czwartek, 20 czerwca 2019

"Wściekłe psy" (1992)

"Wściekłe psy" (1992) - każdy, kto mnie zna, ten wie, że nie należę do grona sympatyków twórczości Quentina Tarantino i uważam go za reżysera przecenianego. Niemniej jednak niektóre jego obrazy trafiły w mój gust - pierwszy z nich to kultowe "Pulp Fiction", a drugi to właśnie "Wściekłe psy", które niedawno obejrzałem i jestem nimi zachwycony. Po seansie tych dwóch udanych tytułów wydaje mi się, że niegdyś, w latach 90. Tarantino miał lepsze wyczucie, potrafił kreślić proste, lecz ciekawe historie, opiewające w wulgarne acz błyskotliwe dialogi, a przy tym umiejętnie balansował na granicy kiczu i kina artystycznego, natomiast po latach zwyczajnie się pogubił. Przykładowo: "Kill Bill" wygląda jak autoparodia gatunku (brakowało tylko Leslie Nielsena), wielokrotnie przekombinowana, niepotrzebnie przeszarżowana, która miała być tak zła, że aż dobra, zalatywać pocieszną B-klasą, a finalnie ocierała się o poziom "Strasznego filmu". Tak czy siak, "Kill Bill" można obejrzeć, produkt ten posiada swój urok i jakieś walory, ale już "Death Proof" to wytwór kompletnie nieudolny (nic dziwnego, że przeszedł bez echa i zyskał co najwyżej średnie noty), przy realizacji którego Quentin zakrztusił się własną marką oraz siłą swojego nazwiska do tego stopnia, że nawet nie zdawał sobie sprawy, jakiego knota tworzy - na siłę udziwnionego, pokręconego, wulgarnego, pozbawionego jakiejkolwiek treści, byleby było o nim głośno i widzowie mieli o czym dyskutować. Po co ten przydługi wstęp? Chciałem Wam przedstawić osobiste stanowisko względem Tarantino, a także krótko przeanalizować, jak w moich oczach wypada jego twórczość, żeby nie było, że jadę po jego dziełach dla zasady, bo tak. Nie przeczę, że rzemieślnik ten ma swój styl i pasję do tego, co tworzy, ale raz jego projekt zaliczy sukces i przedstawiona wizja okaże się być interesująca, nowatorska, a kiedy indziej wyjdzie filmowy zakalec, którego braki zostaną skwitowane w sposób: "to Tarantino, trzeba go zrozumieć". Teraz, po tych kilku zdaniach wyjaśnień możemy przejść do właściwej recenzji.
"Wściekłe psy" opowiadają o kilku gangsterach, którzy po nieudanym skoku na sklep jubilerski spotykają się w opuszczonym magazynie, stanowiącym ich kryjówkę, w celu wyjaśnienia, co poszło nie tak; plan napadu był wszak doskonały, każdy z przestępów mógł pochwalić się swoim doświadczeniem w "branży" i renomą, a doszło do krwawej strzelaniny z ofiarami śmiertelnymi - cywilami, policjantami oraz bandytami. Mężczyźni szybko wysuwają wnioski, że ktoś ich wsypał oraz że cała akcja stanowiła sprawnie zastawioną przez policję pułapkę. Który z gangsterów jest kretem? Tego przez długi czas się nie dowiemy, a intryga okaże się być bardziej złożona i wielowarstwowa niż początkowo mogłoby się wydawać. W czasie trwania produkcji stopniowo zaczniemy odkrywać wiele wcześniej nieujawnionych faktów, natomiast bohaterowie zostaną odpowiednio scharakteryzowani - zagłębimy się w ich osobowości, a także motywacje oraz zasady, jakimi kierują się w swoim fachu. W międzyczasie zaobserwujemy również metody pracy całej grupy i poznamy wartości, jakie wyznaje zleceniodawca ekipy. Dzięki temu wszystkiemu, wraz z rozwojem fabuły zaczniemy zastanawiać się oraz typować, który ze złodziei mógł wydać kompanów i powiadomić gliniarzy, a także dlaczego zdecydował się na taki krok. I co tak naprawdę stało się w sklepie? Relacje poszczególnych postaci będą od siebie odbiegać, a gangsterzy reprezentować odmienny punkt widzenia, co doprowadzi do konfliktów, wzajemnych oskarżeń oraz standardowo - do podejrzeń. Napisana przez Tarantino historia jest bardzo wciągająca, zaś kompletnie nieprzewidziane zwroty akcji i lekko zaburzona chronologia wydarzeń nieustannie trzymają w napięciu. Film stanowi doskonały przykład tego, że nawet oklepane motywy i niewyszukany scenariusz można w ciekawy sposób przenieść na ekran, jeżeli wykazuje się kreatywnością i ma jakiś konkretny pomysł na całość. Właściwa, bieżąca akcja, przeplatana z licznymi, coraz dłuższymi retrospekcjami przygotowań do napadu i samego napadu oraz scenami, w których każdy z protagonistów zostanie pokrótce przedstawiony (okoliczności, w jakich przyjął zlecenie, co nieco wzmianek na temat jego przeszłości) to strzał w dziesiątkę i bez wątpienia oryginalna metoda narracji, wynaleziona przez Quentina.
Jeżeli chodzi o gatunkową przynależność "Wściekłych psów", to z całą pewnością nie mówimy tu o klasycznym, gangsterskim kinie - raczej o autorskiej wariacji na jego temat, połączonej z treściwą, krwistą sensacją, stylizowaną na klasę B. Tym samym otrzymaliśmy całkiem niezły mix, gdzie niski budżet przedsięwzięcia ukryto pod płaszczem kameralności; większość najważniejszych momentów rozgrywa się w opuszczonej ruderze, natomiast scenariusz koncentruje się głównie na lotnych dialogach i aktorskich kreacjach aniżeli strzelaninach czy samochodowych kraksach. Te pojawiają się tu rzadko, ale jeżeli już są na ekranie, to wyglądają solidnie, efektownie i bardzo brutalnie, przez co nawet nie dostrzega się niskich nakładów finansowych. Aktorstwo wypada fenomenalnie, jednak nie ma się co dziwić, skoro w obsadzie widnieją takie nazwiska jak Harvey Keitel, Tim Roth, Michael Madsen, Chris Penn czy Steve Buscemi. Ostatni z wymienionych najbardziej bryluje i zaskakuje swoim wizerunkiem - Buscemi przeważnie kojarzy się z rolami drugoplanowymi, grając przede wszystkim nieporadnych, niekiedy lekko stukniętych facetów, zabawnie wybałuszających oczy, a tutaj to pierwszorzędny bad-ass z bródką, który bez wahania sprzątnąłby własną matkę, jeżeli dostałby takie zadanie. Portretowany przez niego "Pan Różowy" jest facetem, z jakim zdecydowanie nie chciałoby się mieć na pieńku. Harvey Keitel również (jak zawsze zresztą) daje popis swoich umiejętności. Wciela się on we "Wściekłych psach" w "Pana Białego", czyli ułożonego zawodowca, którego jednak nieco zawodzi intuicja i dobre serce. Wyjątkowo to nie Keitelowi przypisano funkcję najgroźniejszego i najbardziej bezwzględnego z całej grupy, jak mogłoby się wydawać, tylko "Panu Blond" o twarzy Michaela Madsena. Niezbyt przepadam za tym aktorem, ale tutaj był wyrazisty i niezaprzeczalnie dawał radę. Szkoda, że w ostatnich latach jedzie na jednej nucie i jednej minie oraz notorycznie pojawia się w szrotach. Ta jego maniera grania napuszonego, tajnego agenta/agenta specjalnego w garniturze i ciemnych okularach stała się strasznie groteskowa. Madsen skończył podobnie jak Steven Seagal - nie bójmy się tego powiedzieć.
Podsumowując: "Reservoir Dogs" to niebanalny, zmyślnie nakręcony przez młodego wówczas Quentina Tarantino obraz. Czuć w nim magię kina i jego uwielbienie przez autora, który w pomysłowy sposób odnosi się do gangsterskich klasyków, dorzucając coś od siebie oraz wyrabiając własny styl. Film angażuje odbiorcę i daje mu ogromną przyjemność z odkrywania prawdy - kto kim jest czy jak naprawdę przebiegała próba obrabowania sklepu jubilerskiego. Dokładanie przez reżysera kolejnych istotnych wątków oraz smaczków jedynie wzmaga zainteresowanie i radość z seansu. Jak dla mnie najlepsza rzecz, jaka wyszła spod ręki Tarantino, chyba jeszcze lepsza od słynnego "Pulp Fiction". Do samego twórcy nie przekonałem się, nadal uważam, że kinomani od lat go przeceniają, co oczywiście nie oznacza, że skreślam go i uznaję za kiepskiego - po prostu nie wszystko, co wypuści mnie przekonuje, ale za "Wściekłe psy" ma u mnie plusa. Moja ocena to 8/10, wystawiona z czystym sumieniem. Szlagier ten mam nagrany z C+ w wersji z tłumaczeniem Tomasza Beksińskiego, którą czyta Jarosław Łukomski. Chciałbym to jeszcze kiedyś znaleźć na wydaniu VHS z Knapikiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)