piątek, 21 września 2018

"Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi" (2017)

"Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi" (2017) - po obejrzeniu VIII epizodu targają mną nieco sprzeczne odczucia, niczym bohaterami filmu - z jednej strony miejscami mnie zawiódł, wręcz rozczarował, ale także oglądało go się naprawdę przyjemnie i te 2,5 godziny zleciały szybko, a spędzony czas uważam za dobrze spożytkowany. Ucieszył mnie fakt, odkąd prawa do serii trafiły do Disneya - wujka Dżordża opuściła Moc, o czym już zresztą wspominałem i prequele wyszły jak wyszły. Dobrze, że ktoś inny przejął jego stanowisko, nim doszło do katastrofy. Potem nadeszło "Przebudzenie Mocy", które zapowiadało się solidnie i takie również było - w duchu Starej Trylogii, a J.J. Abrams spełnił swoje obietnice. Wprowadzeni do uniwersum nowi bohaterowie nieźle się w nie wpasowali i wypadli nawet ciekawie. Teraz nadszedł czas na kolejną odsłonę, jaka miała kontynuować wątki z "Przebudzenia Mocy" i je rozwinąć - wszystko zapowiadało się pysznie, począwszy od pierwszych newsów, aż po finalny trailer. Były predyspozycje, by "Ostatni Jedi" stał się jednym z najlepszych odcinków sagi - nie musiał już kopiować schematów, przypominać, co w "Star Wars" najlepsze, bo to już zrobił Abrams. Zadaniem Riana Johnsona było rozwinięcie historii z poprzednika. Reżyser teoretycznie ją rozbudowuje, ale nie tak, jak oczekiwałem. Seans kinowy to trochę kubeł zimnej wody, ponieważ od początku zapowiadało się, że obraz ten nie sprosta oczekiwaniom. Niby mamy kultowe napisy początkowe, muzykę Johna Williamsa, a pierwsze ujęcia są ekscytujące, ale niestety chwilę potem pojawia się Poe Dameron, który ciśnie niemal gimnazjalnymi tekstami generała Huxa, w stylu "hej rudy" czy  "te, Hux przez samo h" (choć to może częściowo wina tłumaczenia). Dowódca zaś wdaje się w pyskówkę z Poe i chyba jako jedyny jest nieświadomy swoich czynów, gdyż każdy dookoła zwraca mu uwagę o bezmyślnym postępowaniu. Scena głupiutka i te suche odzywki - nijak nie pasuje to do "Star Wars" (a i ogólnie u Johnsona mamy humor niskich lotów jak w Marvelach). Natomiast chwilę później następuje jeden z najlepszych momentów poprzedniej części - monumentalne, nastrojowe zakończenie "Przebudzenia Mocy", jednakże zostaje całkowicie zepsute oraz przekręcone o 180 stopni.
Nie wiem jak Wy, ale ja w 2015 roku, znajdując się w kinie, naprawdę byłem zaintrygowany ujęciem, jak Rey podaje Luke'owi miecz świetlny i nie mogłem doczekać się rozwinięcia tego wątku w sequelu. Co jednak dostajemy? Luke patrzy początkowo z zaciekawieniem, a następnie z pogardą, po czym wyrzuca miecz do tyłu jak naburmuszone dziecko i odchodzi. Dwa lata czekania na coś takiego... Z kolei sam wątek treningu Rey, w skrócie można by ująć tak: ona chce, Luke nie chce - to dość często powielany motyw w tej franczyzie, ale tutaj mocno rozwleczony. To ciągłe przekomarzanie się między nimi z czasem robi się męczące, bo i tak każdy wie, że prędzej czy później Skywalker się ugnie. Do innych, niekoniecznie udanych elementów scenariusza można zaliczyć misję Finna oraz tej Azjatki, którzy muszą się dostać na statek Nowego Porządku. Wszystko okej, ale te ckliwe relacje między nimi, a także patetyczne dialogi powodują mdłości, a zbieżność przypadków i uratowań w ostatniej chwili jest naprawdę pokaźna. Ogólnie rzecz biorąc, nie czuć chemii między tymi protagonistami, a obsadzenie tu tej grubej Azjatki to szczyt poprawności politycznej. Później, jedna z najlepszych sekwencji zostaje zepsuta czerstwym happy endem - Finn leci w samobójczej misji, słychać w tle podniosłą muzykę, napięcie zostaje zbudowane i... ratuje go Azjatka, po czym dochodzi do pocałunku na tle wybuchów i bitwy. Serio? Również persona Snoke'a zostaje zarżnięta - tyle spekulacji fanów, taka podbudowa w poprzednim segmencie, a ginie we frajerski sposób bez ani jednego słowa wyjaśnienia, kim był. Dodam jeszcze, że jego sala tronowa wyglądała kiepsko, tj. rażąca czerwień dookoła wraz z teatralną scenografią. Gdzie tu mrok? Zirytowało i zażenowało mnie również , kiedy Leia sobie dryfuje i lata w przestrzeni kosmicznej niczym w jakichś Marvelach. Jeśli chodzi o całkiem udane i zaskakujące zwroty akcji, to przoduje w nich wątek Rey oraz Kylo Rena. Obawiałem się, że może i to będzie miałkie, ale akurat twórcy całkiem pozytywnie zaskoczyli, bowiem Kylo nie okazał się dupą wołową, a naprawdę przebiegłym przeciwnikiem, brak mu jednak doświadczenia. Mam nadzieję, że nie zmarnują jego potencjału w kolejnej odsłonie. W porównaniu do "Przebudzenia Mocy" niestety pogorszyło się nieco aktorstwo i brakuje jakichś ciekawych, nowych twarzy (dla przykładu podam słabą, infantylną rolę jąkającego się Benicio Del Toro). Szkoda też, że Rey, Finn oraz Poe zostają rozdzieleni, bo w „Przebudzeniu Mocy” mocną stroną było zarysowanie relacji między nimi. Tutaj w sumie mają solowe misje i już gorzej to wypada.
Najbardziej intrygującą osobistością jest zdecydowanie Luke, który się mocno zmienił. Z tym, że nie dostaje godnego pożegnania i odchodzi bez ostatniego słowa czy pojedynku. Potencjalnie, najbardziej emocjonujący fragment zostaje tutaj najbardziej spieprzony. Mamy Luke'a i Kylo Rena – zapowiada się epicki pojedynek, atmosfera gęstnieje, dochodzi w końcu do starcia... ale ten pierwszy robi jedynie uniki i inne akrobacje w tandetnym slow-motion, po czym okazuje się, że jest „hologramem”, a całość trwa w sumie parę sekund. Twórcy pokazali nam środkowy palec i potraktowali na zasadzie „patrzcie co mogliście mieć, a ch**a macie”. Dodatkowo, nie wiadomo czemu umie... znaczy łączy się z Mocą. Ciekawi mnie także, że będąc jedynie „hologramem”, gładzi czy całuje Leię ;). W „Ostatnim Jedi” znalazło się sporo nawiązań do Starej Trylogii i niektóre są całkiem smakowite, inne zaś nieco prostackie i tanie. Chwilowy epizod Yody tak samo wzbudził we mnie mieszane odczucia – zawsze był surowy i konserwatywny, a tutaj dewastuje ostatnie relikwie Jedi (nawet, jeśli nie zniszczył ksiąg, to na pewno miejsce symboliczne od tysiącleci) i dopisuje mu humor. W tej scenie mogło być o wiele więcej powagi. Jeśli chodzi o aspekty techniczne, to nie mam zastrzeżeń – muzyka Willamsa jak zawsze daje radę, a efekty specjalne stoją na wysokim poziomie, choć bitwom brakuje widowiskowości oraz dramaturgii. CGI mamy tu sporo, ale jest przyzwoite, blue-box znośny, a i są też te praktyczne techniki realizacji, jednak używane nie w takim stopniu jak w „Przebudzeniu Mocy”. Jak zwykle dostajemy także sporą ilość różnorodnych obcych i planet w tle. Kasyno na jednej z nich jest troszku w stylistyce lat 30., taka jakby subtelna retro wstawka. "The Last Jedi"  ogląda się nieźle i ma wartość rozrywkową, ale jakoś nie w pełni satysfakcjonuje. Oceniam na 6/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)