"Obcy: Przymierze" (2017) - po porażce, jaką był "Prometeusz", postawiono na powrót do korzeni i zrealizowano film, który w założeniu miał być bliższy oryginalnej serii, aniżeli produkcji z 2012 r. Obietnice te spełniono połowicznie - "Obcy: Przymierze" to pod pewnymi względami niemalże auto-remake pierwszej części z 1979 r., ponieważ powtórzono tutaj całą stylistykę, temat przewodni, a także większość zwrotów akcji z tamtego obrazu. Równocześnie jednak pociągnięto historię rozpoczętą w "Prometeuszu", zachowując też pseudo-filozoficzną otoczkę tamtego tytułu. Wygląda to, jak gdyby autorzy scenariusza, producenci i sam reżyser nie wiedzieli, co tak naprawdę chcą nakręcić, a pragnęli złapać sto srok za ogon, wyciągając hajs od fanów oryginalnego cyklu, ale i od widzów, którym "Prometeusz" się podobał. Scenariusz sam ze sobą się gryzie, konwencja jest sprzeczna, a filozoficzne przemyślenia i refleksje są tutaj płytkie i banalne, jak u niezbyt rozgarniętej trzynastolatki. Przykładem niech będzie scena rozmowy androida Davida i Weylanda, gdzie ten pierwszy pyta "skoro ty stworzyłeś mnie, to kto stworzył ciebie?", na co ten drugi wypowiada ckliwy monolog o dziełach sztuki, po czym kwituje to "nie wiem, ale to odkryjemy". Czy dialogi pisał tutaj Christopher Nolan?
Ponadto, Ridley Scott ma chyba widza za idiotę i ciągle w miałki sposób podkreśla twórcze aspiracje Davida - a to gra on "Wejście bogów do Walhalli", a to rozkłada ręce niczym kapłan, a to wygłasza bzdurne różne kwestie o dziele tworzenia. Czy luźne sugestie już nie wystarczają? Trzeba oglądającemu co 20 minut przypominać, że postać androida ma parcie na tworzenie? Nikt tu na demencję nie cierpi, panie Scott. Niestety, to jeszcze nie wszystko, ponieważ głupot jest tu znacznie więcej (nie sposób chyba wszystkich wypisać) i nie da się na nie przymknąć oka, bo to wręcz obraża inteligencję odbiorcy - gdy protagoniści postanawiają zakotwiczyć na nieznanej planecie, wychodzą na zewnątrz bez żadnego rekonesansu, bez kombinezonów ochronnych, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Najlepsze jest jednak to, że pokład statku opuszczają wszyscy mający najwyższą rangę. Eksplorując nowy świat, załoganci również zachowują się jak skończeni durnie i łażą lelum polelum, nie zwracając uwagi na nic. Ich śmierć to istny przykład selekcji naturalnej. Bezmyślność poszczególnych bohaterów nierzadko osiąga apogeum, a niezdecydowanie jest skrajne. Posłużę się tutaj sceną, gdy Ledward zaczyna "rodzić" Neomorpha - jedna z kobiet zamyka z nim swoją koleżankę (Karine) i bierze nogi za pas, po czym wraca i przygląda się rozwojowi wydarzeń. Na pomoc i otwarcie drzwi decyduje się dopiero wtedy, gdy potwór uwalnia się z ciała żywiciela, a następnie atakuje Karine. Z kolei uwięziona, w międzyczasie (przed wyjściem bestii) zaczyna czuło się tulić do kolegi, podczas gdy ten ma atak drgawek i wyraźnie coś się z nim dzieje.
Na domiar złego, żadna z postaci nie ma swojego charakteru- w efekcie wszyscy są płascy i niejacy. Zupełnie nas nie interesuje, jakie będą ich dalsze losy, bo otrzymujemy same anonimowe twarze, z którymi nie da się sympatyzować. Paradoksalnie, najlepiej wypadają androidy David i Walter, gdyż jedynie ich osobowość w jakikolwiek sposób rozpisano i obu zagrał świetny aktor, Michael Fassbender. Reszty nawet nie zapamiętamy, a i nie warto. W oczy rzuca się również nachalna poprawność polityczna - mamy akcenty homoseksualne, a centralna bohaterka stanowi uosobienie feminizmu. Efekty specjalne prezentują nierówny poziom - tam, gdzie postawiono na rekwizyty oraz dekoracje jest pysznie i klimatycznie, ale gdy zostaje CGI, sytuacja staje się tragikomiczna, bo lepsza animacja komputerowa była dostępna w połowie lat 90. Nie wspomnę już o "Obcym: Przebudzeniu", w którym również było sporo cyfrowych efektów, a wyglądały kilkadziesiąt razy lepiej. To naprawdę przykre, że w dzisiejszych czasach, mając taką technologię, takie możliwości, a także dysponując pokaźnym budżetem na dany projekt, powstają takie koszmarki. W najnowszej odsłonie Obcy wygląda niczym animek z gry video, a zamiast grozy czy ekscytacji, wzbudza jedynie uśmiech politowania. Kosmiczna kreatura straciła także na inteligencji, bo zamiast postawienia na atak z zaskoczenia jak, to dawniej rzuca się na wszystko, przez co właściwie sama daje się zabić. Wątek Inżynierów natomiast olano i uśmiercono ich w jednej, krótkiej sekwencji, jakby nagle przestali mieć znaczenie. To dziwne, bo w poprzedniej odsłonie ich motyw był mocno rozbudowany i wydawałoby się, że zostanie jakoś rozwinięty - widać co się nie sprawdziło, to z miejsca poszło do kosza.
Nie wszystko jednak w "Alien: Covenant" jest złe - jak wspomniałem, ładne dekoracje robią wrażenie (np. wygląd wnętrza statku czy ruin miasta i świątyni Inżynierów), piękne i malownicze plenery urzekają, a zdjęcia Dariusza Wolskiego przykuwają uwagę. Strona wizualna wypada plastycznie i elegancko, natomiast umiejscowienie akcji daje spore predyspozycje, których nie wykorzystano, co wręcz boli. Podobał mi się jeszcze soundtrack, który był mroczny i skutecznie podsycał napięcie tam, gdzie było to możliwe, bo z takim scenariuszem ciężko o jakikolwiek suspens. Usłyszymy też brzmienia z "Obcy: Ósmy pasażer Nostromo", co rozbudzi trochę nostalgiczne uczucia. Szkoda tylko, że te poszczególne elementy składowe nie są w stanie pociągnąć całego filmu i tworzą zaledwie drobną rekompensatę, "umilacz", który pomaga jakoś przetrawić ten stek bzdur. Ridley Scott i parę innych osób zarżnęło tę franczyzę koncertowo. Jakoś nie mogę przeboleć, że Xenomorph jest wynikiem eksperymentów androida, mającego manię wielkości oraz uważającego się za stwórcę/kreatora. Jest minimalnie lepiej niż w "Prometeuszu", ale i tak niesatysfakcjonująco. Oceniam na 5/10 - głównie za ładne kadry, jakie można podziwiać. Chyba tylko dla nich warto obejrzeć "Przymierze". Wersja DVD ma nawet ostre i niezłe tłumaczenie, lektorem jest Jarosław Łukomski, którego głos jednak jest tu zmodulowany i brzmi dziwacznie.
Nie wszystko jednak w "Alien: Covenant" jest złe - jak wspomniałem, ładne dekoracje robią wrażenie (np. wygląd wnętrza statku czy ruin miasta i świątyni Inżynierów), piękne i malownicze plenery urzekają, a zdjęcia Dariusza Wolskiego przykuwają uwagę. Strona wizualna wypada plastycznie i elegancko, natomiast umiejscowienie akcji daje spore predyspozycje, których nie wykorzystano, co wręcz boli. Podobał mi się jeszcze soundtrack, który był mroczny i skutecznie podsycał napięcie tam, gdzie było to możliwe, bo z takim scenariuszem ciężko o jakikolwiek suspens. Usłyszymy też brzmienia z "Obcy: Ósmy pasażer Nostromo", co rozbudzi trochę nostalgiczne uczucia. Szkoda tylko, że te poszczególne elementy składowe nie są w stanie pociągnąć całego filmu i tworzą zaledwie drobną rekompensatę, "umilacz", który pomaga jakoś przetrawić ten stek bzdur. Ridley Scott i parę innych osób zarżnęło tę franczyzę koncertowo. Jakoś nie mogę przeboleć, że Xenomorph jest wynikiem eksperymentów androida, mającego manię wielkości oraz uważającego się za stwórcę/kreatora. Jest minimalnie lepiej niż w "Prometeuszu", ale i tak niesatysfakcjonująco. Oceniam na 5/10 - głównie za ładne kadry, jakie można podziwiać. Chyba tylko dla nich warto obejrzeć "Przymierze". Wersja DVD ma nawet ostre i niezłe tłumaczenie, lektorem jest Jarosław Łukomski, którego głos jednak jest tu zmodulowany i brzmi dziwacznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)