"Predators" (2010) - po seansie "The Predator" od Shane'a Blacka, który srogo mnie rozczarował, postanowiłem odświeżyć sobie tę produkcję i nieco poprawić zepsuty humor. Pierwszą część oraz jej sequel z 1990 r. zostawiam na deser, może pomogą mi otrząsnąć się po niewypale z 2018 r., zasługującym na miano najgorszego ogniwa cyklu. Wyprodukowane przez Roberta Rodrigueza "Predators"oryginalnością nie grzeszy, do uniwersum niewiele wnosi, jednak to całkiem niezłe kino, które potrafi widza zainteresować, a jego twórcy doskonale czują klimat oryginału i wiedzą, jak przełożyć go na współczesne realia. Nikt też nie próbuje przebić dzieła Johna McTiernana z 1987 r. ani mu dorównać, a jedynie do niego nawiązać oraz stworzyć coś, na czym fani klasycznego "Predatora" będą się dobrze bawić, choćby produkt finalny mieli potraktować jako ciekawostkę aniżeli pełnoprawny sequel. Do niektórych kinomanów obrana strategia nie przemawia i narzekają oni na odtwórczość oraz schematyczność przedsięwzięcia reklamowanego nazwiskiem Rodrigueza, ale ja uważam, że zdecydowano się na znacznie lepsze rozwiązanie (chociaż mało ambitne) od usilnego wywracania sagi do góry nogami i nadawania jej innej, skrajnie odmiennej konwencji, na czym koncertowo wyłożył się niedawno Shane Black. "Predators" to właściwie podkręcona, podrasowana wersja pierwowzoru - grupa twardych, doświadczonych zakapiorów z Ziemi zostaje uprowadzona i trafia na nieznaną planetę, gdzie staje się celem kosmicznych myśliwych. Mężczyźni (i jedna kobieta, podobnie jak u McTiernana) początkowo nie wiedzą, z czym mają do czynienia, jednak z czasem wychodzi na jaw, że niewiasta miała już kontakt z tymi drapieżnikami i daje kilka cennych wskazówek, mogących ocalić komuś życie. Cała oś fabularna to właściwie kopiuj-wklej z pierwszego "Predatora", jednakże sytuację odwrócono o 180 stopni; tym razem to nie kosmita trafia na naszą planetę, ale człowiek na jego. Zabieg ten jest dość ciekawy, a twórcom udało się zachować tajemniczość Yautja - niby dowiadujemy się o nim czegoś więcej, lecz nadal są to fakty, które można było wydedukować z poprzednich odsłon i nie odzierają ekranowej bestii z jej największych atutów.
Sam wygląd pozaziemskich kreatur zdecydowanie imponuje; Predatorzy budzą respekt i podziw, a dzięki stworzeniu ich za pomocą staroszkolnych metod są namacalni, czuć ich nieprzeciętną siłę i obecność. Na grafikę komputerową decydowano się rzadko i może nie wygląda jakoś wspaniale, ale w miarę przyzwoicie - nie irytują nawet cyfrowo stworzone psy, należące do zakamuflowanych łowców. Widać co prawda, że zostały wygenerowane w CGI, ale integrują się z tłem oraz aktorami i nie rzucają się w oczy, tak więc śmiało można je zaakceptować. Gęsta dżungla, do której trafiają protagoniści to natomiast naturalne plenery, a nie żaden "niebieski ekran", za co "Predators" otrzymuje ode mnie kolejnego plusa. Jeżeli chodzi o głównych bohaterów, to sprawa wygląda następująco: nikt nie wkurwia, ale nie ma też mowy o jakichś ciekawych charakterach. Każdy facet z mimowolnie utworzonej ekipy musi być twardy oraz biegle posługiwać się wszelkim rodzajem broni i w sumie tyle można powiedzieć o centralnych postaciach. Jedynie Adrien Brody wyróżnia się swoją mocniej zarysowaną osobowością, chociaż odniosłem wrażenie, że czasem za bardzo chce być "cool" i przerysowuje portretowanego przez siebie Royce'a. Niemniej jednak wypada dobrze i nie wiem, dlaczego niektórzy mają z nim problem. Widać zaszufladkowali go jako "Pianistę" lub Jacka Driscolla z "King Konga" i nie chcą pogodzić się ze zmianą wizerunku gwiazdora. W obsadzie pojawia się również Danny Trejo, lecz ginie jako pierwszy i jego rola jest znikoma, a szkoda, bo według mnie miał największy potencjał obok Brody'ego. Występ Laurence'a Fishburne'a uważam natomiast za przereklamowany, widać go w kadrze przez zaledwie parę minut, nic specjalnego nie prezentuje i ginie w głupi sposób. Udział międzynarodowej obsady ma tutaj swoje uzasadnienie - myśliwi wytypowali najgroźniejszych bad-assów z całej naszej planety, więc nic dziwnego, że w grupie znajdują się różne nacje.
Tempo obrazu jest odpowiednie, zaś atmosfera zagęszcza się stopniowo, nie gna na złamanie karku - porwani ziemscy wyjadacze stopniowo się docierają, sprawdzają teren, zastanawiają się, co robią w tym nieznanym dla siebie świecie, a dopiero później stają oko w oko ze swoimi przeciwnikami, którzy początkowo przeprowadzają na ludziach testy, a więc napuszczają na nich swoje "psy", zastawiają pułapki czy pojedynczo eliminują. Reżyser umiejętnie dawkuje napięcie, ma wyczucie, jak nakręcić daną sekwencję, by przykuwała uwagę i wie dokładnie, co chce nam pokazać oraz w jaki sposób. Podsumowując: "Predators" jest dziełem dość wtórnym, wiele punktów kulminacyjnych można z łatwością przewidzieć, jednak stanowi przyjemne zaktualizowanie tej franczyzy. Seans mija szybko i przyjemnie, a B-klasowa, VHS-owa stylistyka wzbudza uczucie nostalgii. Mimo iż projekt ten pozostaje w tyle za "Predatorem" i "Predatorem 2", to nie widzę przeszkód do tego, by uznać go za jedną z najlepszych rzeczy, jakie spotkały tę markę po 2000 r. Robert Rodriquez i Nimród Antal serwują nam odgrzewany, lecz dobrze przyprawiony kotlet, który świeżością może nie zachwyci, ale zostanie skonsumowany ze smakiem. Można ponarzekać, że ktoś kiedyś nakręcił podobny film tylko lepiej, a można też dobrze bawić się ze świadomością, że recenzowana przeze mnie pozycja to jedno wielkie mrugnięcie okiem do fanów międzygalaktycznej poczwary, wyrób stworzony bezpośrednio dla nich, oddający hołd freskowi z 1987 r. oraz będący przyzwoitym, brutalnym kinem sci-fi. Moja ocena to mocne 6/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)