niedziela, 30 września 2018

"Liberator" (1992)

"Liberator" (1992) - z całą pewnością nie jest to najlepsza produkcja w filmografii Seagala, ale za to najbardziej kasowa, która jeszcze bardziej ugruntowała pozycję aktora. Na sukces "Liberatora" złożyło się kilka czynników, m.in solidna realizacja, gwiazdorska obsada oraz znany ze "Szklanej pułapki" motyw samotnej walki bohatera na ograniczonej, odciętej od świata zewnętrznego przestrzeni. Konwencja ta po raz kolejny zadziałała, a dzięki niej udało się wytworzyć odpowiedni klimat i towarzyszące mu napięcie. Osobiście tego filmu jakoś nigdy specjalnie nie lubiłem, ale uważam, że to rzetelne kino sensacyjne, mocno zakorzenione w latach '90. Akcja tutaj zawiązuje się dość szybko i nie posiada jakiegoś zbędnego wprowadzenia, aczkolwiek nie jest tak bezkompromisowa jak we wcześniejszych obrazach Seagala - łamanych kości i brutalnych momentów nie uświadczymy. Bijatyk w wykonaniu Stevena nie ma za wiele, dominują za to strzelaniny i potyczki zbrojne.                     
Wątek ukrywania się w podpokładach, a także przemyślanej eliminacji przeciwnika jest ciekawy i dobrze wyreżyserowany - oglądający wczuwa się w Casey'a Rybacka, a obserwując jego działania, dopinguje mu. Sam okręt, na którym rozgrywają się wydarzenia ładnie sfilmowano. Stanowi on równocześnie pułapkę, ale i daje możliwość dekowania się. Postać psychopatycznego Strannixa jest trochę stereotypowa (były agent, mszczący się na przełożonych) i nieco groteskowa w interpretacji Tommy'ego Lee Jonesa, ale też bardzo wyrazista. Partnerujący mu Gary Busey w roli zdrajcy, również świetnie wypada, do tego stopnia, że obaj panowie przyćmiewają nieco kreację Seagala, który tutaj robi wszystko co może, by im dorównać. Finałowy pojedynek między Rybackiem Strannixem  niestety okazuje się być niezbyt emocjonujący i nie ma jakiejś finezyjnej choreografii. Jest też stanowczo za krótki - tyle czekania na nieuniknioną konfrontację, a trwa ona może z minutę. Całość jednak rekompensuje poszczególne wady i stanowi przyzwoitą rozrywkę. Tempo jest odpowiednie, dzieje się dużo, a i wytworzono konkretną atmosferę. Seagal posiada lepsze tytuły na koncie, jednak i ten jak najbardziej warto obejrzeć. "Liberatora" oceniam na 7/10, mam go nagranego z TVN, czyta Janusz Kozioł. Później film nadawany był w Polsacie, TVP i TV Puls.                   

sobota, 29 września 2018

"Prowokacja" (2005)

"Prowokacja" (2005) - ten film to poważna zmiana wizerunku "mistrza nad mistrzami", ponieważ pierwszy raz od baaardzo długiego czasu nie wciela się w żadnego komandosa, agenta FBI/CIA, człowieka do zadań specjalnych czy policjanta, a w... złodzieja. Oczywiście nie wyrywa torebek starszym babciom ani nie napada na sklepy, tylko szlachetnie okrada "tych złych" i obdarowuje "tych dobrych", zachowując jakiś odsetek dla siebie. Czyżby to była reinkarnacja Robin Hooda? Bohater kreowany przez senseia trafia również do więzienia, co akurat nowością nie jest, bo Seagal gościł już w nim kilkukrotnie, m.in we "Wpół do śmierci" czy "Zatopionych". Fabuła ogólnie nie zachwyca, ale przynajmniej można w niej połapać się oraz dostrzec jakiś wiodący wątek. Nie jest też jakoś nudno.
Całość została zaserwowana w miarę strawnie - "Prowokacja" to słaba produkcja, ale ogląda się ją bezboleśnie i daleko jej do "Zabójczego celu" czy "Zatopionych". Nawet realizacja okazuje się być poprawna i możemy tu podziwiać zaawansowany pościg czy liczne wybuchy. Montaż jest ustabilizowany, przez co nie musimy obawiać się ataku epilepsji podczas seansu. Jeśli chodzi o Seagala, to cóż... opierdala się i wysługuje dublerem wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe. Niemal w każdym ujęciu, w którym widzimy graną przez niego postać tyłem, mamy podstawionego zastępcę. Walki wyglądają podobnie - gdy zostaje pokazana twarz, to bez dwóch zdań należy ona do Stevena, ale korpus i kończyny już nie są jego. Płaszcz (aka przeszyta plandeka na Żuka) i paskudna peruka obowiązkowo się pojawiają.  Tytuł ten to niestety kolejny, nijaki obraz, który zapomni się tuż po napisach końcowych. Jedyny plus stanowi to, że obeszło się bez katastrofy oraz totalnej kompromitacji. Oceniam na 4/10. Wydanie DVD czyta Piotr Borowiec, tłumaczenie jest niezłe i pada w nim sporo "mięsa".

"Zatopieni" (2005)

"Zatopieni" (2005) - po zakupieniu tego filmu na DVD w 2008 r. i obejrzeniu go, przez niemal równe 10 lat miałem ciężką traumę i odpuściłem sobie wszystkie tytuły Seagala nakręcone po 2000 r. Minęło jednak trochę czasu i postanowiłem wziąć na warsztat filmografię "jedynego sprawiedliwego" - odhaczając kolejne produkcje, przyszedł czas na ponowne starcie z "Zatopionymi". Łudziłem się, że ponowny seans okaże się lepszy, ale.... niestety - było jeszcze gorzej niż dekadę temu. Katusze przechodziłem już od sekwencji początkowej, w której zaserwowano nam dyskotekowy, maksymalnie przyspieszony montaż ze surrealistycznymi wstawkami (już na wstępie nie zwiastuje to niczego dobrego). Dalej raczeni jesteśmy jakimś wykładem o funkcjonowaniu mózgu, a akcja zaczyna skakać po różnych miejscach i różnych postaciach, jednak sensu w tym żadnego. Wygląda to jak zlepek niczym niepowiązanych scen, nagrywanych w różnych lokalizacjach - konia z rzędem i babcię za żonę temu, kto zrozumiał tę fabułę. Ja do samego końca nie wiedziałem, o co w "Zatopionych" chodzi - mamy zdradliwych przywódców na najwyższych stanowiskach, jakąś terrorystyczną organizację, atomową łódź podwodną, jakiegoś szalonego naukowca robiącego pranie mózgu i inne bzdety. Ciągle widać cięcia, co chwilę dochodzą nowe wątki, a dialogi to standard, "oni nas znajdą", "oni chcą nas zabić" - kto, co? O co w tym wszystkim do cholery chodzi?
Poziom realizacji to czysta okropność - wszystko jest tanie, obskurne, a nieczytelny montaż nie ułatwia sprawy. Efekty specjalne są biedne, a szczególnie te wykorzystane przy locie helikopterem, gdzie widzimy komandosów w modelu nakręconym na niebieskim ekranie albo na tylnej projekcji. Strzelaniny są tandetne, a działania protagonistów kompletnie bezmyślne - w waszą stronę biegnie pół armii w asyście czołgu, a was jest zaledwie garstka - co robicie? Siedzicie i strzelacie na oślep, wszak jesteście wspierani przez Stevena Seagala i prędzej czy później coś wymyśli, nawet jeśli będzie to kompletnie abstrakcyjne. Walki są tu aż trzy, tak nieemocjonujące, że więcej wrażeń dostarcza skrobanie ziemniaków. Nawet nie chodzi tu o nieudolność, lecz o brak napięcia - Steven stoi w miejscu i czeka, aż przeciwnik sam na niego wyskoczy. Oczywiście po paru uderzeniach, wyprowadzonych od niechcenia, oponent pada. Grubas w zasadzie wyłożył tu lachę, dokonując żałosnej autoparodii. Każda jego wypowiedziana kwestia rani nasze uszy, a sceny, gdzie ospale przekomarza się w kadrze powodują zapalenie spojówek i skręt kiszek. Oczywiście paraduje w swoim słynnym płaszczu, nawet w sekwencjach, w których panuje upał. Przedłużanej peruki też nie sposób nie zauważyć. Muzyka jest tak beznadziejna i do tego stopnia niedobrana, że jeśli w piekle jakaś przygrywa, to z całą pewnością pochodzi ona z tego "dzieła".  Jako ciekawostkę dodam, że w epizodycznej roli dostrzeżemy Gary'ego Danielsa. Cóż mogę więcej napisać? Chyba tylko tyle, że "Zatopieni" to arcygniot, nadający się jedynie do torturowania więźniów w Guantanamo. Rzadko tak oceniam, ale daję 1/10 - w pełni zasłużone. Mam to na DVD z jakiejś gazety, lektorem jest Paweł Straszewski - czyta ostre tłumaczenie, w którym uświadczymy sporo bluzgów.

czwartek, 27 września 2018

"Obcy: Przymierze" (2017)

"Obcy: Przymierze" (2017) - po porażce, jaką był "Prometeusz", postawiono na powrót do korzeni i zrealizowano film, który w założeniu miał być bliższy oryginalnej serii, aniżeli produkcji z 2012 r. Obietnice te spełniono połowicznie - "Obcy: Przymierze" to pod pewnymi względami niemalże auto-remake pierwszej części z 1979 r., ponieważ powtórzono tutaj całą stylistykę, temat przewodni, a także większość zwrotów akcji z tamtego obrazu. Równocześnie jednak pociągnięto historię rozpoczętą w "Prometeuszu", zachowując też pseudo-filozoficzną otoczkę tamtego tytułu. Wygląda to, jak gdyby autorzy scenariusza, producenci i sam reżyser nie wiedzieli, co tak naprawdę chcą nakręcić, a pragnęli złapać sto srok za ogon, wyciągając hajs od fanów oryginalnego cyklu, ale i od widzów, którym "Prometeusz" się podobał. Scenariusz sam ze sobą się gryzie, konwencja jest sprzeczna, a filozoficzne przemyślenia i refleksje są tutaj płytkie i banalne, jak u niezbyt rozgarniętej trzynastolatki. Przykładem niech będzie scena rozmowy androida Davida i Weylanda, gdzie ten pierwszy pyta "skoro ty stworzyłeś mnie, to kto stworzył ciebie?", na co ten drugi wypowiada ckliwy monolog o dziełach sztuki, po czym kwituje to "nie wiem, ale to odkryjemy". Czy dialogi pisał tutaj Christopher Nolan?
Ponadto, Ridley Scott ma chyba widza za idiotę i ciągle w miałki sposób podkreśla twórcze aspiracje Davida - a to gra on "Wejście bogów do Walhalli", a to rozkłada ręce niczym kapłan, a to wygłasza bzdurne różne kwestie o dziele tworzenia. Czy luźne sugestie już nie wystarczają? Trzeba oglądającemu co 20 minut przypominać, że postać androida ma parcie na tworzenie? Nikt tu na demencję nie cierpi, panie Scott. Niestety, to jeszcze nie wszystko, ponieważ głupot jest tu znacznie więcej (nie sposób chyba wszystkich wypisać) i nie da się na nie przymknąć oka, bo to wręcz obraża inteligencję odbiorcy - gdy protagoniści postanawiają zakotwiczyć na nieznanej planecie, wychodzą na zewnątrz bez żadnego rekonesansu, bez kombinezonów ochronnych, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Najlepsze jest jednak to, że pokład statku opuszczają wszyscy mający najwyższą rangę. Eksplorując nowy świat, załoganci również zachowują się jak skończeni durnie i łażą lelum polelum, nie zwracając uwagi na nic. Ich śmierć to istny przykład selekcji naturalnej. Bezmyślność poszczególnych bohaterów nierzadko osiąga apogeum, a niezdecydowanie jest skrajne. Posłużę się tutaj sceną, gdy Ledward zaczyna "rodzić" Neomorpha - jedna z kobiet zamyka z nim swoją koleżankę (Karine) i bierze nogi za pas, po czym wraca i przygląda się rozwojowi wydarzeń. Na pomoc i otwarcie drzwi decyduje się dopiero wtedy, gdy potwór uwalnia się z ciała żywiciela, a następnie atakuje Karine. Z kolei uwięziona, w międzyczasie (przed wyjściem bestii) zaczyna czuło się tulić do kolegi, podczas gdy ten ma atak drgawek i wyraźnie coś się z nim dzieje.
Na domiar złego, żadna z postaci nie ma swojego charakteru- w efekcie wszyscy są płascy i niejacy. Zupełnie nas nie interesuje, jakie będą ich dalsze losy, bo otrzymujemy same anonimowe twarze, z którymi nie da się sympatyzować. Paradoksalnie, najlepiej wypadają androidy David i Walter, gdyż jedynie ich osobowość w jakikolwiek sposób rozpisano i obu zagrał świetny aktor, Michael Fassbender. Reszty nawet nie zapamiętamy, a i nie warto. W oczy rzuca się również nachalna poprawność polityczna - mamy akcenty homoseksualne, a centralna bohaterka stanowi uosobienie feminizmu. Efekty specjalne prezentują nierówny poziom - tam, gdzie postawiono na rekwizyty oraz dekoracje jest pysznie i klimatycznie, ale gdy zostaje CGI, sytuacja staje się tragikomiczna, bo lepsza animacja komputerowa była dostępna w połowie lat 90. Nie wspomnę już o "Obcym: Przebudzeniu", w którym również było sporo cyfrowych efektów, a wyglądały kilkadziesiąt razy lepiej. To naprawdę przykre, że w dzisiejszych czasach, mając taką technologię, takie możliwości, a także dysponując pokaźnym budżetem na dany projekt, powstają takie koszmarki. W najnowszej odsłonie Obcy wygląda niczym animek z gry video, a zamiast grozy czy ekscytacji, wzbudza jedynie uśmiech politowania. Kosmiczna kreatura straciła także na inteligencji, bo zamiast postawienia na atak z zaskoczenia jak, to dawniej rzuca się na wszystko, przez co właściwie sama daje się zabić. Wątek Inżynierów natomiast olano i uśmiercono ich w jednej, krótkiej sekwencji, jakby nagle przestali mieć znaczenie. To dziwne, bo w poprzedniej odsłonie ich motyw był mocno rozbudowany i wydawałoby się, że zostanie jakoś rozwinięty - widać co się nie sprawdziło, to z miejsca poszło do kosza.
Nie wszystko jednak w "Alien: Covenant" jest złe - jak wspomniałem, ładne dekoracje robią wrażenie (np. wygląd wnętrza statku czy ruin miasta i świątyni Inżynierów), piękne i malownicze plenery urzekają, a zdjęcia Dariusza Wolskiego przykuwają uwagę. Strona wizualna wypada plastycznie i elegancko, natomiast umiejscowienie akcji daje spore predyspozycje, których nie wykorzystano, co wręcz boli. Podobał mi się jeszcze soundtrack, który był mroczny i skutecznie podsycał napięcie tam, gdzie było to możliwe, bo z takim scenariuszem ciężko o jakikolwiek suspens. Usłyszymy też brzmienia z "Obcy: Ósmy pasażer Nostromo", co rozbudzi trochę nostalgiczne uczucia. Szkoda tylko, że te poszczególne elementy składowe nie są w stanie pociągnąć całego filmu i tworzą zaledwie drobną rekompensatę, "umilacz", który pomaga jakoś przetrawić ten stek bzdur. Ridley Scott i parę innych osób zarżnęło tę franczyzę koncertowo. Jakoś nie mogę przeboleć, że Xenomorph jest wynikiem eksperymentów androida, mającego manię wielkości oraz uważającego się za stwórcę/kreatora. Jest minimalnie lepiej niż w "Prometeuszu", ale i tak niesatysfakcjonująco. Oceniam na 5/10 - głównie za ładne kadry, jakie można podziwiać. Chyba tylko dla nich warto obejrzeć "Przymierze". Wersja DVD ma nawet ostre i niezłe tłumaczenie, lektorem jest Jarosław Łukomski, którego głos jednak jest tu zmodulowany i brzmi dziwacznie.

poniedziałek, 24 września 2018

"Piątek, trzynastego" (2009)

"Piątek, trzynastego" (2009) - po ostatnich, fatalnych wręcz sequelach "Piątku, trzynastego" postanowiono serię zrestartować i zacząć wszystko od początku. W zasadzie innej opcji nie było, bo Jason notorycznie umierał, po czym wstawał z grobu, zwiedził Nowy Jork, a po zniszczeniu swojego ciała w IX części opętywał innych ludzi. Finalnie znalazł się na nowoczesnym statku kosmicznym w roku 2455, gdzie został podrasowany - kolejna kontynuacja była już co najmniej ryzykowna i skazana na porażkę. Wersja z 2009 roku powraca więc do korzeni, aczkolwiek nie jest to remake, a reboot, w którym skondensowano oraz zmiksowano wątki z trzech pierwszych odcinków klasycznego cyklu. Pomysł teoretycznie dobry, ale początkowo ciężko wczuć się w produkcję z 2009 r., bo nie wiadomo, czy widzimy jakieś same nawiązania do minionych odsłon czy już oglądamy właściwą część fabuły. Wprowadzenie, częściowo klimatyczne, de facto leci po łebkach, a scenarzyści odznaczają i parafrazują najbardziej pamiętne motywy oryginalnych "Piątków, trzynastego". Jest więc dekapitacja Pameli Vorhees, Jason z workiem czy tam innymi szmatami na głowie, zdobycie przez niego hokejowej maski oraz opowieści o Crystal Lake.
Gdy już akcja koncentruje się na nowych protagonistach, a także nowej, alternatywnej historii, Marcus Nispel popada w tendencję, jaką przejawiał również Steve Miner - nie potrafi wypośrodkować akcji, by utrzymywać widza w nieustającym napięciu. Są sceny nudne, monotonne, gdzie widzimy alkoholowe zabawy młodziaków, a potem wszyscy zaczynają ginąć i w ciągu paru minut zostają już tylko główni bohaterowie, których wrzucono w przedłużany usilnie finał. Postacie jak zwykle są tylko po to, by efektownie ginąć, ale aktorstwo wypada utaj strasznie słabo - powiedziałbym nawet, że jest najgorsze w całej franczyzie. Jedynie Aaron Yoo zwraca jakoś uwagę i może Jared Padalecki, a reszta pozostaje anonimowa i w ogóle nie obchodzi nas jej los. Jason wykreowano tu na nieco innego - inteligentniejszego, sprytniejszego i przejawiającego zdolność planowania/przewidywania. Ponownie jest też człowiekiem - silniejszym, zdeformowanym, ale człowiekiem. Jego nowy image początkowo mnie zbulwersował, ale aktualnie mam mieszane odczucia, bo z jednej strony nawet ciekawie i sensownie go przedstawiono, jednak z drugiej, przyzwyczajony jestem do Vorheesa, który sam pcha się pod ostrze maczety/siekiery czy lufę broni palnej. Co by nie mówić, antagonista ten słynął właśnie z takiej bezmyślności oraz niezniszczalności, a tutaj dostajemy uboższą wersję Hannibala Lectera - Jason ma system tuneli, gdzie zamontowane są dzwonki sygnalizujące czyjeś zbliżanie się do jego obozu, ma zestaw reflektorów i podpieprza paliwo z okolicznej farmy do ich zasilania.
Sceny morderstw są dobre i nie używano w nich CGI, ale nie uświadczymy tu takiego uroku jak w oryginale. Może po prostu to Jason nie pasuje do dzisiejszych czasów? Może miał prawo bytu jedynie w latach 80-tych? W reboocie jest krwawo, widowiskowo, mamy sporo gore, są cycki i ładny, letniskowy domek, pobrzmiewają również co jakieś czas sprawdzone tematy muzyczne z poprzedników, ale jakoś to nie zadowala - ciężko powiedzieć czemu. Reżyser się stara, jednak odświeżona wersja, pomimo lepszej realizacji pozostaje w tyle za dziełem Sean S. Cunninghama - nie posiada tej atmosfery, tej stylistyki czy napięcia. U Nispela rozbudowano sporo rzeczy, niektóre logiczniej uzasadniono (działania Jasona), ale to nie ten "Piątek, trzynastego", który chcemy oglądać - potwierdza to choćby fakt, że większa część widzów i fanów nadal wybiera obraz z 1980 r. Osobiście ciężko mi było zaakceptować zaktualizowany "Friday the 13-th" i do tej pory traktuję go raczej jako ciekawostkę, bonus do całego uniwersum - ot, nieobowiązujący slasher, swoista wariacja, którą podpięto pod znaną markę, wykorzystując jej najsłynniejsze elementy. Na wieczór, do piwa można zerknąć, ale zdecydowanie lepiej zapoznać się z autentykiem Cunninghama. Reboot oceniam na 5/10 - ocena po paru seansach wzrosła, bo wcześniej dałem 4. Mam to nagrane z TVN, czyta Maciej Gudowski.

niedziela, 23 września 2018

"Hellraiser: Wysłannik piekieł" (1987)

"Hellraiser: Wysłannik piekieł" (1987) - dla wielu miłośników horrorów z lat 80-tych pozycja ta jest z całą pewnością ważna, a duża ilość sequeli świadczy o tym, że film się sprzedał. Osobiście wiele lat czekałem, by "Hellraisera" zobaczyć, a seansu nie mogłem się doczekać. Niedawno udało mi się wreszcie obejrzeć ten tytuł i niestety... rozczarował mnie. Sekwencja otwierająca była jeszcze ciekawa, nastrojowa, a pierwsze sceny niezłe, jednakże później akcja staje się chaotyczna i przenosi się do tej posiadłości, która swoim wyglądem zabija cały urok. Scenografia jest obskurna, nieprzystępna oraz kiepsko sfilmowana. Wnętrze tego domu i innych miejsc wyglądają czasem niczym wyciągnięte z teatru. Strona wizualna wypada zwyczajnie słabo, uczciwie trzeba to przyznać. Clive Barker sili się także na jakieś dezorientujące, psychodeliczne wstawki, gdzie czasem rzeczywistość przecina się ze wspomnieniami czy wizjami.
Jeśli chodzi o grę aktorską, to zasługuje ona na miano beznadziejnej - jeśli ktoś narzeka na jej poziom w slasherach, to chyba nie oglądał "Wysłannika piekieł". Tutaj, na widok demona z piekła, jedyną reakcją jest... brak reakcji, a wracający zza światów kochanek, początkowo mający aparycję zgniłego trupa, jest tak samo pożądany jak za życia. Sam Frank, próbujący wrócić do ludzkiej postaci staje się interesującym i niebanalnym bohaterem, który ciągle szuka nowych uciech, ale jego wątek został potraktowany po macoszemu. W zamian dostajemy sceny, w jakich Julia wystawia mu kolejne ofiary, służące do odbudowy ciała. Pierwszy moment morderstwa jest dobry, ale kilkanaście kolejnych minut i nadal to samo? Przycisk "FF" na pilocie od magnetowidu aż się prosi, by go wcisnąć. Samej regenerację Franka pod koniec także trochę nie dopracowano, bo początkowo bardzo szybko jego organizm zaczął się odbudowywać, a potem praktycznie staje w miejscu. Nie wiadomo też, co Julia robiła z truchłem zabitych - w ostatnim akcie, w jednym ujęciu mignie jakiś nieboszczyk, ale to niczego nie wyjaśnia. Trzymanie ich, rozkładających się w domu, byłoby co najmniej głupie.
Nie wszystko w "Hellraiser" jest jednak złe - przede wszystkim bronią się tutaj fenomenalne, zapadające w pamięć efekty specjalne. Powrót Franka z piekielnych czeluści wygląda pysznie i zachwyca swoją realizacją. Inne potwory czy demony również są na plus, a i ich przedstawienie jest konkretne. Klimat z każdym ich pojawieniem staje się bardziej wyrazisty i mroczny. Gore i krwawych wstawek jest pokaźna ilość, co niektórych bardzo ucieszy. Muzyka Christophera Younga wpasowuje się w charakter produkcji i robi wrażenie. Szkoda, że całość jest jakaś dziwna i niemrawo prowadzona, a historia w ogóle nie angażuje. Nie ma się tu z kim utożsamiać, a zdjęcia odpychają i brzydzą. Na chwilę obecną moja ocena tego obrazu waha się pomiędzy 4, a 5/10 - powtórka może ją zweryfikuje. Rozumiem, czemu ten film ma tylu zwolenników i nie dziwię się, że niektórym on się spodobał, ale mi całkowicie nie przypadł do gustu i trochę się na nim męczyłem. Widziałem to w Puls 2, na lektorce był Piotr Borowiec.

"The Meg" (2018)

"The Meg" (2018) - wybrałem się na ten film do kina, ponieważ bardzo lubię produkcje spod znaku Animal Attack, a w ostatnim czasie podgatunek ten kojarzony jest głównie z tytułami klasy Z - rzadko się zdarza, by wyszło coś godnego uwagi i kinowego, więc warto wydać te parę złotych na bilet. "The Meg" to kolejny projekt, opowiadający o ataku krwiożerczego rekina - w ostatnich latach mogliśmy oglądać "183 metry strachu" oraz "47 Meters Down", które były całkiem udane i przywróciły wiarę w ten rodzaj kina grozy. Dzieło Jona Turteltauba im nie dorównuje, bo to rasowy, B-klasowy i stereotypowy obraz z nurtu Animal Attack, niewychodzący poza schemat. Od zupełnej nijakości ratuje go jednak w miarę poprawna realizacja i większy budżet, pozwalający na jako taką widowiskowość. W połączeniu z niezłym tempem i wyczuciem reżysera sprawia to, że widz może się dobrze bawić i miło spędzić czas mimo wtórności tematu czy głupot bijących z ekranu.
Fabuła "The Meg" skonstruowana jest z powielanych od lat szablonów - mamy stację badawczą na międzynarodowych wodach, której załoganci są rządni nowych odkryć i sławy, a swoim batyskafem schodząc w oceaniczne głębiny niżej niż ktokolwiek inny, natrafiają tam na nowy, dotychczas ukryty ekosystem, pełny wymarłych i dziwacznych stworzeń. Jak nietrudno się domyślić, swoimi poczynaniami zwracają uwagę prehistorycznego rekina - megalodona, który podążając za nimi, wydostaje się z do tej pory zakamuflowanego świata. Grupa naukowców podejmuje z nim heroiczną walkę, obawiając się konsekwencji oraz potencjalnej rzezi. W całą tę intrygę przypadkowo zostaje wplątany główny bohater, grany przez Jasona Stathama - nadęty twardziel po przejściach. Jako doświadczony nurek zostaje zaangażowany w pomoc przy wydostaniu badaczy z uszkodzonego przez rekina batyskafu, znajdującego się w niezbadanych dotąd odmętach, a w którym przebywa także jego była żona. Tak pokrótce to wygląda - żadnego powiewu świeżości tu nie uświadczymy, a kolejne gatunkowe klisze będą odznaczane jedna po drugiej. Nie obejdzie się też bez blockbusterowych, patetycznych zagrywek i obowiązkowego happy endu. 
Jon Turteltaub chyba zdawał sobie sprawę z kuriozalnego, umownego scenariusza i nie bierze go do końca na poważnie, gdyż stawia przede wszystkim na rozrywkę, aniżeli historię. Sceny, jakie miały trzymać w napięciu, np. pierwsze spotkanie z megalodonem czy przewrócenie przez niego statku z protagonistami spełniają swoje zadanie, a duża dawka humoru i dystansu rozluźnia całość. Komizm zostaje zaserwowany przystępnie, nienachalnie i szczerze przyznam, że nie raz się uśmiechnąłem. Udało się go wpleść w taki sposób, że nie koliduje on z napiętą atmosferą czy grozą. Postacie są papierowe, aczkolwiek poszczególni aktorzy tchnęli w nie życie. Dobrze wypada np. Cliff Curtis, którego dawno nie widziałem w niczym konkretnym. Li Bingbing wcielająca się w Suyin Zhang również gra jak najbardziej przyzwoicie. Wyjątkowo też nie irytował mnie Statham, za którym osobiście nie przepadam - wolę go już w "The Meg" aniżeli jakichś podrzędnych, niskobudżetowych produkcjach kopanych czy sensacyjnych szmirach, których poza zagorzałymi fanami Jasona i tak chyba nikt nie ogląda. Wątek ośmioletniej dziewczynki, córki Suyin okazuje się być całkiem strawny i lotny, możliwe też, że należy do płytkich, ale przynajmniej nie cukierkowych ani przesłodzonych, a mała Meiying jest pocieszna i posiada swoją osobowość.
Efekty specjalne wypadają średnio - mają swoje lepsze oraz gorsze momenty. Cyfrowy rekin wygląda dość akceptowalnie i nie razi w oczy, jednak w ujęciach, gdzie widzimy go obok bohaterów lub jakichś obiektów (np. statku) nie integruje się z nimi i odcina od tła - zaliczam to do drobnych mankamentów "The Meg". W zbliżeniach wygląda natomiast okazale i ładnie się prezentuje. Jest parę momentów, w których postawiono na efekciarstwo (np. wyskoki bestii z wody), co niestety jest nieco tandetne i dość szybko się zestarzeje. Ogólnie, oglądając ten film za jakiś czas z DVD będzie trochę biednie, bo CGI tutaj do jakichś zaawansowanych nie należy, a seanse kinowe mają to do siebie, że nieco inaczej oraz przychylniej patrzy się na niektóre elementy. Źle jednak nie jest. Zdjęcia zostały wykonane solidnie, a plenery zadowalają swoją urokliwością - znajdzie się trochę widoków, które nacieszą nasz narząd wzroku. Przykładem mogą być wydarzenia rozgrywające się na plaży, jakie ładnie sfilmowano i z których bije klimat. Szkoda tylko, że tak krótko to trwa - nie dajcie się oszukać trailerom sugerującym, że tam będzie konkretniejsza akcja. Tajlandię też ciekawie przedstawiono, a oprawa muzyczna jest niczego sobie. "The Meg" oceniam na 5/10. Dostaliśmy prosty, nieco chałturniczy, ale dający radość z oglądania, luźny dreszczowiec. Byłem na tym we włoszczowskim kinie "Muza".

piątek, 21 września 2018

"Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi" (2017)

"Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi" (2017) - po obejrzeniu VIII epizodu targają mną nieco sprzeczne odczucia, niczym bohaterami filmu - z jednej strony miejscami mnie zawiódł, wręcz rozczarował, ale także oglądało go się naprawdę przyjemnie i te 2,5 godziny zleciały szybko, a spędzony czas uważam za dobrze spożytkowany. Ucieszył mnie fakt, odkąd prawa do serii trafiły do Disneya - wujka Dżordża opuściła Moc, o czym już zresztą wspominałem i prequele wyszły jak wyszły. Dobrze, że ktoś inny przejął jego stanowisko, nim doszło do katastrofy. Potem nadeszło "Przebudzenie Mocy", które zapowiadało się solidnie i takie również było - w duchu Starej Trylogii, a J.J. Abrams spełnił swoje obietnice. Wprowadzeni do uniwersum nowi bohaterowie nieźle się w nie wpasowali i wypadli nawet ciekawie. Teraz nadszedł czas na kolejną odsłonę, jaka miała kontynuować wątki z "Przebudzenia Mocy" i je rozwinąć - wszystko zapowiadało się pysznie, począwszy od pierwszych newsów, aż po finalny trailer. Były predyspozycje, by "Ostatni Jedi" stał się jednym z najlepszych odcinków sagi - nie musiał już kopiować schematów, przypominać, co w "Star Wars" najlepsze, bo to już zrobił Abrams. Zadaniem Riana Johnsona było rozwinięcie historii z poprzednika. Reżyser teoretycznie ją rozbudowuje, ale nie tak, jak oczekiwałem. Seans kinowy to trochę kubeł zimnej wody, ponieważ od początku zapowiadało się, że obraz ten nie sprosta oczekiwaniom. Niby mamy kultowe napisy początkowe, muzykę Johna Williamsa, a pierwsze ujęcia są ekscytujące, ale niestety chwilę potem pojawia się Poe Dameron, który ciśnie niemal gimnazjalnymi tekstami generała Huxa, w stylu "hej rudy" czy  "te, Hux przez samo h" (choć to może częściowo wina tłumaczenia). Dowódca zaś wdaje się w pyskówkę z Poe i chyba jako jedyny jest nieświadomy swoich czynów, gdyż każdy dookoła zwraca mu uwagę o bezmyślnym postępowaniu. Scena głupiutka i te suche odzywki - nijak nie pasuje to do "Star Wars" (a i ogólnie u Johnsona mamy humor niskich lotów jak w Marvelach). Natomiast chwilę później następuje jeden z najlepszych momentów poprzedniej części - monumentalne, nastrojowe zakończenie "Przebudzenia Mocy", jednakże zostaje całkowicie zepsute oraz przekręcone o 180 stopni.
Nie wiem jak Wy, ale ja w 2015 roku, znajdując się w kinie, naprawdę byłem zaintrygowany ujęciem, jak Rey podaje Luke'owi miecz świetlny i nie mogłem doczekać się rozwinięcia tego wątku w sequelu. Co jednak dostajemy? Luke patrzy początkowo z zaciekawieniem, a następnie z pogardą, po czym wyrzuca miecz do tyłu jak naburmuszone dziecko i odchodzi. Dwa lata czekania na coś takiego... Z kolei sam wątek treningu Rey, w skrócie można by ująć tak: ona chce, Luke nie chce - to dość często powielany motyw w tej franczyzie, ale tutaj mocno rozwleczony. To ciągłe przekomarzanie się między nimi z czasem robi się męczące, bo i tak każdy wie, że prędzej czy później Skywalker się ugnie. Do innych, niekoniecznie udanych elementów scenariusza można zaliczyć misję Finna oraz tej Azjatki, którzy muszą się dostać na statek Nowego Porządku. Wszystko okej, ale te ckliwe relacje między nimi, a także patetyczne dialogi powodują mdłości, a zbieżność przypadków i uratowań w ostatniej chwili jest naprawdę pokaźna. Ogólnie rzecz biorąc, nie czuć chemii między tymi protagonistami, a obsadzenie tu tej grubej Azjatki to szczyt poprawności politycznej. Później, jedna z najlepszych sekwencji zostaje zepsuta czerstwym happy endem - Finn leci w samobójczej misji, słychać w tle podniosłą muzykę, napięcie zostaje zbudowane i... ratuje go Azjatka, po czym dochodzi do pocałunku na tle wybuchów i bitwy. Serio? Również persona Snoke'a zostaje zarżnięta - tyle spekulacji fanów, taka podbudowa w poprzednim segmencie, a ginie we frajerski sposób bez ani jednego słowa wyjaśnienia, kim był. Dodam jeszcze, że jego sala tronowa wyglądała kiepsko, tj. rażąca czerwień dookoła wraz z teatralną scenografią. Gdzie tu mrok? Zirytowało i zażenowało mnie również , kiedy Leia sobie dryfuje i lata w przestrzeni kosmicznej niczym w jakichś Marvelach. Jeśli chodzi o całkiem udane i zaskakujące zwroty akcji, to przoduje w nich wątek Rey oraz Kylo Rena. Obawiałem się, że może i to będzie miałkie, ale akurat twórcy całkiem pozytywnie zaskoczyli, bowiem Kylo nie okazał się dupą wołową, a naprawdę przebiegłym przeciwnikiem, brak mu jednak doświadczenia. Mam nadzieję, że nie zmarnują jego potencjału w kolejnej odsłonie. W porównaniu do "Przebudzenia Mocy" niestety pogorszyło się nieco aktorstwo i brakuje jakichś ciekawych, nowych twarzy (dla przykładu podam słabą, infantylną rolę jąkającego się Benicio Del Toro). Szkoda też, że Rey, Finn oraz Poe zostają rozdzieleni, bo w „Przebudzeniu Mocy” mocną stroną było zarysowanie relacji między nimi. Tutaj w sumie mają solowe misje i już gorzej to wypada.
Najbardziej intrygującą osobistością jest zdecydowanie Luke, który się mocno zmienił. Z tym, że nie dostaje godnego pożegnania i odchodzi bez ostatniego słowa czy pojedynku. Potencjalnie, najbardziej emocjonujący fragment zostaje tutaj najbardziej spieprzony. Mamy Luke'a i Kylo Rena – zapowiada się epicki pojedynek, atmosfera gęstnieje, dochodzi w końcu do starcia... ale ten pierwszy robi jedynie uniki i inne akrobacje w tandetnym slow-motion, po czym okazuje się, że jest „hologramem”, a całość trwa w sumie parę sekund. Twórcy pokazali nam środkowy palec i potraktowali na zasadzie „patrzcie co mogliście mieć, a ch**a macie”. Dodatkowo, nie wiadomo czemu umie... znaczy łączy się z Mocą. Ciekawi mnie także, że będąc jedynie „hologramem”, gładzi czy całuje Leię ;). W „Ostatnim Jedi” znalazło się sporo nawiązań do Starej Trylogii i niektóre są całkiem smakowite, inne zaś nieco prostackie i tanie. Chwilowy epizod Yody tak samo wzbudził we mnie mieszane odczucia – zawsze był surowy i konserwatywny, a tutaj dewastuje ostatnie relikwie Jedi (nawet, jeśli nie zniszczył ksiąg, to na pewno miejsce symboliczne od tysiącleci) i dopisuje mu humor. W tej scenie mogło być o wiele więcej powagi. Jeśli chodzi o aspekty techniczne, to nie mam zastrzeżeń – muzyka Willamsa jak zawsze daje radę, a efekty specjalne stoją na wysokim poziomie, choć bitwom brakuje widowiskowości oraz dramaturgii. CGI mamy tu sporo, ale jest przyzwoite, blue-box znośny, a i są też te praktyczne techniki realizacji, jednak używane nie w takim stopniu jak w „Przebudzeniu Mocy”. Jak zwykle dostajemy także sporą ilość różnorodnych obcych i planet w tle. Kasyno na jednej z nich jest troszku w stylistyce lat 30., taka jakby subtelna retro wstawka. "The Last Jedi"  ogląda się nieźle i ma wartość rozrywkową, ale jakoś nie w pełni satysfakcjonuje. Oceniam na 6/10.

"Piątek, trzynastego" (1980)

"Piątek, trzynastego" (1980) - kultowy już dziś film, który zrewolucjonizował podgatunek kina grozy, jakim jest slasher. Zapoczątkował też jedną z najbardziej charakterystycznych serii horrorów, liczącą aktualnie kilkanaście tytułów, a postać występującego w nich mordercy w hokejowej masce, Jasona Voorheesa stała się już jedną z ikon popkultury, choć de facto Jason pojawia się dopiero od części drugiej. W oryginale nie jest on obecny, ponieważ zabójstwa dokonuje jego rodzicielka, aczkolwiek domniemana śmierć bohatera stanowi motor napędowy fabuły. Pamiętam, jak pierwszy raz oglądałem dzieło Seana S. Cunninghama w stacji TCM w piątek, 13 sierpnia 2010 r., a naczytawszy się w Internecie wielu tekstów o tym uniwersum nastawiłem się na ciągły strach i przerażenie - co prawda tego nie uświadczyłem, ale seans był bardzo elektryzujący oraz intensywny. Z miejsca pokochałem "Friday the 13-th" i regularnie stawiałem się przed telewizorem, gdy go emitowano. W ostatnich latach, robiąc sobie maratony tego cyklu, produkcję z 1980 r. zostawiam na koniec, ponieważ jest zdecydowanie najlepsza i choć lubię sequele, tak widzę w nich kolosalną tendencję spadkową, a dwa ostanie epizody są wręcz zmazą na tej franczyzie. Znając dobrze całą historię Crystal Lake i Jasona oraz jego familii nic nie tracę, a na finisz puszczam to, co najbardziej udane.
Na wstępie rozpisałem się trochę o subiektywnych odczuciach związanych z tym tytułem, więc teraz przejdę do jego analizy - "Piątek, trzynastego" to wzór dreszczowca, który w niepewności  trzyma od pierwszych do ostatnich minut. Twórcy mieli sprecyzowane założenia i doskonale wiedzieli jak poprowadzić całość, by jak najbardziej zaangażować widza w to, co widzi na ekranie. Posłużono się tutaj maksymą Hitchcocka (najpierw trzęsienie ziemi, potem napięcie wzrasta) - początek mamy z przytupem, a potem następuje skrupulatne rozkręcanie intrygi. Nacisk położono przede wszystkim na wyrazisty klimat, postać nieznanego mordercy oraz sceny gore. Pomniejsze wątki scenariusza czasem są nie do końca sensowne (np. szalony Ralph czający się nie wiadomo po co w spiżarce czy leżący pod łóżkiem zabójca jakiś czas), ale spokojnie można przymknąć na to oko - to oczywiste naciągnięcia, by oglądającego czymś zaskoczyć w danym momencie. Eliminacja obozowiczów została dobrze rozplanowana - giną jeden po drugim, ale jest to rozłożone w czasie tak, by nie dostać natłoku zgonów ani tym bardziej nudy. Realizacja sekwencji uśmiercania nastolatków jest solidna i widowiskowa, a momenty te należą do odważnych jak na lata, w których je nagrywano. Zobaczymy m.in przebijanie szyi strzałą, wbijanie w czerep siekiery i inne atrakcje. Za te krwawe efekty i charakteryzacje odpowiadał Tom Savini - maestro w swojej branży, który bez ogródek lubi pokazywać wszystko w kadrze.
Panującej tu atmosfery nie da się podrobić - jest gęsta, że można ją kroić nożem (albo ciąć maczetą), a zagrożenie wisi ciągle w powietrzu. Skutecznie podkręca ją nastrojowa muzyka Harry'ego Manfredini'ego, a idealnie dobrana dla slashera sceneria przykuwa uwagę - mamy nieco zaniedbane domki letniskowe, otaczający obozowisko las i jezioro, a towarzyszą temu intensywne opady deszczu i burza. Zdjęcia stanowią spory atut "Piątku, trzynastego". Aktorstwo nie jest jakieś wyszukane, ale przyzwoite (dodam, że w drugoplanowej roli pojawia się młody Kevin Bacon, który już wtedy był bardzo wyrazisty) - bohaterów da się polubić i mogą utkwić w pamięci, a to już coś. Przyjemnie patrzy się na sceny, gdy wypoczywają, nieświadomi rzezi - to trochę taka namiastka sielanki, gdzie ładnie uchwycono również uroki lata. Podobały mi się też fragmenty, jak organizowali sobie czas w trakcie nawałnicy i np. grali w monopol. Finałowa konfrontacja między jedyną ocalałą a antagonistką jest zaciekła, a przez to absorbująca i sprawna. Chwile, jak Alice barykaduje się w jednej chatce, do której oknem zostaje wrzucony trup, są już flagowe. W kontynuacjach często je cytowano oraz parafrazowano. Sama postać Pameli Voorhees, która pozbawia życia za śmierć syna wszystkich, którzy wejdą na teren Crystal Lake jest mroczna i intrygująca. Duża tutaj zasługa Betsy Palmer, która się w nią wcieliła i nadała niebanalnej osobowości. "Piątek, trzynastego" oceniam na 8/10 - często widziałem to w TNT/TCM - czytał tam chyba Maciej Szklarz, ale nie jestem pewny.

czwartek, 20 września 2018

"Zabójczy cel" (2008)

"Zabójczy cel" (2008) - ostatnio oglądałem bardzo dużo nowych filmów Stevena Seagala i choć do najlepszych nie należały (a większość ciężko nawet nazwać przeciętnymi), tak jakoś je przebolałem. Tym razem łatwo ani przyjemnie jednak nie było - moje oczy zostały zgwałcone, a psychika nieodwracalnie zwichrowana. Mam wysoki poziom tolerancji dla różnego rodzaju szrotów, ale ileż można? "Zabójczy cel" to kwintesencja tego, co najgorsze w erze grubego Seagala. Fabuła tutaj praktycznie nie istnieje, nie ma ciągu przyczynowo-skutkowego ani logiki. Przykładem niech będzie sekwencja początkowa, gdzie bohater grany przez "mistrza" przypatruje się kobiecie z wszczepioną do piersi bombą - jeden rzut oka i ocenia, że będzie dobrze, a następnie stwierdza, że morderca jest gdzieś w pobliżu i obserwuje rozgrywające się wydarzenia. Kieruje wzrok na losowy budynek, po czym nagle znajduje się wewnątrz niego i tłucze "zwyrola". Skąd wiedział, że on tam jest? Na jakiej podstawie to wydedukował? Cały ten moment poprzedzają jednak sceny flashbacków, które w ogóle nie są związane z głównym wątkiem. Mijają trzy minuty tejże produkcji, a pytań bez odpowiedzi tylko przybywa. Następnie Seagal, na podstawie jednego szczegółu potrafi określić, co myśli morderca i jakie ma motywacje, a także rozwiązać astrologiczne łamigłówki, pozostawiane przez zabójcę. Motyw ten pewnie miał nadać pozornej głębi ;). Postacie drugoplanowe z kolei są tylko po to, żeby go podziwiać i wyjaśniać co parę minut, jakim to zajebistym jest detektywem. Szczególnie jego partner - gdyby mógł, to pisałby o nim poematy. Szkoda tylko, że w swojej ostatniej roli występuje tu Isaac Hayes. Wyraźnie nie jest mu to na rękę - ze ściągniętą bólem twarzą recytuje swoje linijki tekstu, jednocześnie zastanawiając się chyba nad tym, co robi na planie.
Montaż tego dzieła stał się już legendarny i próżno w historii kina szukać gorszego - każde uderzenie czcigodnego sensei zostaje powtarzane kilkukrotnie albo pokazywane do znudzenia z różnych ujęć. Kamera się trzęsie, a poszczególne momenty są przyspieszane lub nagminnie cięte. Miałem też wrażenie, że usuwano klatki. Zdarza się, że jakiś fragment wklejany jest parę razy bądź walczący zmieniają swoje pozycje w magiczny sposób, a kamerzysta chyba czegoś się nawąchał, bo czasem maksymalnie zbliża ramię, tył głowy, plecy, nogi i ciężko poza tym coś dostrzec. Dublera natomiast notorycznie widać w kadrze i niczym nie przypomina Seagala, którego widzimy jedynie zasapanego w przebitkach, pokazujących twarz i marszczone brwi. Choreografia starć jest adekwatna do ich realizacji, czyli bida z nędzą, w dodatku niekonsekwentna - niektórzy oponenci Stevena padają od ciosu w szyję czy głowę i są niezdolni do walki, a innych kopie, rzuca po ścianach przez kilka minut, a nadal wstają niczym zombie. To chyba zależy od tego, czy kreowanemu przez pana S. protagoniście spieszy się czy nie. Jeśli tak, to uderza z jakimś combo i przeciwnicy padają po jednym plaskaczu, a jeśli nie, to bawi się z nimi znacznie dłużej.
Wmontowywanie tych samych scen w "Zabójczym celu" to powszechny zabieg - powtórki występują nie tylko w bijatykach. Flashbacki wszechwiedzącego Jacoba są wstawiane kilkukrotnie w różne części fabuły, a w ogóle nie poruszają żadnych kwestii z nią związanych. Widok dumającego nad nimi "mistrza" również zostaje użyty kilkukrotnie. Co ciekawe, w sekwencji tej, odbywającej się w jego domu, podchodzi do niego kobieta (cholera wie, kim dla niego jest, ale tego już się nie dowiemy) odziana w jakiś szlafrok czy koszulę, którą później też często widzimy w tym samym stroju i wydaje się, jakby nawiązywało to do wcześniejszych momentów, choć akcja znacznie posunęła się do przodu (nie mam pojęcia o ile, czy o jeden dzień czy kilka, bo aż tak nie analizowałem tego gniota). Samo zakończenie to też istna zagadka - po rozwiązaniu sprawy Jacob wraca do jakiejś rodziny (żona, dzieci), o jakiej wcześniej chyba nawet nie było wspominane, a i dotychczas pomieszkiwał z jakąś laską. Wieńczy to wstawka erotyczna, gdzie laska się rozbiera, a Steven jak zawsze pozostaje w sowim płaszczu. Nic dla mnie nie jest tu zrozumiałe. Swoja drogą, kiedyś czytałem w Internecie, że rzekomo Seagal pokłócił się z ekipą i odszedł z projektu, nie ukończywszy zdjęć ze swoim udziałem, stąd te powtórki i zamieszanie w obróbce -  nie mogę jednak tego potwierdzić. "Kill Switch" to prawdziwy festiwal żenady i nieudolności, a reżyser tej bufonady powinien dostać zakaz wykonywania swojego zawodu. O głównej "gwieździe" nawet nie wspomnę, bo już dawno straciła blask, a pisząc takie badziewia i w nich występując, tylko coraz bardziej się kompromituje oraz traci szacunek w oczach nawet najbardziej zagorzałych fanów. Oceniam to arcydzieło kinematografii na całe 2/10 - tylko dlatego, że może trafić się jeszcze coś gorszego. Oglądałem to w Stopklatce TV i czytał Piotr Borowiec.                        

środa, 19 września 2018

"Wpół do śmierci" (2002)

"Wpół do śmierci" (2002) -  poziom nowszych i najnowszych produkcji z Seagalem każdy zna, ale jeśli chodzi o wytypowanie ostatniego, prawdziwie dobrego filmu z jego udziałem, to zdania są mocno podzielone - dla większości będzie to "Mroczna dzielnica" lub "Niechwytny", ale są jednak i tacy, którzy uważają, że to właśnie "Wpół do śmierci" stawia grubą kreskę w obszernej filmografii tegoż aktora. Ja chyba również ostaję za tym tytułem, bo stanowi bodaj ostatni projekt "mistrza", na którym dobrze się bawiłem i jaki dobrze wspominam. Co prawda dziś nie przemawia on już do mnie tak, jak kilkanaście lat temu, ale oglądany za czasów podstawówki nawet robił wrażenie. W tamtym okresie o nie sięganiu po aktualniejsze dzieła Seagala przesądzili "Zatopieni" i "Prowokacja" zakupione z jakąś gazetą. Po zobaczeniu tych gniotów długo nie mogłem spojrzeć na kolejne dokonania pana Stevena.
"Half Past Dead" to w miarę poprawnie zrealizowane kino, w którym nie ma wiele sensu, ale za to dużo się dzieje. Uczciwie przyznam, że jest tandetnie i efekciarsko, ale w jakiś sposób potrafi to przyciągnąć uwagę. Klimat w tym "Nowym Alcatraz" można zaliczyć do nawet niezłych (choć widać wyraźnie, że materiał nagrywano w studio) i po raz kolejny chwycił schemat uwięzienia oraz samotnej walki głównego bohatera na odciętym od świata zewnętrznego terenie. Z zaciekawieniem ogląda się pierwsze minuty, gdy Seagal zostaje sam, bez wsparcia i musi ukrywać się w zakamarkach więzienia, a później wejść w sojusz z osadzonymi. Czar niestety pryska podczas scen, w jakich nasz sensei  musi własnoręcznie unieszkodliwić któregoś z bad-assów - całą robotę odwala za niego dubler, a montażysta ma za zadanie posklejać to tak, aby jak najmniej rzucało się to w oczy. Z tego też powodu otrzymujemy wiele cięć oraz liczne zmiany kąta filmowania, przez co nie można w pełni nacieszyć naszego narządu wzroku serwowanymi bijatykami. Tak czy siak, jest ich mało, a najwięcej uczestniczą w nich inne z postaci, np. Nick. Sama choreografia pojedynków ujdzie, aczkolwiek widać, że to już era post- Matrixowa, gdzie dominują długie płaszcze (raczej niepraktyczne w walce), slow-motion i powietrzne akrobacje.
Strzelaniny wypadają szpanersko i komiksowo - próżno w nich szukać jakiegokolwiek realizmu. Antagoniści przedstawieni zostali dość stereotypowo, groteskowo - typowa banda anonimowych zabijaków, dowodzonych (z założenia) przez charyzmatycznego lidera i twardą laskę. Dialogi są czerstwe i miałkie, ale rozmowy przynajmniej nie sprowadzają się do podziwiania Stevena S. Film okraszano raperskimi kawałkami, lecz jakoś bardzo to nie przeszkadza, a i zapewne  znajdą się tacy widzowie, którym ten typ muzyki uatrakcyjni seans. Podsumowując - produkt średniej klasy, z wyraźnie okrojonym budżetem, stanowiący jednak jakąś tam rozrywkę. "Wpół do śmierci" wyznacza kierunek, w którym pójdą kolejne obrazy Seagala, ale samo w sobie nie reprezentuje poziomu dna. Moja ocena to zawyżone 6/10. Dawniej oglądałem to na Polsacie i czytał prawdopodobnie Piotr Borowiec, ale ostatnią powtórkę zaliczyłem w TV Puls. Lektorem był jakiś słabszy lektor, nie wiem czy nie Maciej Szklarz.

wtorek, 18 września 2018

"Jason X" (2001)

"Jason X" (2001) - paradoksalnie, tę część widziałem jako pierwszą z cyklu, a było to gdzieś na wiosnę 2007 r., gdy film przypadkowo nagrał mi się z telewizji (nastawione było co innego, ale włączyłem złą stację). Co prawda nie cały wszedł na taśmę, ale to, co udało mi się zobaczyć w pierwszej połowie, wówczas bardzo mi się spodobało - dużo zabójstw, nagości, kosmiczny statek i charyzmatyczny morderca, który mocno zapadł w pamięć. Za dzieciaka nie zwracało się tak uwagi na słabe efekty czy kompletnie nielogiczny scenariusz. Podczas kolejnych powtórek nie było już tak kolorowo - Jason pod szyldem New Line Cinema wyraźnie sobie nie radzi, a wytwórnia ta, mimo że w ciekawy sposób zaadaptowała samą postać, nie potrafi wykorzystać jej potencjału. Scenarzyści pod batutą Paramount brnęli w jeden schemat, pod koniec go udziwniając (choćby wątek Tiny obdarzonej telekinezą czy Jason zwiedzający Nowy Jork), ale ci z New Line Cinema usilnie próbowali stworzyć coś oryginalnego, jednocześnie odcinając się od klimatu pierwszych "Piątków, trzynastego". Szkoda tylko, że poszli w całkowitą, niezamierzoną abstrakcję i niemalże parodię.
W "Jason X" wydarzenia rozgrywają się w przyszłości (konkretnie w roku 2455), a Vorhees (jakoś mniej zgniły niż poprzednio) trafia na pokład statku kosmicznego, gdzie po odmrożeniu ze stanu hibernacji zmartwychwstaje po raz kolejny, a następnie zaczyna dziesiątkować załogę (czytaj: rządnych namiętności studentów i studentki rzecz jasna). W międzyczasie dowiadujemy się również, że Ziemia nie nadaje się do dalszej egzystencji, więc nasza cywilizacja została przeniesiona na inną planetę, o jakże wdzięcznej nazwie Ziemia 2. Tak, wiem - ciężko uwierzyć w to, co piszę, szczególnie, jeśli brać pod uwagę fakt, że na samym początku trwania tego kanonu nie było żadnych wątków nadprzyrodzonych i fantastycznych. Osobiście taka zmiana gatunkowa nie przeszkadzałaby mi jakoś i nawet bym jej tak nie torpedował, ale to, co zaprezentowano jest iście wątpliwej jakości. Fabuła nie tyle co w ogólnym zarysie okazuje się być słaba, ale i w poszczególnych momentach - badaczom z przyszłości udaje się ożywić kobietę sprzed ponad 450 lat, natomiast niedawno zabitych na pokładzie statku już nie. Owa technologia, wykorzystująca maszynę do regenerowania tkanek (czy jakoś tak) robi także z Jasona biomechaniczną hybrydę (Uber Jasona), która mogłaby stanąć w szranki z RoboCopem. Wielu fanów, gdy zobaczyło nowy wizerunek seryjnego zabójcy znad Crystal Lake pewnie spasowało, ale ja nawet zaakceptowałem jego nowe wcielenie.
Wykonanie oraz strona techniczna dziesiątego już obrazu spod znaku maczety i maski hokejowej jest strasznie uboga, a całość wygląda, jakby została nakręcona w ciasnym studio i na niebieskim ekranie - dekoracje i CGI jak na 2001 r. totalnie rozczarowują. To ogromny krok wstecz w stosunku do "Piątku, trzynastego IX: Jason idzie do piekła", gdzie efekty były naprawdę dobre, mimo znacznie mniejszego budżetu. "Jason X" wygląda niczym pospolity produkcyjniak, przeznaczony jedynie na rynek DVD. Nie zabraknie jednak pokaźnej ilości morderstw, a gore będzie dość względne. Znajdzie się także parę pomysłowych uśmierceń, np. poprzez zamrożenie i rozbicie twarzy, a także odrobina smaczków oraz nawiązań do wcześniejszych odsłon, np. w sekwencji, gdy Vorhees zawija w śpiwory dwie wirtualne dziewczyny i tłucze nimi o siebie, a potem uderza jedną z nich o drzewo, co stanowi jawne odniesienie się do VII epizodu. Tempo w dziesiątej kontynuacji jest jednak konkretne i niektóre momenty wbrew pozorom przytrzymają nas w napięciu, więc film ogląda się nieźle, a po paru piwach można go nawet zakwalifikować do osobistego rankingu guilty pleasure. Przyznam szczerze, że w jakiś dziwny, może sentymentalny sposób lubię tego gniota i przyjemnie mi się co jakiś czas go odświeża, aczkolwiek mam świadomość, jaki poziom to dzieło reprezentuje i jak negatywnie wpływa na całe uniwersum.
Z innych rzeczy nie podobał mi się jeszcze wątek tej laski-cyborga, która całkiem tu nie pasuje, a także dziwne sceny erotyczne - jeden z tych naukowców leży w damskich ciuszkach, a uczennica wykręca mu sutki, zaś inna z postaci próbuje się brzydko zabawić z wyżej wspomnianym cyborgiem. Widać w 2455 r. ludzie mają inne potrzeby seksualne. Do łask wróciły za to włosy na żel, porozpinane koszule czy inne elementy cechujące modę schyłku lat 90. Muzykę po raz kolejny w tej franczyzie skomponował Harry Manfredini, lecz tym razem postawił na zupełnie nowe kawałki, które praktycznie w ogóle nie są podobne do dawnych motywów przewodnich. Klasyczne brzmienia jednak czasem się przewiną, gdy będzie jakieś odniesienie do innych sequeli. Cóż - chyba napisałem już wszystko na temat tej produkcji. Oceniam ją na 4,5/10. Dawniej "Jason X" emitowano często w TVN i czytał go Janusz Kozioł, co jest istotną ciekawostką, bo pan ten był lektorem większości "Piątków, trzynastego" na stacji Puls, a i dziewiątki na VHS.

poniedziałek, 17 września 2018

"Droga bez powrotu 5: Krwawe granice" (2012)

"Droga bez powrotu 5: Krwawe granice" (2012) - slasher to dość specyficzny odłam kina grozy i z całą pewnością jego konwencja nie nadaje się dla każdego. Osobiście jakimś zatwardziałym miłośnikiem tego typu horrorów nie jestem, ale przyznam, że lubię od czasu do czasu po jakiś sięgnąć. Ich konwencja nie zmieniła się od lat 80. - dalej są to proste filmy, gdzie trup ściele się gęsto, posoka zalewa ekran, a kobiece biusty zewsząd wyskakują. Jeśli się to toleruje, to w zasadzie czego chcieć więcej? Odpowiednia ilość piwa, chipsy i zachowując bezpieczny dystans można liczyć na niezłą zabawę. Taka jest właśnie "Droga bez powrotu 5" - żadna fabuła praktycznie tu nie istnieje, a już od napisów początkowych jest seks i lejąca się strumieniami krew.

Gdyby miało to być bardziej subtelne kino, czułbym się rozczarowany, ale czego oczekiwać od tego podgatunku? Co prawda tytuł posiada swoje minusy w postaci np. strasznie irytującego opiekuna kanibali czy braku jakichkolwiek bohaterów, którym można by było kibicować, ale nie jest to jakieś rażące. Przydałaby się w scenariuszu osoba, jakiej los nie byłby nam obojętny, ale tu wszyscy mają widowiskowo ginąć i już - taka specyfika tej serii. Dziwi mnie tylko, że przy początkowych scenach, gdzie widzimy ten festiwal, najpierw jest masa ludzi, a później ulice stają się opustoszałe i banda kanibali robi co chce - szlachtuje na środku ulicy, szarżuje samochodem czy kosiarką do trawy i nie wzbudza to żadnych podejrzeń :D. Sekwencji zabójstw będzie dużo, a ich wykonanie okaże się niczego sobie. Znajdzie się też odrobina humoru i autoironii. Klimat jest tu całkiem dobry - taka urocza B-klasa (albo nawet C-klasa). Jak to się mówi - solidny crap, stanowiący swoiste guilty pleasure i tyle. Może nie zasługuje na piąteczkę, ale podobnie jak część drugą oglądało się to zjadliwie, a czas szybko minął, wiec ocenę naciągnę. "Krwawe granice" oglądałem w stacji Super Polsat, gdzie lektorem był Stanisław Olejniczak.