czwartek, 27 czerwca 2019

"Samotny wilk McQuade" (1983)

"Samotny wilk McQuade" (1983) - jeden z pierwszych większych hitów Chucka Norrisa, film stylizowany na spaghetti western, pierwowzór legendarnego "Strażnika Teksasu", który częściowo wyznaczył nowe standardy w kinie akcji lat 80. Tutaj także Norris po raz pierwszy prezentuje swoją ikoniczną brodę (zdającą się żyć własnym życiem) oraz buduje image milczącego twardziela, jaki będzie mu towarzyszył w wielu kolejnych produkcjach. "Samotny wilk McQuade" zebrał dość pozytywne recenzje, zdobył uznanie zarówno widzów, jak i krytyków i do dziś typowany jest jako jeden z najlepszych tytułów w dorobku Chucka oraz stanowi solidną pozycję w swoim gatunku. Oczywiście znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że w dzisiejszych czasach oglądanie obrazów z Norrisem to niezła wiocha, ale nie ma co się takimi opiniami przejmować ani tym bardziej brać ich na poważnie. Reżyser tego przedsięwzięcia - Steve Carver, był miłośnikiem twórczości Sergio Leone i tak jak wspomniałem na samym początku, całość zyskała westernowe zabarwienie oraz konwencję, podobnie zresztą jak "Zabijaka, zabijaka!". Sprawia to, że "Samotny wilk McQuade" staje się ciekawą, dość niebanalną, klimatyczną gatunkową hybrydą, gdzie nasz słynny brodacz wcielający się w bezkompromisowego smakosza piwa, rangera J.J McQuade musi stawić czoła bezczelnemu szmuglerowi narkotyków, niejakiemu Rawley'owi Wilkesowi (w tej roli David Carradine, czyli inny wyjadacz ery VHS). Główny bohater już od sekwencji otwierającej ma pełne ręce roboty, a ilość przeciwników obrywających za to, że stanęli mu na drodze jest imponująca - wielu delikwentów zbiera od McQuade'a bęcki, jednak połowie z nich stróż prawa odpuszcza i ich nie przyskrzynia, gdyż jak sam mówi - gdyby chciał aresztować każdego, kto się z nim bije, to musiałby zamknąć połowę hrabstwa.
Choreografia walk zasługuje na pochwałę, nie uświadczymy w nich dublerów (na których nie wyraził zgody ani Norris ani Carradine, wbrew naciskom producentów) ani cięć montażowych, a finałowy pojedynek między mężczyznami z całą pewnością należy do najlepszych w historii kina. Bardzo ładnie ilustruje go soundtrack autorstwa Francesco De Masi, (podobnie zresztą jak cały film), wyraźnie inspirowany partyturami Ennia Morricone. Na ekranie będziemy mogli obserwować także kilka strzelanin na większą skalę czy takie pamiętne sceny jak wyjechanie terenowym autem z podziemi (McQuade został w nim zakopany przez Wilkesa) lub zderzenie czołowe buldożera z opancerzonym pojazdem wojskowym. Niskie nakłady finansowe, przeznaczone na to przedsięwzięcie są praktycznie niedostrzegalne i gdybym nie przeczytał, że "Samotny wilk McQuade" posiadał skromny (żeby nie powiedzieć niski) budżet, opiewający na kwotę zaledwie 5 mln dolarów, to nigdy bym go o to nie podejrzewał. Obraz ten jest typowym szlagierem lat 80. (a przy tym spaghetti westernem, rozgrywającym się w czasach współczesnych) z wszystkimi jego zaletami (wad nie stwierdziłem) i chociaż można nazwać go schematycznym actionerem z tamtego okresu, mimo iż wiemy, że protagonista rozpieprzy wszystkich w drobny mak, a na końcu zmierzy się twarzą w twarz ze swoim adwersarzem, pokonując go w epickim starciu na tle wybuchów, to i tak czekamy na to w napięciu, z pełnym zaangażowaniem. Ponadto klimat mamy tu dosyć ciężkawy/poważny jak na kino rozrywkowe i oscyluje on bardziej w kierunku produkcji artystycznej aniżeli komercyjnej: mamy tu udaną próbę nawiązania do stylu Sergio Leone z domieszką autorskiej, interesującej wizji całego projektu, odwołania do Dzikiego Zachodu czy brak stricte szlachetnych, jednowymiarowych postaci - McQuade to ubóstwiający chmielowy napój, stroniący od ludzi brudas, kierujący się jedynie własnymi zasadami, zaś Wilkes to bezwzględny, lecz dbający o reputację przemytnik, kreujący się na człowieka biznesu z klasą. Moja ocena to 9/10.

Wersje lektorskie jakie znam:

* TVN - Janusz Kozioł (niezgorsza wersja)
* TV4 - bodaj Maciej Szklarz (obskurna, zgejona kopia)
* TVP1 - Maciej Gudowski (tłumaczenie złagodzone, ale ogólnie ujdzie)

czwartek, 20 czerwca 2019

"Wściekłe psy" (1992)

"Wściekłe psy" (1992) - każdy, kto mnie zna, ten wie, że nie należę do grona sympatyków twórczości Quentina Tarantino i uważam go za reżysera przecenianego. Niemniej jednak niektóre jego obrazy trafiły w mój gust - pierwszy z nich to kultowe "Pulp Fiction", a drugi to właśnie "Wściekłe psy", które niedawno obejrzałem i jestem nimi zachwycony. Po seansie tych dwóch udanych tytułów wydaje mi się, że niegdyś, w latach 90. Tarantino miał lepsze wyczucie, potrafił kreślić proste, lecz ciekawe historie, opiewające w wulgarne acz błyskotliwe dialogi, a przy tym umiejętnie balansował na granicy kiczu i kina artystycznego, natomiast po latach zwyczajnie się pogubił. Przykładowo: "Kill Bill" wygląda jak autoparodia gatunku (brakowało tylko Leslie Nielsena), wielokrotnie przekombinowana, niepotrzebnie przeszarżowana, która miała być tak zła, że aż dobra, zalatywać pocieszną B-klasą, a finalnie ocierała się o poziom "Strasznego filmu". Tak czy siak, "Kill Bill" można obejrzeć, produkt ten posiada swój urok i jakieś walory, ale już "Death Proof" to wytwór kompletnie nieudolny (nic dziwnego, że przeszedł bez echa i zyskał co najwyżej średnie noty), przy realizacji którego Quentin zakrztusił się własną marką oraz siłą swojego nazwiska do tego stopnia, że nawet nie zdawał sobie sprawy, jakiego knota tworzy - na siłę udziwnionego, pokręconego, wulgarnego, pozbawionego jakiejkolwiek treści, byleby było o nim głośno i widzowie mieli o czym dyskutować. Po co ten przydługi wstęp? Chciałem Wam przedstawić osobiste stanowisko względem Tarantino, a także krótko przeanalizować, jak w moich oczach wypada jego twórczość, żeby nie było, że jadę po jego dziełach dla zasady, bo tak. Nie przeczę, że rzemieślnik ten ma swój styl i pasję do tego, co tworzy, ale raz jego projekt zaliczy sukces i przedstawiona wizja okaże się być interesująca, nowatorska, a kiedy indziej wyjdzie filmowy zakalec, którego braki zostaną skwitowane w sposób: "to Tarantino, trzeba go zrozumieć". Teraz, po tych kilku zdaniach wyjaśnień możemy przejść do właściwej recenzji.
"Wściekłe psy" opowiadają o kilku gangsterach, którzy po nieudanym skoku na sklep jubilerski spotykają się w opuszczonym magazynie, stanowiącym ich kryjówkę, w celu wyjaśnienia, co poszło nie tak; plan napadu był wszak doskonały, każdy z przestępów mógł pochwalić się swoim doświadczeniem w "branży" i renomą, a doszło do krwawej strzelaniny z ofiarami śmiertelnymi - cywilami, policjantami oraz bandytami. Mężczyźni szybko wysuwają wnioski, że ktoś ich wsypał oraz że cała akcja stanowiła sprawnie zastawioną przez policję pułapkę. Który z gangsterów jest kretem? Tego przez długi czas się nie dowiemy, a intryga okaże się być bardziej złożona i wielowarstwowa niż początkowo mogłoby się wydawać. W czasie trwania produkcji stopniowo zaczniemy odkrywać wiele wcześniej nieujawnionych faktów, natomiast bohaterowie zostaną odpowiednio scharakteryzowani - zagłębimy się w ich osobowości, a także motywacje oraz zasady, jakimi kierują się w swoim fachu. W międzyczasie zaobserwujemy również metody pracy całej grupy i poznamy wartości, jakie wyznaje zleceniodawca ekipy. Dzięki temu wszystkiemu, wraz z rozwojem fabuły zaczniemy zastanawiać się oraz typować, który ze złodziei mógł wydać kompanów i powiadomić gliniarzy, a także dlaczego zdecydował się na taki krok. I co tak naprawdę stało się w sklepie? Relacje poszczególnych postaci będą od siebie odbiegać, a gangsterzy reprezentować odmienny punkt widzenia, co doprowadzi do konfliktów, wzajemnych oskarżeń oraz standardowo - do podejrzeń. Napisana przez Tarantino historia jest bardzo wciągająca, zaś kompletnie nieprzewidziane zwroty akcji i lekko zaburzona chronologia wydarzeń nieustannie trzymają w napięciu. Film stanowi doskonały przykład tego, że nawet oklepane motywy i niewyszukany scenariusz można w ciekawy sposób przenieść na ekran, jeżeli wykazuje się kreatywnością i ma jakiś konkretny pomysł na całość. Właściwa, bieżąca akcja, przeplatana z licznymi, coraz dłuższymi retrospekcjami przygotowań do napadu i samego napadu oraz scenami, w których każdy z protagonistów zostanie pokrótce przedstawiony (okoliczności, w jakich przyjął zlecenie, co nieco wzmianek na temat jego przeszłości) to strzał w dziesiątkę i bez wątpienia oryginalna metoda narracji, wynaleziona przez Quentina.
Jeżeli chodzi o gatunkową przynależność "Wściekłych psów", to z całą pewnością nie mówimy tu o klasycznym, gangsterskim kinie - raczej o autorskiej wariacji na jego temat, połączonej z treściwą, krwistą sensacją, stylizowaną na klasę B. Tym samym otrzymaliśmy całkiem niezły mix, gdzie niski budżet przedsięwzięcia ukryto pod płaszczem kameralności; większość najważniejszych momentów rozgrywa się w opuszczonej ruderze, natomiast scenariusz koncentruje się głównie na lotnych dialogach i aktorskich kreacjach aniżeli strzelaninach czy samochodowych kraksach. Te pojawiają się tu rzadko, ale jeżeli już są na ekranie, to wyglądają solidnie, efektownie i bardzo brutalnie, przez co nawet nie dostrzega się niskich nakładów finansowych. Aktorstwo wypada fenomenalnie, jednak nie ma się co dziwić, skoro w obsadzie widnieją takie nazwiska jak Harvey Keitel, Tim Roth, Michael Madsen, Chris Penn czy Steve Buscemi. Ostatni z wymienionych najbardziej bryluje i zaskakuje swoim wizerunkiem - Buscemi przeważnie kojarzy się z rolami drugoplanowymi, grając przede wszystkim nieporadnych, niekiedy lekko stukniętych facetów, zabawnie wybałuszających oczy, a tutaj to pierwszorzędny bad-ass z bródką, który bez wahania sprzątnąłby własną matkę, jeżeli dostałby takie zadanie. Portretowany przez niego "Pan Różowy" jest facetem, z jakim zdecydowanie nie chciałoby się mieć na pieńku. Harvey Keitel również (jak zawsze zresztą) daje popis swoich umiejętności. Wciela się on we "Wściekłych psach" w "Pana Białego", czyli ułożonego zawodowca, którego jednak nieco zawodzi intuicja i dobre serce. Wyjątkowo to nie Keitelowi przypisano funkcję najgroźniejszego i najbardziej bezwzględnego z całej grupy, jak mogłoby się wydawać, tylko "Panu Blond" o twarzy Michaela Madsena. Niezbyt przepadam za tym aktorem, ale tutaj był wyrazisty i niezaprzeczalnie dawał radę. Szkoda, że w ostatnich latach jedzie na jednej nucie i jednej minie oraz notorycznie pojawia się w szrotach. Ta jego maniera grania napuszonego, tajnego agenta/agenta specjalnego w garniturze i ciemnych okularach stała się strasznie groteskowa. Madsen skończył podobnie jak Steven Seagal - nie bójmy się tego powiedzieć.
Podsumowując: "Reservoir Dogs" to niebanalny, zmyślnie nakręcony przez młodego wówczas Quentina Tarantino obraz. Czuć w nim magię kina i jego uwielbienie przez autora, który w pomysłowy sposób odnosi się do gangsterskich klasyków, dorzucając coś od siebie oraz wyrabiając własny styl. Film angażuje odbiorcę i daje mu ogromną przyjemność z odkrywania prawdy - kto kim jest czy jak naprawdę przebiegała próba obrabowania sklepu jubilerskiego. Dokładanie przez reżysera kolejnych istotnych wątków oraz smaczków jedynie wzmaga zainteresowanie i radość z seansu. Jak dla mnie najlepsza rzecz, jaka wyszła spod ręki Tarantino, chyba jeszcze lepsza od słynnego "Pulp Fiction". Do samego twórcy nie przekonałem się, nadal uważam, że kinomani od lat go przeceniają, co oczywiście nie oznacza, że skreślam go i uznaję za kiepskiego - po prostu nie wszystko, co wypuści mnie przekonuje, ale za "Wściekłe psy" ma u mnie plusa. Moja ocena to 8/10, wystawiona z czystym sumieniem. Szlagier ten mam nagrany z C+ w wersji z tłumaczeniem Tomasza Beksińskiego, którą czyta Jarosław Łukomski. Chciałbym to jeszcze kiedyś znaleźć na wydaniu VHS z Knapikiem.

środa, 19 czerwca 2019

Porównanie dwóch wersji "Ucieczki z NY"

Ciekawostka na dziś - porównanie "Ucieczki z Nowego Jorku" z wersji TVP1 z lat 90. i nowej z TVP2 z 2010 r. Poza tym, że kopie różnią się lektorem (TVP1 - Maciej Gudowski, TVP2 - Ireneusz Królikiewicz) oraz skrajnie innym tłumaczeniem, to widoczne są także różnice w kolorystyce i kadrowaniu - na jedynce obraz był zdecydowanie za ciemny lub za jasny, zaś kopia emitowana w dwójce ogólnie została rozjaśniona, ale ciemne/jasne elementy nie odstawały od siebie. Na TVP2 mieliśmy też większe zbliżenie względem ekranu i ośrodek kadru był miejscami inaczej ustawiony; np. w scenie, gdzie Bob Hauk i policjant wprowadzają Snake'a w szczegóły misji, na TVP1 widać tylko gliniarza, a na TVP2 obie postacie. Dość ciekawa sprawa, pokazująca, jak emisja jednego filmu może się od siebie różnić, nawet w tej samej telewizji ;) I kolejny dowód na to, jak archiwizowanie jest ważne i przydatne ;).

P.S - w wersji z lat 90. ksywki głównych bohaterów to "Wąż" oraz "Mózg", co brzmi miejscami zabawnie, jednak w tej z 2010 r. zostawili je w oryginale - "Snake" i "Brain".

"Z Archiwum X: Biogeneza" (1999)

Dystrybucja: Imperial
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: dobre (tekst Jacka Mikiny)

"Z Archiwum X: Biogeneza" to kaseta z trzema odcinkami serialu - ostatnim epizodem sezonu 6. oraz dwoma pierwszymi z 7. Jak rok temu oglądałem te segmenty, to nawet spodobały mi się i wciągnęły, ale teraz trochę wynudziłem się, szczególnie pod koniec. Lektorem tej wersji jest oczywiście Tomasz Knapik, a za tłumaczenie odpowiada Jacek Mikina. Taśma trafiła mi się w przyzwoitym stanie.

"Z Archiwum X: Syn" (1999)

Dystrybucja: Imperial
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: dobre (tekst Jacka Mikiny)

"Z Archiwum X: Syn" - 11. oraz 12. odcinek z sezonu 6. Mitologia pełną gębą, wiele kart odkrytych, ale to nadal nie koniec tajemnic i intryg, wbrew temu, co na okładce sugeruje dystrybutor ;). Standardowo lektorem wydania jest Tomasz Knapik, zaś Jacek Mikina powrócił na stanowisko tłumacza. Nazwę substancji przełożono tu jako "czarna ciecz", a wcześniej, na poprzednich kasetach tłumaczono ją jako bodaj "czarny olej". Taśma trafiła mi się w stanie naprawdę dobrym - jedynie parę pierwszych minut jest podniszczonych, ale to nic. Coraz bardziej się cieszę, że bez wahania kupiłem cały zestaw - 30 złotych, a ile radości z niego ;).

wtorek, 18 czerwca 2019

"Z Archiwum X: Pacjent X" (1998)

Dystrybucja: Imperial
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: niezłe (tekst Zuzanny Naczyńskiej)

Kolejna kaseta z "X-Files" sprawdzona - wybór padł na "Z Archiwum X: Pacjent X", czyli na 13. oraz 14. odcinek z 5. serii. Standardowo epizody serialu wydało Imperial, a lektorem był Tomasz Knapik. Za tłumaczenie tym razem odpowiadała jednak pani Zuzanna Naczyńska, a przekład, podobnie jak poprzednio, jest nieco ostrzejszy niż te późniejsze i pada tutaj niezły tekst Muldera (przynajmniej w polskiej wersji), odpowiadającego Kryeck'owi, gdy ten mówi: "powaliłem cię jedną ręką, Mulder", na co Fox "tak jak walisz konia?". Nie pamiętam już, jak na DVD to brzmiało. Taśma trafiła mi się w naprawdę dobrym stanie i szła jak burza, więc z jej zakupu jestem bardzo zadowolony.

sobota, 15 czerwca 2019

"Predators" (2010)

"Predators" (2010) - po seansie "The Predator" od Shane'a Blacka, który srogo mnie rozczarował, postanowiłem odświeżyć sobie tę produkcję i nieco poprawić zepsuty humor. Pierwszą część oraz jej sequel z 1990 r. zostawiam na deser, może pomogą mi otrząsnąć się po niewypale z 2018 r., zasługującym na miano najgorszego ogniwa cyklu. Wyprodukowane przez Roberta Rodrigueza "Predators"oryginalnością nie grzeszy, do uniwersum niewiele wnosi, jednak to całkiem niezłe kino, które potrafi widza zainteresować, a jego twórcy doskonale czują klimat oryginału i wiedzą, jak przełożyć go na współczesne realia. Nikt też nie próbuje przebić dzieła Johna McTiernana z 1987 r. ani mu dorównać, a jedynie do niego nawiązać oraz stworzyć coś, na czym fani klasycznego "Predatora" będą się dobrze bawić, choćby produkt finalny mieli potraktować jako ciekawostkę aniżeli pełnoprawny sequel. Do niektórych kinomanów obrana strategia nie przemawia i narzekają oni na odtwórczość oraz schematyczność przedsięwzięcia reklamowanego nazwiskiem Rodrigueza, ale ja uważam, że zdecydowano się na znacznie lepsze rozwiązanie (chociaż mało ambitne) od usilnego wywracania sagi do góry nogami i nadawania jej innej, skrajnie odmiennej konwencji, na czym koncertowo wyłożył się niedawno Shane Black. "Predators" to właściwie podkręcona, podrasowana wersja pierwowzoru - grupa twardych, doświadczonych zakapiorów z Ziemi zostaje uprowadzona i trafia na nieznaną planetę, gdzie staje się celem kosmicznych myśliwych. Mężczyźni (i jedna kobieta, podobnie jak u McTiernana) początkowo nie wiedzą, z czym mają do czynienia, jednak z czasem wychodzi na jaw, że niewiasta miała już kontakt z tymi drapieżnikami i daje kilka cennych wskazówek, mogących ocalić komuś życie. Cała oś fabularna to właściwie kopiuj-wklej z pierwszego "Predatora", jednakże sytuację odwrócono o 180 stopni; tym razem to nie kosmita trafia na naszą planetę, ale człowiek na jego. Zabieg ten jest dość ciekawy, a twórcom udało się zachować tajemniczość Yautja - niby dowiadujemy się o nim czegoś więcej, lecz nadal są to fakty, które można było wydedukować z poprzednich odsłon i nie odzierają ekranowej bestii z jej największych atutów.
Sam wygląd pozaziemskich kreatur zdecydowanie imponuje; Predatorzy budzą respekt i podziw, a dzięki stworzeniu ich za pomocą staroszkolnych metod są namacalni, czuć ich nieprzeciętną siłę i obecność. Na grafikę komputerową decydowano się rzadko i może nie wygląda jakoś wspaniale, ale w miarę przyzwoicie - nie irytują nawet cyfrowo stworzone psy, należące do zakamuflowanych łowców. Widać co prawda, że zostały wygenerowane w CGI, ale integrują się z tłem oraz aktorami i nie rzucają się w oczy, tak więc śmiało można je zaakceptować. Gęsta dżungla, do której trafiają protagoniści to natomiast naturalne plenery, a nie żaden "niebieski ekran", za co "Predators" otrzymuje ode mnie kolejnego plusa. Jeżeli chodzi o głównych bohaterów, to sprawa wygląda następująco: nikt nie wkurwia, ale nie ma też mowy o jakichś ciekawych charakterach. Każdy facet z mimowolnie utworzonej ekipy musi być twardy oraz biegle posługiwać się wszelkim rodzajem broni i w sumie tyle można powiedzieć o centralnych postaciach. Jedynie Adrien Brody wyróżnia się swoją mocniej zarysowaną osobowością, chociaż odniosłem wrażenie, że czasem za bardzo chce być "cool" i przerysowuje portretowanego przez siebie Royce'a. Niemniej jednak wypada dobrze i nie wiem, dlaczego niektórzy mają z nim problem. Widać zaszufladkowali go jako "Pianistę" lub Jacka Driscolla z "King Konga" i nie chcą pogodzić się ze zmianą wizerunku gwiazdora. W obsadzie pojawia się również Danny Trejo, lecz ginie jako pierwszy i jego rola jest znikoma, a szkoda, bo według mnie miał największy potencjał obok Brody'ego. Występ Laurence'a Fishburne'a uważam natomiast za przereklamowany, widać go w kadrze przez zaledwie parę minut, nic specjalnego nie prezentuje i ginie w głupi sposób. Udział międzynarodowej obsady ma tutaj swoje uzasadnienie - myśliwi wytypowali najgroźniejszych bad-assów z całej naszej planety, więc nic dziwnego, że w grupie znajdują się różne nacje.
Tempo obrazu jest odpowiednie, zaś atmosfera zagęszcza się stopniowo, nie gna na złamanie karku - porwani ziemscy wyjadacze stopniowo się docierają, sprawdzają teren, zastanawiają się, co robią w tym nieznanym dla siebie świecie, a dopiero później stają oko w oko ze swoimi przeciwnikami, którzy początkowo przeprowadzają na ludziach testy, a więc napuszczają na nich swoje "psy", zastawiają pułapki czy pojedynczo eliminują. Reżyser umiejętnie dawkuje napięcie, ma wyczucie, jak nakręcić daną sekwencję, by przykuwała uwagę i wie dokładnie, co chce nam pokazać oraz w jaki sposób. Podsumowując: "Predators" jest dziełem dość wtórnym, wiele punktów kulminacyjnych można z łatwością przewidzieć, jednak stanowi przyjemne zaktualizowanie tej franczyzy. Seans mija szybko i przyjemnie, a B-klasowa, VHS-owa stylistyka wzbudza uczucie nostalgii. Mimo iż projekt ten pozostaje w tyle za "Predatorem" i "Predatorem 2", to nie widzę przeszkód do tego, by uznać go za jedną z najlepszych rzeczy, jakie spotkały tę markę po 2000 r. Robert Rodriquez i Nimród Antal serwują nam odgrzewany, lecz dobrze przyprawiony kotlet, który świeżością może nie zachwyci, ale zostanie skonsumowany ze smakiem. Można ponarzekać, że ktoś kiedyś nakręcił podobny film tylko lepiej, a można też dobrze bawić się ze świadomością, że recenzowana przeze mnie pozycja to jedno wielkie mrugnięcie okiem do fanów międzygalaktycznej poczwary, wyrób stworzony bezpośrednio dla nich, oddający hołd freskowi z 1987 r. oraz będący przyzwoitym, brutalnym kinem sci-fi. Moja ocena to mocne  6/10.

"Z Archiwum X: Kraina snów" (1998)

     Dystrybucja: Imperial
Lektor: Tomasz Knapik
Tłumaczenie: niezłe (tekst Jacka Mikiny)

"Z Archiwum X: Kraina snów" to połączenie odcinka 4. i 5. z sezonu 6., które przemontowano i złączono w jeden a'la pełnometrażowy film. Taką praktykę wydawania dwuczęściowych/trzyczęściowych epizodów "X-Files" na naszych wydaniach VHS stosowano dość powszechnie. Za dystrybucję odpowiadało Imperial, a lektorem był Tomasz Knapik, natomiast tłumaczenie na niektórych kasetach wideo (także i tu) to robota Jacka Mikiny. Knapik jak dla mnie świetnie odnalazł się w konwencji serialu i nie zgodzę się z tymi, co piszą inni, a mianowicie, że zamulał podczas jego czytania - kwestie czytał bardzo żywiołowo, wyraźnie wczuwając się w tekst i kiedy np. Scully podnosiła głos, to on również. Wiele kwestii w jego wykonaniu jest także energicznych, z przytupem. Przekład pana Mikiny był chyba uproszczony względem tego z TVP2, ale miewał swoje lepsze momenty i padło parę ostrzejszych wyrażeń, które nie wiem, czy przeszły gdzieś indziej, np. "całuj psa w dupę", "dziwkarz" lub "sukinsyn". Żona Morrisa Fletchera z kolei wyzywa Scully kilkukrotnie od "szmaty", co soczyście zaakcentował pan Tomasz. "Samotni strzelcy" w tej wersji to "Samotni rewolwerowcy". Nie powiem, przyjemnie oglądało mi się "Z Archiwum X" w takiej kopii. Kaseta trafiła mi się nawet nieźle zachowana, choć początek był przyniszczony, zorany, co na VHS jest częstym zjawiskiem, niemniej jednak bez problemu udało mi się odpalić tę taśmę i cieszę się jej zawartością. Co do odcinków wydanych pod zbiorczą nazwą "Kraina snów" ("Dreamland" oraz "Dreamland II"), to być może nie są one jakieś cudowne, ale naprawdę ciekawe i pomysłowe. Nie wszystkie humorystyczne segmenty w "X-Files" wyszły tak, jak byśmy tego chcieli, jednak "Dreamland" można zaliczyć do tych udanych, oglądanych z zainteresowaniem.

piątek, 14 czerwca 2019

"Człowiek widmo" (2000)

Dystrybucja: Warner
Lektor: Maciej Gudowski
Tłumaczenie: średnie

Chyba ostatni głośny film Paula Verhoevena. Na kasetach wideo wydało go u nas Warner. Lektorem tej wersji jest Maciej Gudowski, za którym nie przepadam - za bardzo kojarzy mi się z TVP i nowymi szeptankami. Tłumaczenie mamy już nowoczesne, czyli złagodzone, bez żadnych wulgaryzmów. Pewnie mocniejsze jak telewizyjne, ale poza "spieprzaj", "cholera", "sukinsyn", "cipka" nic ostrzejszego nie usłyszymy. Produkcję tę odkupiłem od krakowskiej wypożyczalni "Video-Film", z klimatyczną, zastępczą okładką, wykonaną przez właściciela miejscówki. Jeżeli chodzi o jej stan, to obraz jest naprawdę dobry, nawet na nowoczesnych telewizorach wygląda solidnie, ale audio trochę niedomaga - szumi i trzeszczy. Taśma nosi pewne ślady użycia, więc to pewnie dlatego, jednak ogólnie zauważyłem, że kasety wydawane przez Warner często mają jebnięty dźwięk i szumią... Nie wiem, czemu tak się dzieje, bo np. tytuły wydawane przez ITI, Imperial, czy NVC rzadko mają słabe audio, chyba, że są mocno zorane, ale te od Warner czasem nawet przy dobrym stanie szumią jak cholera.

"Zamach" (1987)

Dystrybucja: Warner
Lektor: Marek Gajewski
Tłumaczenie: niezłe (tekst Artura Nowaka)

"Zamach" to jeden z przeciętniejszych filmów z Charlesem Bronsonem, chociaż i tak od czasu do czasu lubię do niego wrócić. W Polsce wydało go Warner, lektorem tej wersji jest nieodżałowany Marek Gajewski, którego głos doskonale się tu nadał. Za tłumaczenie odpowiada Artur Nowak - choć zostało pozbawione ostrzejszych wyrażeń, to usłyszymy trochę niezłych tekstów, jak chociażby "zrobię sobie podwiązki z twoich jelit". Tłumacz sprawnie przełożył dialogi z podtekstami oraz te o zabarwieniu humorystycznym, tak że miejscami można się uśmiechnąć, szczególnie podczas scen, gdzie padają sarkastyczne lub uszczypliwe odzywki Charlesa Bronsona, kierowane do kapryśnej Pierwszej Damy.

Nowe nabytki II














Część kaset, które otrzymaliśmy w pokaźnych rozmiarów paczce jest już z grubsza przejrzana - poniżej wypisaliśmy, co się na nich znajduje. Stan większości określam jako idealny lub bardzo dobry, na zaledwie kilku widać większe zużycie, ale coś się na to zaradzi. Niektóre z kolei wyglądają, jakby zostały nagrane przedwczoraj. Są to dla nas, miłośników starej telewizji bardzo ciekawe nagrania, które z całą pewnością będziemy na bieżąco oglądać. W całości jak na razie obejrzeliśmy kultową "Cobrę" z Sylvestrem Stallone w wersji z TVP - tłumaczenie było niczego sobie, a lektor, Maciej Gudowski nawet uszedł, chociaż produkcję tę wolę oglądać z Tomaszem Knapikiem z Polsatu lub od ITI.

 "Wykidajło" - TVP1 Stanisław Olejniczak (wersja pocięta)

Jakiś film z Dannym DeVito TVP2 Maciej Gudowski

 "Predator" - TVP1 Stanisław Olejniczak

 "Zdradzeni" - TVP1 Janusz Kozioł

 "Ucieczka z Nowego Jorku" - TVP1 Maciej Gudowski

 Chyba "Love Story" z Polsatu

 "Mortal Kombat" - C+ Maciej Gudowski

 "Szklana pułapka" - TVP1 Jarosław Łukomski

 "Wojownicy" - fragment filmu TVP1 Stanisław Olejniczak

 "Anioł śmierci" - TVP1 Maciej Gudowski

 "Seks - skandal po amerykańsku" - TVP1 Stanisław Olejniczak

 "Szklana pułapka 2" - TVP1 Jarosław Łukomski

 "Wstrząsy" - TVP1 Janusz Szydłowski

 "Wejście smoka" - Polsat Tomasz Knapik

 "Kryptonim: Alexa" - TVP1 Jacek Brzostyński

 "Liberator" - C+ Lucjan Szołajski

 "Amerykański Kickboxer" - C+ Maciej Gudowski 

 "Skrzypek na dachu" - TVP1 Janusz Szydłowski

 "Uciec, ale dokąd?" - Polsat Janusz Kozioł

 "Seksmisja" - TVP2

 "Polowanie na Czerwony Październik" - Polsat, lektor to prawdopodobnie Jerzy Rosołowski

 "Batman Forever" - C+ Zdzisław Szczotkowski

 "Cobra" - TVP1 Maciej Gudowski

 "Wściekłe psy" - C+ Jarosław Łukomski

 "Samotny wilk McQuade" - TVP1 Maciej Gudowski

 "Podwójne uderzenie" - TVP1 Jacek Brzostyński

 "Więzień" - C+ Maciej Gudowski

 "Oddział Delta" - TVP1 Maciej Gudowski

 "Tylko dla twoich oczu" - Polsat Janusz Szydłowski

 "Mortal Kombat" - Polsat Jarosław Łukomski

 "Zabójcy" - TVP1 Tomasz Magier

 "Człowiek demolka" - Polsat Tomasz Magier (nagranie z 26.12.1999 r.)

 "Piąty element" - TVP1 Janusz Szydłowski

P.S - filmy te nie są na sprzedaż ani też nie planujemy ich nigdzie digitalizować i wrzucać. Nie jest to złośliwość z naszej strony czy też skąpstwo - gdybyśmy chcieli sprzedawać każdy tytuł, który dopiero co kupiliśmy, bo ktoś go poszukuje, to praktycznie już nic na półkach by nam nie zostało ;).

"Winnetou: Skarb w Srebrnym Jeziorze" (1962)

Dystrybucja: Silver Video
Lektor: Lucjan Szołajski
Tłumaczenie: dobre 

Pierwsza część filmowej serii, opowiadającej o dzielnym wodzu Apaczów - Winnetou. "Skarb w Srebrnym Jeziorze" wydało u nas Silver Video (choć to chyba nie jedyny dystrybutor tego obrazu), zaś lektorem tej wersji jest Lucjan Szołajski. Nie sądziłem, że legendarny Indianin będzie przemawiał głosem Szołajskiego, ale bardzo mi się spodobała ta alternatywa i jak na razie uważam tę kopię za nr 1 - jest o wiele lepsza niż szeptanka z DVD czy TVP. Co do tłumaczenia, to za wiele się nie wypowiem - nie znam na tyle niemieckiego, by stwierdzić, czy wypowiedzi w tle zgadzają się z tym, co czyta lektor, ale raczej było w porządku, nie padły żadne dziwne sformułowania.

"Armageddon" (1998)

Dystrybucja: Imperial
Lektor: Janusz Szydłowski
Tłumaczenie: niezłe (tekst Jacka Mikiny)

Kolejny kultowy blockbuster lat 90. wydany przez Imperial. Lektorem tej wersji "Armageddonu" jest Janusz Szydłowski (czytał ten film również dla TVP, ale z innym tłumaczeniem) i radzi sobie nieźle, choć wolałbym tutaj jakiś bardziej charakterystyczny głos, np. Tomasza Knapika. Za tłumaczenie odpowiada Jacek Mikina i jego przekład nawet ujdzie - jest trochę ostrzejszy niż telewizyjny (oczywiście bluzgów nie ma, a i nawet w oryginale ich nie było) oraz dość sensowny. Kaseta z tym tytułem trafiła mi się w średnim stanie, ale pochodzi ze słynnej sieci wypożyczalni "Beverly Hills Video", więc nic dziwnego, że nosi znamiona zużycia (ale nie zdarcia).

czwartek, 13 czerwca 2019

"The Predator" (2018)

"The Predator" (2018) - pierwsza i druga odsłona "Predatora" to dla mnie świętość, oryginał ze Schwarzeneggerem zasługuje na miano bezbłędnego actionera sci-fi, dzięki któremu po raz pierwszy na ekranie mogliśmy zobaczyć legendarną postać kosmicznego łowcy, zaś jego sequel w sprytny sposób rozwija całe uniwersum oraz wizerunek samego potwora, dostarczając przy tym należytej porcji rozrywki. Powstałe wiele lat później filmy: "Obcy kontra Predator", "Obcy kontra Predator 2", a także "Predators" nie były już tak udane jak początkowe dwie części cyklu i choć nie można ich nazwać katastrofalnymi, to większość widzów i fanów woli o nich zapomnieć lub ogląda je z obowiązku. Kiedy dowiedziałem się, że planowana jest kolejna kontynuacja "Predatora", to podchodziłem do niej sceptycznie, tym bardziej, że ani scenariusz ani obsada nie zwiastowała niczego dobrego. Okazało się jednak, że za projekt ten odpowiada Shane Black, czyli jeden z aktorów występujących w jedynce oraz autor skryptów do takich hitów jak "Zabójcza broń", "Ostatni skaut" czy niedocenionego "Bohatera ostatniej akcji"; dałem mu więc skromny kredyt zaufania i liczyłem, że kto jak kto, ale Black powinien z tego nie najlepiej zapowiadającego się przedsięwzięcia cokolwiek wykrzesać. Nadzieję dawały też pogłoski o powrocie produkcji Blacka do korzeni, czyli teoretycznie miała być mroczna, krwista i przepełniona klimatem osaczenia. Szkoda, że wyszło jak zawsze - obietnice obietnicami, a gotowy produkt absolutnie nie przypomina żadnego z "Predatorów", a w zasadzie pozostaje w tyle nawet za "AVP" czy średnim "Predators". Shane Black nakręcił coś, co przywodzi na myśl połączenie Marvela z przygodowym serialem młodzieżowym z Disney Channel i tylko dla czystej formalności jest brutalne oraz wulgarne.
Przeanalizujmy jednak film od początku, a więc od fabuły - ciężko ją w sensowny sposób opisać, a już na pewno ciężko cokolwiek godnego o niej powiedzieć, ponieważ tyle tu zbędnych wątków, niedorzeczności i nielogiczności, że aż głowa mała. Głównym bohaterem "The Predator" jest autystyczny dzieciak (sic!) oraz skrzywiona psychicznie grupa eks-komandosów z tatusiem łebka na czele, przy którym Rambo to amator. Intryga w skrócie prezentuje się tak: po strzelaninie w przestrzeni kosmicznej (wyglądającej na zerżniętą ze "Star Wars"), na Ziemi rozbija się statek z Predatorem-renegatem, który wchodzi w konflikt ze wspomnianym wcześniej tatuśkiem, a następnie przez niego ogłuszony, na pozór martwy trafia na stół laboratoryjny w bazie wojskowej. Mężczyzna z kolei ucieka z miejsca zdarzenia, jednak kradnie trochę sprzętu pokonanemu kosmicie, po czym wysyła do miejsca swojego zamieszkania, gdzie odbiera go jego syn. Chłopiec podczas zabawy "gadżetami" nawiązuje kontakt z innymi Predatorami, przypadkowo ściągając na naszą planetę ich wysłannika, mającego wyeliminować zdrajcę swojego gatunku. W tym samym czasie okaz przebywający w laboratorium nagle powraca do życia i rozpoczyna poszukiwania swojej własności. Historia napisana przez Blacka została pozbawiona sensu i przeczy temu, co dawniej stanowiło nieodłączny element cyklu - pozaziemscy myśliwi już nie parają się polowaniami na Homo sapiens i nie zbierają trofeum (dla zasady raz zobaczymy obdartego ze skóry trupa), lecz chcą się genetycznie ulepszyć i połączyć z ludzkim DNA, natomiast naszym najnowszym, ewolucyjnym ogniwem według pana reżysera jest niedorobiony gówniak… Charyzmatycznych, doświadczonych żołnierzy również tu nie spotkamy, ponieważ zamiast nich otrzymujemy zbieraninę borykających się z problemami psychicznymi czubków (niedoszłych samobójców, wierzących w biblijny koniec świata pajaców etc.), którzy są bardzo rozrywkowi i naprawdę sporo dowcipkują jak na tak poszkodowanych przez los desperatów.
Zastanawiam się, jak bardzo trzeba mieć nierówno pod sufitem, żeby realizując widowisko science-fiction o krwiożerczym obcym, powierzyć pierwszoplanowe role małolatowi i zgrai klaunów, z powodzeniem mogących występować w rodzimym kabarecie. Aktorstwo wypada beznadziejnie - protagoniści w żaden sposób się nie wyróżniają, nie próbują także jakkolwiek przyłożyć się do swojej gry. Dialogi są denne, a humor gimnazjalny i suchy jak pięty Cejrowskiego. Pocieszający jest jedynie fakt, że nie szczędzono tu bluzgów oraz innych, ostrych wyrażeń. Efekty specjalne mają różny poziom - od takiego całkiem niezłego, robiącego wrażenie, aż po żenująco sztuczny, trącący tandetą. Najlepiej oczywiście prezentują  się kostiumy, charakteryzacja, fizyczne rekwizyty i pirotechnika, najsłabiej zaś grafika komputerowa. Gwóźdź do trumny tego koszmarka stanowi za to cyfrowy, kilkumetrowy Predator, którego nazwałem "Królowiec", gdyż kojarzy mi się z upośledzonym odpowiednikiem Alien Queen. Swoim wyglądem przywodzi na myśl jakiegoś antagonistę superbohaterów z Marvela aniżeli podrasowanego osobnika rasy Predatora. Po oczach biły również "predatorowskie" CGI pieski z dredami (te z "Predators" z 2010 r. były o kilka klas lepsze), całkowicie niekomponujące się z tłem, do jakiego je wstawiono. Nie wspomnę już o tym, że jeden z nich zaczął sympatyzować z centralnymi postaciami: łasił się, aportował, przynosił broń, kiedy żołdacy jej akurat potrzebowali itd. Brakowało momentu, żeby ktoś pogłaskał go po brzuchu, rzucił mu jakiegoś smakołyka albo podroczył się kością. A może takowy uchwycono, tylko w montażu go wycięto? Nie zdziwiłbym się, gdyby tak właśnie było. Komputerowo tworzono też czasem krew czy niewidzialność kreatury, czego nie da się nie zauważyć - podobne, ale oczywiście praktyczne efekty w 1987 r. wyglądały znacznie solidniej. Czy w ogóle "The Predator" posiada jakieś plusy? Tak, aczkolwiek jest ich niewiele - należy pochwalić ładne zdjęcia oraz plenery, a także pojawiającą się w tle, legendarną muzykę Alana Silvestri, znaną z poprzednich epizodów. Krwawe sekwencje i tryskająca posoka również idą na korzyść tego tytułu.
Podsumowując - Shane Black z perwersyjną radością doszczętnie spierdolił tę znaną oraz lubianą markę (choć ostatnio i tak nie była ona w najlepszej kondycji), za co należy mu się publiczna chłosta, a 20th Century Fox powinno zwracać fanom pieniądze wydane na bilety i płyty DVD. Gniot ten bez mała jest tym, czym "Nieśmiertelny: Źródło" dla sagi "Nieśmiertelny" (nie ma chyba bardziej dobitnego przykładu). To zdecydowanie najgorsza rzecz, mogąca przytrafić się tej franczyzie, która właśnie skończyła jeszcze gorzej niż "Terminator". Nie umiem sobie wyobrazić, jak można było popełnić tak kuriozalny, dziurawy niczym ser szwajcarski scenariusz, zaś całość utrzymać w komediowo-familijnej, Spielbergowskiej stylistyce, z przymusu dodając flaki i przekleństwa tylko po to, by w jakikolwiek sposób, mechanicznie nawiązać do poprzedników (przykładem niech będą obdarte ze skory zwłoki, co w ogóle nie powinno mieć miejsca, biorąc pod uwagę motywację Predatora). Moja ocena to 4/10 (naciągane z sentymentu). Film ten posiadam na DVD - został wyposażony w polski dubbing, raczej niezachwycający; podkładane głosy nie pasują do konkretnych osób, przez co odnosi się  wrażenie, że listę dialogową czytała grupa studenciaków dorabiająca po zajęciach. Tłumaczono za to wulgaryzmy, co rzadko się zdarza.

A teraz pora na największe durnoty w "The Predator":
  • Drapieżca z przestrzeni kosmicznej, do tej pory polujący na człowieka, postanawia ofiarować mu broń, żeby ocalić go przez atakami ulepszonych przedstawicieli Yautja;
  • Ten sam Predator, miłosierny Samarytanin, zaraz po rozbiciu się na Niebieskiej Planecie obdziera ze skóry kilku facetów, a w laboratorium wojskowym dokonuje masakry na uczonych i żołnierzach. Nie ma to jak serdeczne powitanie.
  • Tęgie mózgi, które badają ciało i analizują technologię nieznanego potwora, w żaden sposób nie próbują się przed nim zabezpieczyć ani nie zachowują środków ostrożności.
  • Jeżeli jesteś twórcą najnowszej części "Predatora" i chcesz pokazać nowe oblicze tytułowej bestii, to uczyń ją rozmiarów King Konga albo Hulka i pokazuj w pełnej krasie już od chwili, kiedy pierwszy raz się pojawi. Nowy turbo-Predator ma już zaplanowany występ w kolejnych "Avengers".
  • Arnold Schwarzenegger, Danny Glover czy Adrian Brody to cieniasy, najgodniejszym przeciwnikiem myśliwych z innej planety jest autystyczny dzieciak.
  • Klasyczne produkcje o Predatorze były brutalnym kinem akcji sci-fi, oscylującym w stronę horroru, więc aby widz się nie nudził, reboot musi być przygodowo-komediowym, familijnym produktem, adresowanym do każdej możliwej grupy docelowej - jeżeli coś jest dla wszystkich, to de facto nie jest dla nikogo ;). Za chińskiego boga nie można wskazać, do jakich odbiorców zaadresowano "The Predator" - dla fanów cyklu? Miłośników ery VHS? Młodziaków? Całych rodzin, wybierających się w niedzielne popołudnie do kina na "jakiś film"? Wydaje się, że dla każdego po trochu. Są wątki pseudo sentymentalno-moralizatorskie, o ojcu i synu, którzy muszą znaleźć nić porozumienia, wątki przygodowe niczym z Indiany Jonesa, gdzie wszyscy zmuszeni są działać ramię w ramię oraz tanie efekciarstwo, jak z niektórych części "Gwiezdnych wojen". Wszystko to przeplata się z rozszarpywanymi korpusami, tryskającą krwią i wypruwanymi wnętrznościami. Konwencja przeczy sama sobie, pasuje do siebie niczym kiszony ogórek do Nutelli.
  • Podarkiem od Predatora jest naramiennik, który przeistacza osobę go noszącą w mechanicznego Predatora-ninja z setkami działek. 
  • Ostatnia scena koniecznie musi być podwalinami pod potencjalny, jeszcze głupszy sequel.

środa, 12 czerwca 2019

VHS-owe spotkanie

Dziś spotkaliśmy się z Kosiarzem VHS, czyli innym krakowskim kolekcjonerem. Podyskutowaliśmy na temat kaset wideo i filmów oraz powspominaliśmy czasy dawnej telewizji czy wypożyczalni VHS. Takie spotkania mają klimat, nie wiadomo nawet, kiedy czas zleciał. Warto by było spotkać się kiedyś w szerszym gronie zbieraczy tego nośnika, pewnie byłoby o czym rozmawiać :).

czwartek, 6 czerwca 2019

"Podwójne uderzenie" (1991)

"Podwójne uderzenie" (1991) - Jean-Claude Van Damme pod koniec lat 80. oraz na początku lat 90. był dla producentów kurą znoszącą złote jaja; każdy projekt, w którym w tamtym czasie brał udział stawał się komercyjnym sukcesem, sam zaś zdobywał coraz to szersze grono entuzjastów. Skoro więc jeden Van Damme stanowił gwarancję finansowego powodzenia produkcji, w jakiej sam występował, to czy dwóch Van Damme'ów podwoiłoby zyski? Twórcy filmu pewnie zadawali sobie to pytanie, jednakże JCVD, pomysłodawca przedsięwzięcia upatrywał w tym inny cel - chciał pokazać, a także udowodnić widowni, że nie tylko potrafi kopać z półobrotu, ale i grać. Został również współautorem scenariusza oraz współproducentem obrazu. Wciela się on tutaj w dwóch braci: Chada i Alexa, których we wczesnym dzieciństwie rozdzielono w chwili zamachu na swoich rodziców, będących jego ofiarami. Po 25 latach, za sprawą dawnego przyjaciela zmarłych następuje ponowne spotkanie rodzeństwa, a podczas niego wspólne obmyślanie planu zemsty na zleceniodawcach tegoż zabójstwa. Mężczyźni różnią się od siebie temperamentem - Chad jest lekkoduchem, dobrze usytuowanym trenerem w klubie fitness w Los Anegeles, natomiast Alex to wiecznie nadęty, agresywny cwaniak, mieszkający w Hong Kongu, parający się m.in przemytem koniaku. Pomimo dzielących ich różnic i skrajnie odmiennych charakterów próbują znaleźć wspólny język, działać razem oraz wymierzyć sprawiedliwość oprawcom swoich najbliższych.
"Podwójne uderzenie" oferuje wszystko to, co powinien oferować solidny actioner tamtych lat, jednak krytycy, jak to często bywa, kręcili nosem i wieszali psy na dziele Sheldona Letticha. Na szczęście fani umięśnionego Belga oraz dobrej sensacji poznali się na tym tytule i docenili go na tyle, że do dnia dzisiejszego posiada ono pokaźne grono zwolenników, do których zresztą sam się zaliczam. Fabularnie może nie ma rewelacji - ot, w miarę prosta intryga, która pozwala na płynne wprowadzenie postaci braci-bliźniaków, ale trzyma się kupy i jest sensowna. JCVD w podwójnej roli całkiem nieźle sobie radzi, aczkolwiek grubą kreską oddziela czasem karykaturalne osobowości Chada i Alexa - jeden z nich na siłę musi być drwiącym ze wszystkiego wesołkiem w kolorowych, pedalskich wdziankach, a drugi macho w czarnym płaszczu i z cygarem w zębach. Scenariusz również stara się na każdym kroku uwypuklać, podkreślać inne oblicza braci, czasem aż za bardzo. Niemniej jednak wszystko można tu kupić, zaś odpowiedni, sprytny montaż i rozsądne użycie dublera stwarza dość przyzwoitą iluzję tego, że na ekranie naprawdę widzimy perypetie bliźniaków, choć trzeba uczciwie przyznać, że Chad i Alex rzadko są widoczni razem, na jednym ujęciu. Najczęściej widać ich naprzemiennie (odrębnie nakręcone sceny lub takie, gdzie jednego z nich udaje dubler filmowany bokiem/tyłem), a gdy już pojawiają się obok siebie, to któryś z nich przeważnie zostaje wstawiony w kadr za pomocą blue-box, co po dokładniejszym przypatrzeniu się nietrudno dostrzec.
Sekwencje akcji oraz strzelanin prezentują się pysznie - są treściwe, widowiskowe, zgrabnie uchwycone, chociaż zdarza się, że mają na bakier z realizmem, jak np. w momencie, kiedy Alex strzela z dwóch pistoletów typu Beretta kilkadziesiąt razy bez zmiany magazynka. Filmowe walki wypadają efektownie, cieszą ładną choreografią i dobrze je zmontowano. Podobała mi się też zaprezentowana tu sceneria - w "Podwójnym uderzeniu" zobaczymy liczne, podejrzane, mroczne uliczki Hong Kongu, szemrane kluby czy tropikalną wyspę w drugiej połowie seansu. Charakteryzację postarzającą poszczególnych bohaterów bądź antagonistów wykonano z dokładnością i wiarygodnością; cieszę się, że tego nie zlekceważono, ponieważ w niektórych produkcjach nie jest ważne, czy następuje w fabule skok w przód o 5 czy 25 lat, bo i tak wszyscy wyglądają jak przedtem i nikt nie trudzi się, by aktorom dodać trochę wiosen (bądź też odjąć). Poza Van Damme'em uświadczymy tu także obecność takich tuzów jak: Bolo Yeung, Geoffrey Lewis czy Philip Chan. "Double Impact" być może nie należy do najlepszych produktów sygnowanym nazwiskiem JCVD, ale z pewnością do tych wartych obejrzenia (wydaje mi się jednak, że nie było wtedy żadnych słabych pozycji z tym aktorem). Z kolei patent na podwójną rolę naszego Kickboxera  wyraźnie się sprzedał, bowiem później dosyć często Belg portretował dwie persony na raz ("Strażnik czasu", "Maksimum ryzyka", "Replikant"). Moja ocena to jakieś naciągane 7/10, mam to na słynnej pirackiej kasecie VHS z bazarowym lektorem oraz z dawnego TVP1 z Jackiem Brzostyńskim.