środa, 19 września 2018

"Wpół do śmierci" (2002)

"Wpół do śmierci" (2002) -  poziom nowszych i najnowszych produkcji z Seagalem każdy zna, ale jeśli chodzi o wytypowanie ostatniego, prawdziwie dobrego filmu z jego udziałem, to zdania są mocno podzielone - dla większości będzie to "Mroczna dzielnica" lub "Niechwytny", ale są jednak i tacy, którzy uważają, że to właśnie "Wpół do śmierci" stawia grubą kreskę w obszernej filmografii tegoż aktora. Ja chyba również ostaję za tym tytułem, bo stanowi bodaj ostatni projekt "mistrza", na którym dobrze się bawiłem i jaki dobrze wspominam. Co prawda dziś nie przemawia on już do mnie tak, jak kilkanaście lat temu, ale oglądany za czasów podstawówki nawet robił wrażenie. W tamtym okresie o nie sięganiu po aktualniejsze dzieła Seagala przesądzili "Zatopieni" i "Prowokacja" zakupione z jakąś gazetą. Po zobaczeniu tych gniotów długo nie mogłem spojrzeć na kolejne dokonania pana Stevena.
"Half Past Dead" to w miarę poprawnie zrealizowane kino, w którym nie ma wiele sensu, ale za to dużo się dzieje. Uczciwie przyznam, że jest tandetnie i efekciarsko, ale w jakiś sposób potrafi to przyciągnąć uwagę. Klimat w tym "Nowym Alcatraz" można zaliczyć do nawet niezłych (choć widać wyraźnie, że materiał nagrywano w studio) i po raz kolejny chwycił schemat uwięzienia oraz samotnej walki głównego bohatera na odciętym od świata zewnętrznego terenie. Z zaciekawieniem ogląda się pierwsze minuty, gdy Seagal zostaje sam, bez wsparcia i musi ukrywać się w zakamarkach więzienia, a później wejść w sojusz z osadzonymi. Czar niestety pryska podczas scen, w jakich nasz sensei  musi własnoręcznie unieszkodliwić któregoś z bad-assów - całą robotę odwala za niego dubler, a montażysta ma za zadanie posklejać to tak, aby jak najmniej rzucało się to w oczy. Z tego też powodu otrzymujemy wiele cięć oraz liczne zmiany kąta filmowania, przez co nie można w pełni nacieszyć naszego narządu wzroku serwowanymi bijatykami. Tak czy siak, jest ich mało, a najwięcej uczestniczą w nich inne z postaci, np. Nick. Sama choreografia pojedynków ujdzie, aczkolwiek widać, że to już era post- Matrixowa, gdzie dominują długie płaszcze (raczej niepraktyczne w walce), slow-motion i powietrzne akrobacje.
Strzelaniny wypadają szpanersko i komiksowo - próżno w nich szukać jakiegokolwiek realizmu. Antagoniści przedstawieni zostali dość stereotypowo, groteskowo - typowa banda anonimowych zabijaków, dowodzonych (z założenia) przez charyzmatycznego lidera i twardą laskę. Dialogi są czerstwe i miałkie, ale rozmowy przynajmniej nie sprowadzają się do podziwiania Stevena S. Film okraszano raperskimi kawałkami, lecz jakoś bardzo to nie przeszkadza, a i zapewne  znajdą się tacy widzowie, którym ten typ muzyki uatrakcyjni seans. Podsumowując - produkt średniej klasy, z wyraźnie okrojonym budżetem, stanowiący jednak jakąś tam rozrywkę. "Wpół do śmierci" wyznacza kierunek, w którym pójdą kolejne obrazy Seagala, ale samo w sobie nie reprezentuje poziomu dna. Moja ocena to zawyżone 6/10. Dawniej oglądałem to na Polsacie i czytał prawdopodobnie Piotr Borowiec, ale ostatnią powtórkę zaliczyłem w TV Puls. Lektorem był jakiś słabszy lektor, nie wiem czy nie Maciej Szklarz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)