"Ostatnia granica" (1993) - choć bardzo cenię sobie kino postapokaliptyczne, to jednak tytuł ten nigdy do mnie nie przemawiał; nie spodobał mi się ani za pierwszym razem ani teraz, kiedy po latach obejrzałem go ponownie. Pierwsze minuty są dość obiecujące, zapowiadają solidne, B-klasowe rzemiosło, lecz po jakimś kwadransie można już odczuwać stopniowe rozczarowanie, a im dalej, tym gorzej. Z ekranu znikają widoki portretujące zdegradowany, upadły świat "przyszłości" (czyli 2009 r.), w którym ludzie żyją pośród ruin wymierającej cywilizacji, natomiast w zamian mamy powtarzane w nieskończoność ujęcia zielonej łąki, latających po niebie ptaków oraz prowizorycznej farmy. Ukrywa się w niej główny bohater, Jake, zbiegły więzień, planujący zemstę na zabójcy swojego ojca - nikczemnym Duke'u, którego przypadkiem spotkał oraz rozpoznał w zdemoralizowanej osadzie, zaraz po ucieczce z zakładu karnego. Jak widać, motywacje naszego protagonisty są mocno stereotypowe, przemielone dziesiątki razy w produkcjach tego nurtu. Ponadto Jake'a cechuje kompletna nijakość, brak jakiejkolwiek osobowości, a aktor wcielający się w niego jest drewniany jak stołowa noga. Jego adwersarz jest z kolei tym "złym" tylko dlatego, że Jürgen Prochnow obdarzył go swoją słynną, demoniczną aparycją, niewymagającą jakiejkolwiek charakteryzacji. Film zwyczajnie nudzi, losy groteskowych postaci widza w ogóle nie interesują, a i poskąpiono sekwencji przedstawiających retro-futurystyczną rzeczywistość, co sprawia, że nie ma mowy o jakimś wyrazistym klimacie. Sceny akcji są dość toporne oraz mało wyszukane, jednakże efekty postrzałów wykonano dość dobrze - wypadają krwawo i nawet realistycznie. Szkoda tylko, że cała brutalność "Ostatniej granicy" na tym się kończy, przez co nic mocniejszego czy dosadniejszego już tu nie zobaczymy.
Scenariusz można określić jako naciągany oraz dziurawy niczym ser szwajcarski - nie wiadomo, po jaką cholerę Jake kradnie motor ludziom Duke'a, czym ściąga na siebie ich uwagę, jakby nie mógł zwyczajnie, niepostrzeżenie ulotnić się ze speluny, w której oni stacjonują. Kiedy ma okazję zabić swojego wroga i pomścić ojca, to w nieskończoność z tym zwleka, zdradzając przy tym swoje plany. Zagadkę stanowi też dla mnie fakt, że w przyszłości dwóch twardzieli nie może dać sobie po pyskach, ale organizowane są westernowe pojedynki w samo południe lub rycerskie konfrontacje na koniach bez koni (zamiast nich jeździ się na motorach, mających kody na nieskończoną ilość benzyny). Braku walki wręcz w takim przypadku nie da się wybaczyć, ponieważ czekało się na nią niemal cały seans. Zresztą... zaprezentowany finał to istna żenada, bo okazuje się, że gang Duke'a, siejący śmierć oraz zniszczenie na obszernym terenie tworzy zaledwie paru cieci, których przestraszyć i rozgonić łatwiej niż średniowiecznych chłopów z widłami i pochodniami. W "Ostatniej granicy" dziwnym zbiegiem okoliczności jest także to, że amunicji, wspomnianej benzyny czy alkoholu ludzkie niedobitki mają pod dostatkiem, a choćby woda i żywność stanowi pewnego rodzaju rarytas. Bonusowo wpadka dnia - Jake goli się, by w następnej scenie mieć już trzydniowy zarost ;). Paradoksalnie w obrazie tym najlepiej poprowadzony został wątek romansowy - powściągliwy, nieprzesadzony, w miarę ciekawy, zaś rockowa, wyrazista muzyka stanowiła jego największy atut. Oceniam na 4/10. "Ostatnią granicę" posiadam na DVD, lektor jest cienki, ale tłumaczenie za to ma pazur.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)