrywającą się
na własnej farmie, we własnym domostwie.
Spielberg wyraźnie zaakcentował również wątek działań
aspołecznych – w obliczu zagrożenia, kiedy ład i porządek upada, ludzie zdolni
są do wszystkiego, nagminnie łamią prawo i posuwają się do haniebnych czynów (kradzieże, zabójstwa). Miejscami można nawet odnieść wrażenie, że nasz gatunek
niczym nie różni się od najeźdźców, a wręcz jest gorszy od nich. Będący w głównej roli Tom Cruise wypada naprawdę dobrze, nie kreuje luzaka i kozaka,
jak to przeważnie bywa, tylko jest przeciętnym, czasem nieporadnym, obawiającym się
obowiązków facetem, znienawidzonym przez własne dzieci. Często panikuje i za
wszelką cenę stara się odwieźć syna i córkę do matki, aczkolwiek podejmuje
rozważne decyzje, nie narażając się na zbędne ryzyko. W epizodycznym występie pojawia
się w nowej "Wojnie światów" także Tim Robbins, a w
jednym ujęciu Gene Barry wraz z Ann Robinson – gwiazdy wersji z lat
50. Efekty specjalne prezentują się solidnie, chociaż mają swoje lepsze i
gorsze momenty, np. trójnogi w niektórych sekwencjach wyglądają imponująco,
wzbudzają grozę, w innych zaś odcinają się od tła oraz zdradzają swoją sztuczność.
Podobnie sprawy mają się ze scenami niszczenia miast – raz CGI nie rzuca się w oczy,
jest umiejętnie i sensownie zastosowane, a raz doskonale widać, że użyto co najwyżej średniej grafiki komputerowej. Podobały mi się też plenery oraz
zdjęcia – dostrzeżemy tu ładnie ujęte, spokojne, amerykańskie przedmieścia. Kamera
porusza się zręcznie, podąża za bohaterami i precyzyjnie obejmuje obszar
wydarzeń. Muzyka podnosi napięcie, a także ładnie ilustruje to, co widzimy na ekranie.
Poza natrętnym, wymuszonym happy endem zastrzeżeń nie mam – moja ocena to 7/10.
Film posiadam na DVD, lektorem jest Maciej Gudowski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)