czwartek, 27 lutego 2020

"Rambo: Ostatnia krew" (2019)

"Rambo: Ostatnia krew" (2019) - czwarta część serii z 2008 r., która powstała 20 lat po zakończeniu oryginalnej trylogii, moim zdaniem była kręcona na siłę i do tematu niczego nowego ani świeżego nie wniosła (scenariusz to istna kalka skryptu do trójki). Nie rozwinęła też w ciekawy sposób postaci Johna Rambo - ot, dostaliśmy kolejną kontynuację po długiej przerwie, powstałą głównie po to, by przypomnieć się fanom marki i wydębić od nich parę groszy. Na szczęście obeszło się bez katastrofy - Stallone nie przeszarżował, nie odbiegł od założeń cyklu i zaprezentował niezłe, choć niekoniecznie potrzebne widowisko, którego siłą była brutalność oraz świetna realizacja strzelanin. Teraz, po ponad dekadzie od premiery czwórki, Stallone jeszcze raz postanowił wrócić do osoby Johna, lecz z nieco ambitniejszymi zamiarami; filmowiec zapragnął raczej na stałe pożegnać się z weteranem i zamknąć jego historię, a przy okazji pokazać go w zupełnie innym świetle niż dotychczas. W finale poprzedniej odsłony, Rambo zakończył tułaczkę po świecie i powrócił w rodzinne strony, na farmę ojca, w "Ostatniej krwi" wątek ten nadal jest kontynuowany i obserwujemy głównego bohatera jako starego człowieka, który odnalazł swoje miejsce na Ziemi, a dokładniej - w Arizonie. John zajmuje się pozostawionym mu ranczem, prowadzi skromną hodowlę koni i na bieżąco konserwuje sieć tuneli, własnoręcznie wykopanych pod posiadłością i farmą. Pełnią one funkcją odwadniającą, ale stanowią też dla Rambo azyl, do jakiego ucieka, by odciąć się od społeczeństwa. W podziemiach, były komandos rozpamiętuje również swoje przeżycia wojenne, gdyż nadal zmaga się z zespołem stresu pourazowego, którego nabawił się w czasie służby w Wietnamie (motyw potraktowany po macoszemu w czwartym epizodzie). Leciwego żołnierza wspiera gosposia jego zmarłego ojca, przebywająca na stałe w jego domostwie oraz jej nastoletnia wnuczka, Gabrielle. Obie kobiety są dla Johna jedyną rodziną, a młoda dziewczyna jest przez niego traktowana jak własna córka. Pewnego dnia, Gabrielle jedzie jednak do Meksyku, by odnaleźć swojego biologicznego tatę, co niesie za sobą fatalne skutki - zostaje uprowadzona przez tamtejszy kartel, parający się handlem żywym towarem i potocznie mówiąc, trafia do obskurnego burdelu. Kiedy Rambo dowiaduje się o wszystkim, bez namysłu wyrusza w podróż w celu odnalezienia nastolatki, póki nie jest za późno.
Scenariusza najnowszego ogniwa tej franczyzy pozbawiono tła polityczno-wojennego, a akcja nie jest osadzona w realiach żadnego międzynarodowego konfliktu zbrojnego - tym razem legendarny weteran walczy tylko i wyłącznie w obronie swoich najbliższych. Ujawnia się tu mroczna część jego osobowości, a rozgoryczenie oraz palące, traumatyczne wspomnienia sprawiają, że John zostaje opętany zwierzęcym szałem i bez żadnej litości, bestialsko zabija każdego, kto zakłócił jego sielankę i podniósł rękę na Gabrielle. Intrygę chwilami poprowadzono skrótowo (jak ojciec dziewczyny, którą porzucił lata temu, bezproblemowo ją rozpoznał, gdy ta stanęła w progu jego domu?), jednak mimo naiwności i stereotypów (Gabrielle to typowa nastolatka, na własne życzenie pakująca się w kabałę) angażuje oraz wciąga na tyle, że z przyjemnością ogląda się nawet sceny rozmów. Wiem, że spora ilość widzów narzekała na linie dialogowe, a mianowicie, że są płytkie i pretensjonalne, ale ja czegoś takiego nie zauważyłem - nigdy nie było to mocną stroną tego uniwersum (może poza słynnym, końcowym monologiem Johna z oryginału), a w piątce nasz protagonista jest już starym, wypalonym facetem, który z wiekiem zrobił się sentymentalny, lubi sobie pogadać, powspominać, pragnie też przynależeć do choćby najmniejszej grupy społecznej, co zostaje mu odebrane, więc srogo się wkurwia i daje upust swojej frustracji i gniewowi (także w słownictwie, a że niby banalne? A w której części takie nie było?). Dodatkowo Stallone prowadzi nastrojową, choć momentami może zbyt ckliwą narrację, w jakiej przedstawia przemyślenia swojego bohatera - to także ciekawy pomysł, dzięki któremu do intrygi zostają przemycone pewne refleksje o przemijaniu i stracie, snute przez naszego weterana, a może nawet samego Sylvestra.
Włoski ogier właściwie spełnił swoje obietnice i zaprezentował nam takiego Rambo, jakiego do tej pory nie znaliśmy - podstarzałego, łykającego proszki, zmagającego się z demonami przeszłości. Aktor nie próbuje usilnie się odmłodzić oraz udawać, że czas stanął dla niego w miejscu, co było widoczne na planie czwórki, za to pogodził się z tym, że nie jest już młodzieniaszkiem - ani on ani odtwarzana przez niego persona. Ekranowy twardziel zyskał przez to na wiarygodności, a jego niezniszczalność nie jest już tak oczywista jak kiedyś. Podczas seansu "Ostatniej krwi" nie wiemy, czy z kolejnej opresji sędziwy żołnierz wyjdzie cało czy jednak nie, a sporym zaskoczeniem będzie sekwencja z chuliganami na dachu, w trakcie której John zbiera solidne bęcki i szybko zostaje sprowadzony do parteru. Sly potraktował z szacunkiem swoje najsłynniejsze, kinowe wcielenie i wszystko wskazuje na to, że pozwolił mu godnie odejść (przynajmniej z dużego ekranu). Sam natomiast, mimo ponad 70-ciu wiosen na karku, trzyma się bardziej niż przyzwoicie, nadal też jest w godnej podziwu formie oraz aktywny zawodowo. Na materiałach dodatkowych, zawartych na DVD widać, że był mocno zaangażowany w ten projekt, i chociaż osobiście go nie reżyserował, to udzielał się po obu stronach kamery - jednocześnie grał Rambo i pracował nad jego nowym wizerunkiem poza kadrem. Warto również nadmienić, że w fabule znajduje się kilka interesujących smaczków - w jednym ujęciu widać zdjęcia z młodym Johnem i prawdopodobnie jego ojcem, zaś w tunelach dostrzeżemy różnego rodzaju pamiątki, które mężczyzna przechowuje (również różne fotografie ze swojej młodości, plakaty, flagę Stanów Zjednoczonych, odznaczenia wojskowe czy kolekcję noży i broni). W piątce powracają także dręczące weterana flashbacki z Wietnamu, zmontowane z archiwalnych nagrań z okresu wojny. Może nie jest to wiele, ale moim skromnym zdaniem ciekawie uzupełnia całą opowieść.
Jeśli chodzi o poziom realizacji oraz wykonania "Ostatniej krwi", to niestety bywa różnie - efekty praktyczne, w tym gore i pirotechnika są całkiem solidnie, natomiast CGI mamy średniej jakości. Co prawda nie bije po oczach jak w trylogii "Niezniszczalnych", ale też nie jest niewidoczne - da się wyłapać fragmenty, w jakich go zastosowano, m.in w prologu z ulewą w górach, kiedy to Rambo ratuje kobietę przed utonięciem. Najgorzej jednak wypadło w ostatnim akcie, podczas wybuchania oraz zapadania się tuneli na farmie - widać wtedy bardzo dobrze, że to animacja komputerowa. W innych scenach, nawet w tej z opadami, da się ją jednak zaakceptować. Jeśli mowa o pozostałych aspektach technicznych, to zdjęcia do najnowszej części są ładne (tylko ja odniosłem wrażenie, że zastosowano jakiś żółtawy filtr?), a plenery urokliwe, choć materiał nie powstawał ani w Meksyku ani w Arizonie - rejestrowano go w... Bułgarii oraz na Wyspach Kanaryjskich. Twórcom udało się stworzyć jednak doskonałą iluzję, gdyż wybudowane w Bułgarii na potrzeby produkcji ranczo Johna i jego okolice z powodzeniem udają tereny USA. Soundtrack posiada przyjemne, czasem sentymentalne brzmienia, ale bywa za mało wyrazisty. Montaż generalnie nie wypada najgorzej, chociaż w scenach akcji bywał chwilami za szybki - zapewne miało to ukryć niedoskonałości efektów specjalnych oraz wiek Stallone'a. Na szczęście nie przesadzono z przyspieszeniami jak w "Expendables" czy "Rambo 4". Na koniec krótka konfrontacja z atakami krytyków i części widowni - mówiono, że utwór ma rasistowskie, ksenofobiczne zabarwienie, czyli dzisiejszy standard, gdy film nie jest poprawny politycznie. "Last Blood" rzekomo krzywdząco pokazuje Meksykanów jako wulgarnych prostaków i gangsterów... pytanie tylko gdzie? W piątce mamy jeden konkretny kartel, składający się z kilkudziesięciu degeneratów, przecież nie chodzi o całą ludność Meksyku czy nawet większość... To się nazywa szukanie dziury w całym i dopasowywanie czegoś pod swój spaczony światopogląd. Tym tokiem myślenia "Rambo 2" i "Rambo 3" negatywnie portretują mieszkańców Związku Radzieckiego, a "Szklana pułapka" opluwa Europejczyków oraz Niemców. Środowiska lewackie chyba zapiekła dupa 😉.
Często dawanym, a przestrzelonym zarzutem jest również to, że "Ostatnia krew" zbyt mocno przypomina "Kevina", za co kiedyś oberwało się nawet "Skyfall" (tak, jakby ujęcia zbrojenia się, zastawiania pułapek oraz fortyfikowania w domu były przypisane tylko do jednego tytułu i nikt już nie mógł skorzystać z podobnych schematów). Owszem, może przywodzić to na myśl "Home Alone", ale traktowanie tego jako argumentacji, czemu dane przedsięwzięcie stanowi niewypał, to już mało poważne zachowanie i zwykłe czepialstwo. Obszernie się rozpisałem, rozłożyłem bodaj każdy element piątki na czynniki pierwsze, więc tak w wielkim skrócie: najnowsza odsłona Rambo to sensowna zmiana, ukazanie Johna jako cierpiącego, rozgoryczonego staruszka, zmuszonego odpłacić z nawiązką tym, którzy pozbawili go wszystkiego, co kochał w swoich ostatnich latach oraz krwawa, męska, bezkompromisowa jatka, pokazująca środkowy palec poprawności politycznej. Finał to istna rzeź (mniej odporni kinomani mogą nie dotrwać do końca), jakiej w filmie sensacyjnym chyba jeszcze nie było, dodatkowo logicznie umotywowana. W "Last Blood" pełno gatunkowych uproszczeń lub płycizn, ale obraz ten i tak się broni i znakomicie się go ogląda, mimo niedoróbek oraz tego, że nie dorównuje poprzednikom (za to przebija czwórkę). Moja ocena to naciągane 8/10. "Rambo V" mam na wydaniu DVD od Monolith z bardzo ostrym tłumaczeniem, czytanym przez Radosława Popłonikowskiego.

środa, 26 lutego 2020

"Mściciel" (2004)

"Mściciel" (2004) - kariera Jean-Claude'a Van Damme'a przygasła w drugiej połowie lat 90., a po 2000 r. Belg zaczął grywać głównie w kinie direct-to-video nie najwyższych lotów. Co prawda nie skończył tak marnie jak Seagal, ale jego lata świetności minęły bezpowrotnie, zaś spory odsetek filmów, w których wystąpił w ciągu ostatnich kilkunastu latach to niestety szrot. Niemniej jednak znajdzie się kilka tytułów, będących na całkiem przyzwoitym poziomie, np. "Aż do śmierci" z 2007 r. (chyba najlepszy obraz JCVD, nakręcony po 2000 r.) lub chociaż znośnym jak "Replikant" lub "Krzyżowy ogień". "Mściciel" to produkcja, która prezentuje się niezgorzej, lecz miała o wiele większy potencjał - pogrążyła ją zwyczajna bylejakość oraz brak większych ambicji u twórców. Van Damme wciela się tu w rolę Bena Archera, typa o kryminalnej przeszłości, pracującego niegdyś dla marsylskiego gangstera; mężczyzna z nielegalnej profesji jednak się wycofał i pragnie żyć uczciwie wraz ze swoją żoną, Cynthią, pracownicą biura imigracyjnego oraz synem. Pewno dnia, kobieta przyprowadza do domu dziewczynkę, Chinkę o imieniu Kim, która przypłynęła statkiem imigrantów z Hong Kongu. Śladem Kim podąża jej psychopatyczny ojciec, Sun Quan, boss chińskiej triady, pragnący usilnie odzyskać swoje dziecko. Niespodziewanie Cynthia ginie podczas próby odebrania dziewczynki... Kiedy wiadomość ta dociera do Bena, ten początkowo czuje się załamany, lecz później postanawia dopaść Sun Quana za wszelką cenę, a także chronić syna oraz Kim. Fabuła "Mściciela" jest oklepana, ale nie w tym tkwi największy problem tego widowiska - zwyczajnie mogło być o wiele lepiej, o czym świadczą chociażby sceny dramatyczne, które autentycznie poruszają i zaangażowanie głównej gwiazdy, przepełnionej tu smutkiem i gniewem po stracie kogoś bliskiego.
Gdy żona Bena traci życie z ręki Sun Quna, w protagoniście można zaobserwować istną wściekłość, rozgoryczenie, a podkreśla to znakomity, sentymentalny soundtrack (czy tylko mnie się wydaje, że pobrzmiewały w nim melodie z "Sonaty Księżycowej"?), ale wątek ten nie zostaje należycie rozwinięty; chwilę później dostajemy teledyskowe, chaotycznie zmontowane sekwencje akcji, a JCVD rzadko kiedy samodzielnie wymierza sprawiedliwość. Znika gdzieś przepełniająca go furia, pragnienie zemsty, a sam gwiazdor z minuty na minutę coraz rzadziej pojawia się w kadrze lub jest ukryty pod kominiarką albo kaskiem (a może to jego dubler?). To takie wystawienie środkowego palca w kierunku fanów, gdyż zapewne większość chciałaby zobaczyć, jak rozjuszony Jean-Claude wyłapuje pionków szefa gangu i spuszcza im solidny łomot, a okazuje się, że niczego takiego nie zobaczymy. Walki pojawiają się sporadycznie i trwają bardzo krótko (a brak finałowego pojedynku jest niewybaczalny), aczkolwiek nagrano je całkiem przyzwoicie. Do wad "Mściciela" należy również lecąca sporymi skrótami intryga - Archer oraz jego pomocnicy, bazując na strzępkach informacji, wszystko elegancko rozpracowują, natomiast gangsterzy, gdy kogoś poszukują to zawsze, bezproblemowo trafiają pod właściwy adres i o właściwym czasie (np. do knajpki prowadzonej przez rodziców Cynthii, kiedy ta akurat w niej przebywa i nie ma ruchu, do domostwa Bena, gdy znajduje się w nim sam itp.). Czasem też wystarczy, że ktoś rzuci jakimś nazwiskiem lub wspomni o jakiejś sprawie czy zajściu, a postacie od razu łączą ze sobą fakty i domyślają się prawdy (jak ze skorumpowanym agentem biura imigracyjnego - Archer i jego kompani dowiadują się, że był na miejscu zabójstwa członków triady i natychmiast orientują się, że ten z nimi współdziała, choć wcześniej nawet o tym nie pomyśleli).
Dość banalne rozwiązanie fabularne to także główny bohater jako eks-przestępca, któremu niestraszne jest zabijanie, a ponadto ma on obycie z bronią; mowa więc o personie, jakiej mszczenie się przychodzi z łatwością, która posiada niejeden pistolet i niejeden karabin oraz ma powiązania ze światem podziemia. Szkoda, że w filmach sensacyjnych z motywem zemsty (szczególnie tych nowych), przeważnie zawsze mamy byłego najemnika/komandosa/agenta lub człowieka do zadań specjalnych - jednym słowem gościa, który ze wszystkim bez trudu sobie poradzi i większy twardziel od niego nie istnieje. O wiele bardziej kreatywni byli scenarzyści "Życzenia śmierci" albo "Wyroku śmierci", kiedy to obserwowaliśmy zwykłych, przeciętnych facetów, zmuszonych wziąć sprawy w swoje ręce. We wspomnianych tytułach mogliśmy liczyć na wiele emocjonujących, trzymających w napięciu momentów, ponieważ nie mieliśmy pewności, jak poradzi sobie w roli mściciela architekt czy biznesmen z wielkiego miasta. Tutaj wszystko odbywa się według wzoru, utartych klisz, odtwórczo. Jednakże, tak jak już pisałem, nie raziłoby to tak bardzo, gdyby przedsięwzięcie to broniło się innymi aspektami, np. interesującymi, efektownymi strzelaninami, bijatykami bądź samą kreacją Van Damme'a. Niestety, i to potraktowano w sposób mechaniczny, po linii najmniejszego oporu - ot, siermiężne wymiany ognia, raz na pół godziny Ben wymierzy komuś kopniaka i tyle. Oczekiwałem, że "Mściciel" rozkręci się po morderstwie Cynthii, a Archer da upust swojej złości, a nic takiego się nie stało. Po paru nieźle wyreżyserowanych i sfilmowanych, absorbujących fragmentach, tempo utworu zaczyna zwalniać i przestaje on czymkolwiek zaskakiwać, automatycznie stając się kolejną, nijaką pozycją z rynku DVD. Muzyka była tu naprawdę ładna, utrata żony przez JCVD solidnie zaprezentowana, znalazło się też nieco krwawych ujęć (wiercenie wiertarką w łokciach i kolanach), ale całość nie jest niczym specjalnym. Reżyser, Philippe Martinez mógł trochę bardziej podkręcić brutalność, zbudować gęstszą atmosferę oraz lepiej wykorzystać Van Damme'a, który wyraźnie się starał, a tak to wyszedł monotonny przeciętniak z paroma przebłyskami. Moja ocena to 5/10, mam tę pierdółkę na VHS od SPI, lektorem tej wersji jest Piotr Borowiec. Ta sama ścieżka lektorska była na Polsacie i zapewne na DVD od tego dystrybutora.

sobota, 22 lutego 2020

"Nieoczekiwany atak" (1993)

"Nieoczekiwany atak" (1993) - nakręcony na potrzeby telewizji HBO dreszczowiec autorstwa Geoffa Murphy'ego ("Liberator 2", "Młode strzelby 2", "Forteca 2"). W rolach głównych wystąpili tu: Rutger Hauer, Ron Silver oraz Rebecca De Mornay. Z tego, co się dowiedziałem, film ten był ceniony w czasach wideo i uchodził za niezły przebój, polecał mi go również zarówno ojciec, który miał tę pozycję w swojej wypożyczalni, jak i właściciel wypożyczalni, z jakiej niedawno odkupiłem ten tytuł. Ciężko się takiej renomie dziwić, wszak "Nieoczekiwany atak" to klasyczny thriller ery VHS, a te stanowiły wtedy dość chodliwy towar, w dodatku gra w nim Rutger Hauer, będący wówczas u szczytu popularności. Początkowo myślałem, że obraz będzie bardziej wybuchowy (coś jak "Autostopowicz"), ale okazał się stonowany oraz powściągliwy - reżyser stawiał o wiele mocniej na napięcie niż akcję. Fabuła może kojarzyć się natomiast z "Przylądkiem strachu" - młode małżeństwo wraca właśnie z podróży z Meksyku, kiedy na maskę ich samochodu niespodziewanie wyskakuje mężczyzna. W wyniku potrącenia ginie on na miejscu, a na domiar złego wychodzi na jaw, że był policjantem; Doug i Lynn postanawiają uciec z miejsca wypadku, w obawie przed surowym, meksykańskim wymiarem sprawiedliwości. Po powrocie do Stanów wydaje się, że nikt nie poznał szczegółów feralnego zajścia, a sprawa nie została rozdmuchana, jednak pewnego dnia, w domu małżeństwa pojawia się tajemniczy Shell (Rutger Hauer), który zachowuje się tak, jakby wiedział o wszystkim, co miało miejsce w Meksyku. Shell nie da się ani zastraszyć ani też przekupić - staje się coraz bardziej bezczelny i śmiały, aż stopniowo zmienia życie Douga i Lynn Kainesów w piekło. Wymusza, by para zatrudniła go u siebie w firmie, zajmującej się produkcją mebli, a ponadto miesza się w jej prywatne sprawy oraz mieszka w swoim camperze, zaparkowanym tuż obok ich willi. "Nieoczekiwany atak" rozkręca się powoli, ale za to treściwie - dręczyciel wchodzi z buciorami w codzienność Kainesów i rozpoczyna psychiczny terror, coraz silniej pastwiąc się nad swoimi ofiarami; za każdym razem, kiedy wydaje się, że odpuścił lub zniknął na dobre, to wnet powraca i wyrządza małżeństwu jeszcze większą podłość niż poprzednio. Nie wiadomo, kim jest, co nim kieruje, jaki będzie jego kolejny krok oraz w co jeszcze uderzy.
Postać Shella to niemal reinkarnacja Johna Rydera z "Autostopowicza", zaś Hauer obu zwyrodnialców kreuje bez mała w bliźniaczy sposób. Jak już jednak wspomniałem, "Nieoczekiwany atak" jest o wiele bardziej kameralny oraz mniej efektowny od "The Hitcher". Scenerię także mamy zupełnie inną - tutaj trafiamy w środek miasta oraz do ekskluzywnej willi, w "Autostopowiczu" natomiast dominowały pustynne plenery, warsztaty samochodowe czy obskurne stacje benzynowe. Moim zdaniem oba te tytuły można jednak postawić obok siebie, a klamrą spina je blondwłosy Holender, idealnie portretujący ekranowych psychopatów. Scenariusz "Blind Side" być może jedzie na gatunkowych schematach (pojawiający się znikąd oprawca-szantażysta, czerpiący satysfakcję z gnębienia innych, tajemnica, trzymająca głównych bohaterów w szachu, brak możliwości zwrócenia się o pomoc do mundurowych), bywa przeciągany (liczne flashbacki z wypadku, pojawiające się w nocnych koszmarach Douga i Lynn) oraz chwilami naiwny (małżeństwo zaskakująco szybko godzi się z faktem, że straciło pierwsze dziecko i błyskawicznie dochodzi do siebie, z kolei długo zwleka z przeciwstawieniem się Shellowi i nie wykorzystuje okazji, by go obezwładnić lub uwięzić, jak chociażby wtedy, kiedy śpi pijany), ale reżyseria jest na tyle sprawna, a całość na tyle interesująca, że różne niedociągnięcia nie rzucają się w oczy i nie psują przyjemności z seansu. Warto też mieć na uwadze fakt, że dreszczowce rządzą się swoimi prawami i gdyby protagoniści zbyt szybko postawili się swojemu nemezis, podejmując konkretne, zdecydowane kroki, to film skończyłby się po jakichś 40 minutach 😉. Gęsta atmosfera czy uczucie osaczenia, bezradności musiały zostać na czymś zbudowane, więc historia momentami została naciągnięta i podkręcona tak, żeby skupić uwagę widza i sprawić, by w trakcie projekcji jak najdłużej siedział jak na szpilkach.
Efektów specjalnych mamy tu niewiele, a te, które się pojawiają, są raczej skromne (pirotechnika, sceny kaskaderskie, wizualny efekt negatywu w finale, chwilami nieco podrasowany montaż), acz konkretne. Kiedy Doug szarpie się ze Shellem, widać, że ciosy dosięgają celu (kamera nie ucieka, nie ma szybkiego cięcia), a i szamotaninę odgrywają aktorzy, a nie dublerzy (przynajmniej w większości ujęć). Główną gwiazdą projektu jest oczywiście nieodżałowany Rutger Hauer, ale Ron Silver również trzyma poziom (choć paradoksalnie prezentuje ten sam zestaw min i spojrzeń co zawsze), podobnie jak urocza Rebecca De Mornay, tutaj przez większość czasu przestraszona (ale kiedy trzeba, to potrafi się w sobie zebrać i stawić czoła przeciwnikowi). Podsumowując - "Nieoczekiwany atak" to solidny, klimatyczny, absorbujący utwór, który może zagwarantować przyzwoitą, wieczorną rozrywkę, okraszoną nutką grozy. Zdarzają się drobne, zauważalne potknięcia, które wymieniłem w drugim akapicie, ale naprawdę są to jedynie szczegóły, nadające się co najwyżej do odnotowania lub wspomnienia w recenzji, bo na film ani intrygę nie wpływają w niekorzystny sposób. Moja ocena "Blind Side" to mocne 7/10, przedsięwzięcie to posiadam na kasecie VHS od IMP, lektorem tej wersji jest Jerzy Rosołowski. O innych ścieżkach lektorskich jak na razie nie słyszałem.

wtorek, 18 lutego 2020

"Ostatni sprawiedliwy" (1995)

"Ostatni sprawiedliwy" (1995) - pamiętam, że widziałem ten film jako dzieciak i teraz, po jakichś 15 latach, ponownie udało mi się go obejrzeć. Myślałem, że już nie zrobi na mnie takiego wrażenia jak kiedyś, ale na szczęście myliłem się - "Ostatni sprawiedliwy" zachwycił mnie jeszcze bardziej niż te kilkanaście lat temu. Poznajemy tu hardego gliniarza, Kurta Bellmore'a, który wraz ze swoim partnerem, "Docem", wsadza za kratki śmiałego w swoich poczynaniach przestępcę, "Snake'a" Underwooda. Wkrótce, podczas jednej z akcji, ginie "Doc", niemal bezpośrednio z ręki innego policjanta, a ponadto okazuje się, że Underwood wcale nie trafił do więzienia, lecz zwrócono mu wolność. Kurt odkrywa poszlaki, wskazujące na to, że jego przełożeni z wydziału kryją "Snake'a" i biorą od niego w łapę, w zamian za tuszowanie jego zbrodni oraz napadów. Partner Bellmore'a naraził się pracodawcom prawdopodobnie tym, że w przyszłości planował wydać powieść, opisującą ich powiązania z gangsterami i z tego względu poniósł śmierć; główny bohater postanawia samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość, zarówno kryminalistom, jak i skorumpowanym kolegom oraz zwierzchnikom, odpowiedzialnym za zlikwidowanie "Doca". Ścigany przez dosłownie wszystkich, ucieka razem ze swoją żoną i zaczyna działać na własną rękę. Fabuła tej produkcji na pozór wydaje się nawet prosta, jednakże w rzeczywistości jest dość złożona i trzeba bacznie śledzić przebieg wydarzeń, by nie pogubić się w kryminalnej intrydze oraz nie przeoczyć istotnej dla niej wątków. Kurt powoli analizuje nieuczciwe zachowania wysoko postawionych na posterunku i idzie po nitce do kłębka, stopniowo rozgryzając zagadkę, z jaką przyszło mu się zmierzyć.
Scenariusz "Ostatniego sprawiedliwego" wypada więcej niż przyzwoicie, przedstawiana historia ma ręce i nogi, ciąg przyczynowo-skutkowy oraz trzyma w napięciu, zaś konwencja jest typowa dla sensacyjnych szlagierów ery VHS - każda policyjna interwencja kończy się efektowną strzelaniną, każdy podejrzany ma obycie w sztukach walki, a samochody wybuchają od pocisku ze strzelby. Kurt wypala papierosa za papierosem i bez mrugnięcia okiem eliminuje kolejnych oponentów, często też obezwładnia ich solidnym kopnięciem. Choreografia walk wygląda nieźle, a i sporo tu widowiskowości - samochodowe pościgi, kraksy oraz eksplozje mogą spokojnie konkurować z tymi z "Bad Boys". Na ekranie dzieje się naprawdę wiele, a realizacja jest pierwszorzędna. Ponadto całość obdarzona została klimatem czasów wideo oraz muzyką kojarzącą się z soundtrackiem z "Lwiego serca". Jeff Wincott to z kolei wyrazisty protagonista z jajami, który magnetyzuje swoją obecnością w kadrze. Co tu więcej pisać? Jest interesująco, wybuchowo, chociaż nie brakuje też i dramatycznych momentów. Skrypt nie wypada miałko ani pretekstowo, zaś wykonanie zasługuje na uznanie. Moja ocena to 8/10, film posiadam na VHS od ITI, czyta go Janusz Kozioł.

poniedziałek, 17 lutego 2020

"Retrospekcja" (1997)

"Retrospekcja" (1997) - Karen Warren, policyjny psycholog, przemierza bezkresy Teksasu; w trakcie podróży psuje jej się auto i spotkanego na drodze Franka (James Belushi) oraz jego żonę, Rayanne, prosi o podwiezienie do najbliższego punktu holowania pojazdów. Frank początkowo wydaje się nieszkodliwym prostakiem o niezbyt wysokim ilorazie inteligencji, ale w czasie jazdy okazuje się, że to bezwzględny psychopata, pozbawiony jakichkolwiek zahamowań. Kiedy na jednej ze stacji benzynowych dowiaduje się od przyjaciela, że żona go zdradza, to wpada we wściekłość i bez żadnego zawahania pozbawia ją życia, a następnie próbuje zlikwidować Karen. Kobieta ucieka i na środku pustyni, przypadkowo trafia na laboratorium, w którym prowadzone są badania nad podróżami w czasie - zbiegiem okoliczności, nieplanowanie wchodzi w obszar poddawany eksperymentom i cofa się wstecz o 20 minut, ponownie trafiając do samochodu Franka, tuż przed tym, jak strzela on do Rayanne. Karen próbuje wykorzystać okazję i powstrzymać mordercę, ale jej działania doprowadzają do tego, że jeszcze więcej osób ginie z jego ręki. Psycholog nie daje jednak za wygraną i znów udaje się do tajnego laboratorium, by zmienić bieg historii, lecz jej druga ingerencja nadal nie przynosi żadnych rezultatów - wraca więc do placówki kolejny raz i... kolejny. "Retrospekcja" to zapomniana produkcja ze schyłku ery wideo, lecz jak najbardziej godna uwagi - twórcy połączyli tutaj kino drogi, dreszczowiec, film akcji/sci-fi i okrasili ją motywem pętli czasowej, co dało całkiem niezły efekt, a z pewnością niebanalne połączenie. Początkowo tytuł ten może budzić skojarzenia z kultowym "Autostopowiczem" z Rutgerem Hauerem, by po chwili zamienić się w bezkompromisową jatkę, później zaś w zmyślny thriller, w którym każda próba ingerencji w przeszłość niesie za sobą opłakane skutki.
Scenariusz "Retrospekcji" nie jest szczególnie inteligentny czy dogłębnie przemyślany, lecz się sprawdza, a prezentowana intryga wciąga na tyle, że ogląda się ją w napięciu, mimo tego, że chwilami brakuje jej wewnętrznej logiki - kiedy Karen odbywa skok w czasie, wszystko zostaje przedstawione z perspektywy wydarzeń, do jakich się cofnęła, jednak nie pokazywane jest nic z teraźniejszości ani nie dowiadujemy się, jaki wpływ wywarły na nią przemieszczania się Warren. Zresztą, protagonistka wielokrotnie wraca się do przeszłości i tworzy sporo alternatywnych linii czasowych, ale nie zostaje to w żaden sposób rozwinięte, jak gdyby teraźniejszość nie istniała (albo została po prostu zignorowana). Nie jest to jednak prawdą, ponieważ pracownik laboratorium, z którym kobieta nawiązała współpracę, wie o jej wyprawach, zdaje sobie z nich sprawę i sam także cofa się w czasie. Jak dobrze kojarzę, to i raz cofa się też Frank, lecz schemat pozostaje praktycznie taki sam - wszystko, co widzimy na ekranie, to zajścia mające miejsce po odbyciu podróży w przeszłość, lecz pomijające to, co rozgrywa się we właściwej rzeczywistości. Myślę jednakże, że nie ma sensu tak dokładnie tego analizować; każdy obraz, wykorzystujący taki wątek, zostaje fabularnie mniej lub bardziej naciągnięty i można doszukać się w nim licznych niekonsekwencji (tak, nawet w cyklu o "Terminatorze", który obecnie jest tak pogmatwany, że ładu nie dojdzie się w nim za chińskiego boga, a każdy fan ma na zawarte w nim paradoksy własną teorię). "Retrospekcja" potrafi dostarczyć rozrywki, obdarzono ją również ciekawym klimatem (teksańskie, pustynne zadupia) i jak już wspominałem, wciąga, dlatego warto trochę przymknąć oko na jej niedociągnięcia i cieszyć się z emocjonującego seansu.
Realizacja utworu wypada nieco telewizyjnie, kameralnie, ale jest w porządku, zaś sceny akcji nakręcono całkiem ładnie i nie widać w nich niskiego budżetu. Największy plus widowiska stanowi natomiast sam James Belushi, obsadzony w negatywnej roli oblecha i prymitywa Franka. Aktor sportretował postać zupełnie odbiegającą od jego komediowego wizerunku i wyszedł z tego obronną ręką - antagonista w jego wykonaniu to nieobliczalny, chory pojeb, ordynus, który jednocześnie skupia na sobie uwagę i zarazem odpycha, wywołuje obrzydzenie. Belushi tą kreacją zdecydowanie mi zaimponował 😉. Kylie Travis jako Karen to też dość przyzwoicie wykreowana blond-heroina, a na dalszym planie ujrzymy z kolei M. Emmeta Walsha ("Zaginiony w akcji"), wcielającego się w sprzedawcę na stacji paliw. Moja ocena to jakieś 6,5/10 - nie mam żadnych większych zastrzeżeń poza tym, o czym pisałem na początku drugiego akapitu. "Retrospekcję" posiadam na VHS od NVC, lektorem tej wersji jest Zdzisław Szczotkowski. Wiem też, że istnieje kopia z Knapikiem, ale nie mam pojęcia, skąd pochodzi - prawdopodobnie z jakieś stacji TV.

środa, 12 lutego 2020

"Osada" (2004)

"Osada" (2004) - M. Night Shyamalan to utalentowany reżyser kina grozy i widowisk sci-fi, o jakim zrobiło się głośno po premierze kultowej produkcji "Szósty zmysł", którą nakręcił według własnego pomysłu. Film okazał się spektakularnym, wielokrotnie nagradzanym sukcesem artystyczno-finansowym i tym samym otworzył Shyamalanowi drzwi do kariery w Hollywood. Następnie powstały takie obrazy jak "Niezniszczalny", "Znaki" oraz "Osada", które choć nie doczekały się takiego uznania wśród krytyków i widzów, to jednak zdołały na siebie zarobić i ugruntowały pozycję tego twórcy w fabryce snów. W późniejszych latach M. Night nieco wypadł z formy i wypuścił kilka tytułów, które nie cieszyły się zbyt dużym szacunkiem i zostały ostro skrytykowane (choć i tak nieźle się sprzedały). Dopiero niedawno reżyser za sprawą dość udanego "Split" powrócił do łask i udowodnił, że nie wypalił się zawodowo (aczkolwiek okres świetności ma już raczej za sobą). Osobiście bardzo cenię sobie jego styl i uważam, że gdyby nie fakt, że w pewnym momencie sławy powinęła mu się noga, to mógłby zostać godnym następcą Johna Carpentera - podobnie jak on, Shyamalan stawia przede wszystkim na klimat, napięcie oraz zaskakujące zakończenie. Dzisiaj skupię się na "Osadzie" - ostatnim klasycznym przedsięwzięciu tegoż rzemieślnika, z charakterystycznymi dla niego, scenariuszowymi twistami, aurą tajemnicy i "zabawą w kolory" - czerwony jest trefny, symbolizujący zło, zaś żółty ochronny. U Nighta barwy często pełnią jakąś rolę i stanowią symbolikę, tutaj dość mocno zaakcentowaną, o czym więcej w następnym akapicie.
Pensylwania, rok 1897. Społeczność pewnej osady, otoczonej dookoła puszczą, żyje w symbiozie z tajemniczymi istotami, zamieszkującymi okoliczne lasy. Zarówno jedna, jak i druga strona nie wchodzi sobie nawzajem w drogę - mieszkańcy wioski nie odwiedzają zielonego zagajnika i nie podróżują w inne rejony, zaś mistyczne bestie nie atakują ich i trzymają się z dala od granic wsi. Ludność musi jednak przestrzegać jeszcze pewnych zasad: o leśnych stworzeniach nie można między sobą rozmawiać i określa się je mianem "tych, o których nie wolno mówić", a kolor czerwony jest zakazany, gdyż może sprowokować atak potworów - zamiast niego powinno się nosić żółty. Przez wiele lat życie w osadzie przebiegało bez zarzutu, lecz okazuje się, że niedawno ktoś złamał przyrzeczenie i zapuścił się w głąb głuszy - teraz monstra pojawiają się wśród domostw i bezkompromisowo zaznaczają swoją obecność. Na domiar złego, pewien chłopak, podkochujący się w niewidomej Ivy, zostaje ugodzony nożem przez opóźnionego w rozwoju Noaha, zazdrosnego o dziewczynę. Bez pomocy leków, których brakuje w kolonii, raniony najprawdopodobniej umrze na dniach; Ivy decyduje się więc na wyprawę do miasta po niezbędne medykamenty, a przy tym dowiaduje się o wielu tajemnicach, skrywanych przez starszyznę wioski, która mimo początkowego sprzeciwu, wyraża zgodę na odbycie przez Ivy tej podroży. Produkcja zyskała bardzo mieszane opinie i nie stała się tak popularna jak wcześniejsze hity Shyamalana - ja za pierwszym razem, podczas telewizyjnej premiery w TVP1, również byłem nią nieco rozczarowany, jednak na przestrzeni lat zmieniłem zdanie.
"Osada" to utwór, który przede wszystkim jedzie na wyrazistym klimacie, a ten jest niesamowity - realia XIX wieku zostały idealnie odwzorowane, a atmosferę mamy gęstą, okraszoną aurą niedopowiedzenia, enigmatyczności. Aktorzy przygotowywali się do swoich występów, przebywając przez pewien czas w warunkach z tamtego okresu, a ekranową wioskę w całości wybudowano na polu w Pensylwanii. Solidnie odzwierciedlono tamtejszą rzeczywistość, zarówno w scenografii czy grze aktorskiej (a mamy tu takie nazwiska jak: Joaquin Phoenix, Bryce Dallas HowardWilliam HurtSigourney Weaver czy Adrien Brody, który znakomicie wciela się w upośledzonego Noaha), jak i dialogach, mających naleciałości z ówczesnego języka. Technicznie jest skromnie i kameralnie, ale tak miało być; to także stanowi mocną część tego filmu, pozbawionego taniego efekciarstwa. Są kostiumy, charakteryzacja, dekoracje oraz inne tradycyjne metody realizacji. Całość naprawdę wciąga i trzyma oglądającego za pysk - zastanawiamy się nad kreaturami z lasu, zadajemy sobie pytania, czym i skąd są oraz jak będą wyglądać ich dalsze zamiary. Poczynania bohaterów również skupiają uwagę i to wspaniałe, że możemy wraz z nimi odkrywać kolejne fakty o otaczającym ich świecie. Sporo tutaj uczucia niepewności i zagrożenia - od pierwszych minut da się zauważyć, że w całej tej historii coś jest ukrywane/zatajane i wnet ujrzy światło dzienne. Podczas projekcji widz siedzi jak szpilkach i maksymalnie skupia się na tym, co widzi, nie może oderwać oczu od telewizora. Warto też wspomnieć o genialnych zdjęciach oraz eleganckiej, nastrojowej partyturze autorstwa Jamesa Newtona Howarda. Konkretny, autorski dreszczowiec, z którym obcowanie to czysta przyjemność. Jedynie zakończenie, wywracające całą fabułę o 180 stopni, może dla niektórych okazać się niestrawne (jak dla mnie, za pierwszym razem), ale myślę, że inne rozwiązanie nie byłoby tak niebanalne i odważne jak to, które zaprezentowano. Moja ocena to 7/10, "Osadę" mam na VHS od Imperial, czyta Maciej Gudowski. Dawniej oglądałem ją też kilkukrotnie na TVP1, ale nie pamiętam, kto był tam na lektorce.

wtorek, 11 lutego 2020

"Żelazny orzeł 4" (1995)

"Żelazny orzeł 4" (1995) - czwarta część cyklu powstawała z myślą o rynku wideo i niestety reprezentuje niski poziom, co było raczej do przewidzenia. Pułkownik "ChappySinclair (Louis Gossett Jr.) przebywa już na emeryturze i prowadzi szkołę lotnictwa dla trudnej młodzieży - coś w stylu ośrodka resocjalizacyjnego dla młodocianych przestępców. Dorywczo, ale niechętnie wspiera go w tym Doug Masters, protagonista pierwszej odsłony (grany jednak przez innego aktora niż w jedynce), zmagający się z traumą po pobycie w sowieckim więzieniu, do którego trafił po wykonaniu operacji z pierwowzoru. Podczas jednych z zawodów z innymi lotnikami, podopieczni "Chappy'ego" oraz Doug odkrywają, że w nieczynnej bazie wojskowej, żołnierze armii amerykańskiej szykują się do jakichś nielegalnych manewrów, próbują również zlikwidować wychowanków Sinclaira i Mastersa za to, co zobaczyli. Wkrótce wychodzi na jaw, że oficerowie lotnictwa pragną z powietrza zaatakować Kubę bronią biologiczną. Emerytowany pułkownik i nastolatkowie postanawiają nie dopuścić do zamachu. Film jest typowym, wymuszonym sequelem, skierowanym na rynek direct-to-video, jadącym na standardowych zagraniach w przypadku kontynuacji, na realizację której brakuje budżetu czy świeżego pomysłu. Główna gwiazda sagi się zestarzała? Dajmy ją jako podstarzałego nauczyciela z zasadami, dorzućmy kogoś z poprzednich epizodów, ale w wykonaniu innej osoby i wplećmy wątek zakładu wychowawczego oraz konfliktu międzynarodowego.
Produkcja ta zaczyna się nawet znośnie, ale niestety już po kwadransie zaczynamy odczuwać znudzenie, a im dalej, tym gorzej - sceny z samolotami ograniczono do minimum, zaś strzelaniny są mało absorbujące. Główni bohaterowie zazwyczaj rozmawiają ze sobą i planują, a nic treściwego nie robią. Owszem, w oryginale też miało miejsce coś takiego, jednak przedstawiono to zupełnie inaczej, z werwą, tak, że ciekawiło i trzymało w napięciu. Tutaj knucia "Chappy'ego" i jego młodych pomocników zwyczajnie nużą, nie wzbudzają absolutnie żadnych emocji. Sam Louis Gossett Jr. wałęsa się po planie wyraźnie zrezygnowany, jak gdyby pojawił się na nim tylko dla zasady. Doug Masters powraca, lecz jest zupełnie inny niż kiedyś, dręczony koszmarami i negatywnymi wspomnieniami z okresu odsiadki w ruskim pierdlu. Można było ten motyw przyzwoicie rozwinąć, ale scenarzyści ograniczyli się do stereotypowego rozwiązania fabularnego - postać ta początkowo we wszystko powątpiewa, ma wszystko w poważaniu, a nawet wycofuje się z drużyny, jednak w punkcie kulminacyjnym zmienia swoje zdanie, powracając w glorii i chwale w ostatniej chwili. Intrygę ciężko nazwać mocną stroną "Żelaznego orła 4", ale każdy obraz z tej serii był mniej lub bardziej naciągany oraz pretekstowy - wcześniej jednak mieliśmy sprawną reżyserię, odpowiedni klimat czy widowiskowe lub chociaż niezłe efekty specjalne, czwórka natomiast się dłuży, a jej wykonanie stoi na poziomie co najwyżej serialowym. Z trudem znajduję jakiś plus tej produkcji, ale największym będzie fakt, że seans należy do bezbolesnych, natomiast w trakcie jego trwania nie ma poczucia zażenowania czy poirytowania - całość jest po prostu poniżej przeciętnej, bez charakteru, nie potrafi na dłużej przykuć uwagi widza. Moja ocena to 4/10, mam to na zmaltretowanej kasecie VHS od Vision, czyta tam Janusz Kozioł.

sobota, 8 lutego 2020

"Żelazny orzeł 3: Asy" (1992)

"Żelazny orzeł 3: Asy" (1992) - pierwsza część serii, jaką miałem przyjemność oglądać kilka miesięcy temu, mocno mnie urzekła i z miejsca ją polubiłem, a także dość wysoko oceniłem. Drugiej odsłony cyklu jeszcze nie widziałem, natomiast ostatnio w moje ręce wpadły kasety z trzecim i czwartym epizodem. Wszystkie sequele są ze sobą dość luźno powiązane, więc do seansu trójki zasiadłem bez obaw. Tym razem pilot "ChappySinclair (Louis Gossett Jr.) musi pomścić swojego dawnego przyjaciela, Ramona Moralesa, który zginął z powodu wdania się w ciemne interesy z handlarzami narkotyków. Teraz niebezpieczeństwo grozi jego siostrze, Annie (w tej roli kulturystka Rachel McLish). Kobieta pomaga Chappy'emu zlokalizować siedzibę kartelu w Peru, a ten, dzięki współpracy z innymi zaprzyjaźnionymi lotnikami różnej narodowości, postanawia wymierzyć sprawiedliwość przestępcom. Atak na nich oczywiście odbędzie się z powietrza, pod dowództwem Sinclaira. "Żelazny orzeł 3" został ostro zrugany przez krytyków oraz okazał się spektakularną klapą finansową. Osobiście film jakoś przesadnie mnie nie rozczarował, ale na pewno nie jest on tak lekki i wdzięczny jak oryginał z 1986 r. Podczas projekcji, w oczy rzuca się przede wszystkim to, że fabuła nie posiada praktycznie żadnego związku z jedynką i chyba nawet dwójką, a wszystkie te obrazy łączy jedynie postać pułkownika "Chappy'egoSinclaira. Scenariusz "Asów" wypada nieco topornie; pozbawiono go polotu, przez co głównie bazuje na modnych wówczas wątkach handlarzy narkotyków oraz bojowników sprawiedliwości w stylu Rambo.
Annę poznajemy jako twardą, umięśnioną laskę (mokry sen feministek), prężącą bicepsy (zbliżenia na nie będziemy widzieć bardzo często) i bohatersko walczącą za swoją rodzimą wioskę, w czym przyjaciele Chappy'ego ochoczo i bezinteresownie ją wspierają. "Iron Eagle III" to kino nie do końca złe, lecz z pewnością sztampowe i siermiężne, pozbawione uroku, cechującego jedynkę. O większej nudzie nie ma tu mowy, ale akcja nie została poprowadzona w dynamiczny sposób - najwięcej dzieje się dopiero na końcu, wcześniej bywa niestety nieco monotonnie. Realizacyjnie jest natomiast w miarę przyzwoicie - zobaczymy trochę wybuchów, średnio emocjonujących strzelanin czy samolotów w natarciu; używano zarówno prawdziwych maszyn, jak i modeli nakręconych na sztucznym tle, a to z kolei przemontowano z ujęciami aktorskimi, nagranymi na niebieskim ekranie lub z wykorzystaniem tylnej projekcji. Poza Louisem Gossettem Jr. występują tu również J.E. Freeman ("Obcy 4: Przebudzenie"), Paul Freeman ("Poszukiwacze zaginionej Arki", "Ryzykanci") oraz Mitchell Ryan ("Zabójcza broń", "Siła magnum") - obsada była więc mocna, jednak nie wykorzystano jej potencjału, gdyż  protagoniści są po prostu nijacy i żaden z nich nie zapada w pamięć. Jak dla mnie, "Żelazny orzeł 3" to rasowy przeciętniak, który dostarczy jakiejś tam rozrywki miłośnikom kaset wideo, jak ja, ale szczególnie nie porwie, a niektórych widzów wręcz zawiedzie. Oceniam na 5/10, mam to na VHS od Imperial, lektorem tej wersji jest Lucjan Szołajski.

czwartek, 6 lutego 2020

"W morzu ognia" (1997)

"W morzu ognia" (1997) - pod koniec lat 80. i w pierwszej połowie lat 90., Steven Seagal wystąpił w kilku naprawdę udanych, dziś już kultowych filmach akcji jak "Nico", "Wygrać ze śmiercią" czy "Szukając sprawiedliwości", w których efektownie łamał kończyny swoich przeciwników i rzucał nimi po ścianach jak szmacianymi lalkami. Następnie przyszedł czas na zmiany i gwiazdor zaczął grywać w widowiskach proekologicznych, w jakich również łamał i wykręcał ręce swoim wrogom, ale nie w takim stopniu jak wcześniej. Wyreżyserowany przez niego w 1994 r. obraz "Na zabójczej ziemi", w którym wraz z mieszkańcami Alaski walczył z nieuczciwym koncernem naftowym, nie sprzedał się zbyt dobrze, a jego fani nie byli zachwyceni nowym, odmienionym wizerunkiem aktora. "W morzu ognia" to kolejna próba stworzenia głębszego kina z wyraźnym, ekologicznym wydźwiękiem. Seagal wciela się tu w Jacka Taggarta, agenta ochrony środowiska, wysłanego do miasteczka Jackson w stanie Kentucky w celu sprawdzenia doniesień o składowaniu toksycznych, niebezpiecznych odpadów w nieczynnych kopalniach. Wyjazd dla Taggarta ma także charakter osobisty - w okolicach Jackson niedawno zamordowano jego przyjaciela, również zajmującego się tą sprawą. Na miejscu Jack odkrywa, że mieszkańcy miasteczka są zastraszani i przekupywani przez pewną firmę, na której nielegalne poczynania władze przymykają oko. W "W morzu ognia" panuje podobny klimat co w "Na zabójczej ziemi", chociaż to dzieło mniej pompatyczne, ale za to lepiej dopracowane scenariuszowo - mimo tego okazało się finansową klapą i przeszło bez echa. Niektóre wątki zawarte w fabule mogą też nieco przywodzić na myśl "Uciec, ale dokąd?", widzimy bowiem senną mieścinę, a właściwie wioskę, sterroryzowaną przez nieuczciwego przedsiębiorcę i skorumpowanych stróżów prawa oraz odrzuconą przez społeczność kobietę, z jaką zaczyna umawiać się główny bohater.
Film jest utrzymany w zupełnie innej stylistyce niż poprzednie przedsięwzięcia z udziałem Seagala - akcja rozwija się powoli, stopniowo, zaś jego postać prowadzi baczną obserwację Jackson oraz próbuje zasymilować się z jego bogobojnymi obywatelami. Świadczy im usługi stolarskie, a także pomaga w codziennych obowiązkach. Momentami panuje tu sielankowa atmosfera (piknik przy kościele, zaraz po zakończeniu nabożeństwa, z obowiązkową grą pastora na gitarze, nawiązywanie bliższych relacji Taggarta z mieszkańcami) i systematycznie rozkręca się też romans między Jackiem a poznaną w wiosce Sarah. Steven Seagal ma parę niezłych, choć krótkich walk - widać, że trochę mu się przytyło, a zbędne kilogramy ukrywane są pod obszernymi kurtkami i płaszczami (praktyka rozpoczęta już na planie "Na zabójczej ziemi" oraz "Liberatora 2"). Niemniej jednak, w "W morzu ognia" jest jeszcze w przyzwoitej formie i kiedy trzeba, to pomimo postępującej nadwagi, potrafi efektownie spuścić łomot oprychom. Ponadto, sensei dość dobrze odnalazł się w roli Taggarta i czuć chemię między nim a jego ekranową partnerką, co nieczęsto można zaobserwować. W tym przypadku należy mu się pochwała za aktorstwo oraz stworzenie interesującego, wiarygodnego, barwnego protagonisty - w późniejszych latach będzie z tym miał na bakier i każda jego kolejna kreacja stanie się klonem poprzedniej, a Seagal zacznie odgrywać je od linijki, według utartego wzorca, bez żadnego zaangażowania, z wyraźnym znudzeniem na twarzy. W obsadzie "Fire Down Below" znalazły się jeszcze takie osobistości jak Harry Dean Stanton czy Kris Kristofferson, portretujący bezwzględnego, głównego adwersarza Jacka Taggarta. Niewątpliwą atrakcję stanowią tutaj ładnie nakręcone, samochodowe pościgi oraz kraksy i liczne eksplozje. Urokliwe plenery to też solidny walor tego tytułu, podobnie jak pobrzmiewająca w tle, muzyka country - to wszystko wzajemnie, elegancko się uzupełnia, tworząc wyrazistą całość. Podsumowując - poprawnie zrealizowany film z nieprzesadzonym, proekologicznym przekazem, osadzony w prowincjonalnej, nastrojowej scenerii, niepozbawiony sielankowego nastroju, ale i bezkompromisowej akcji. Moja ocena to 7/10, posiadam to na VHS od Warner, lektorem tej wersji jest Maciej Gudowski. Kiedyś też "W morzu ognia" widziałem w TVN, ale nie pamiętam, kto tam czytał.

środa, 5 lutego 2020

"Gwiezdne złoto: Kosmiczny szlak" (1996)

"Gwiezdne złoto: Kosmiczny szlak" (1996) - Rutger Hauer to ikona lat 80. oraz 90. - pochodzący z Holandii aktor początkowo występował jedynie w rodzimych produkcjach, ale szybko upomniało się o niego Hollywood, w którym, po nakręceniu kultowego "Łowcy androidów", nastąpił przełom w jego karierze, a sam Hauer stał się coraz bardziej rozpoznawalny. Po premierze wspomnianego projektu, Holender zaczął otrzymywać coraz więcej propozycji filmowych i grał w kilku tytułach rocznie. W latach 80. i na początku lat 90. zrealizował wiele szlagierów, hitów wypożyczalni VHS, które na przestrzeni lat zyskały status kultowych. W swoim dorobku gwiazdor ma zarówno role pozytywne, jak i negatywne, obrazy ambitne, ale i takie klasy B, a nawet C. Druga połowa lat 90. to wyraźny spadek formy Rutgera Hauera oraz udział w widowiskach średnio udanych lub całkiem nieudanych. Wyreżyserowane przez Philippe'a Morę (autora niesławnego "Skowytu 2" oraz "Skowytu 3") Gwiezdne złoto" pochodzi właśnie z tego okresu (1996 r.) i nie może pochwalić się zbyt wysokimi ocenami (4,5/10 w serwisie Filmweb, 3,7 na IMBD, 8% na Rotten Tomatoes), ale osobiście uważam, że produkt ten jest jak najbardziej wart obejrzenia i potrafi dostarczyć trochę rozrywki. Mamy rok 2049 - w kosmosie trwa gorączka złota, a kolejna jego żyła znajduje się prawdopodobnie na pewnej asteroidzie. Trzech mieszkańców Księżycowego Miasta - narwany, ciut naiwny Ben (Harold Pruett), podejrzliwy, nerwowy Armond Crile (Rutger Hauer z wąsem) oraz opanowany i zdystansowany Sam Horton (Brion James) postanawiają wspólnie się wzbogacić i wyruszają w podróż na asteroidę w celu odnalezienia cennego kruszcu. Mimo nieufności, mężczyźni ochoczo ze sobą współpracują, jednak ich działaniami zaczynają interesować się osoby trzecie, które upatrują w tym wszystkim własnego interesu. Kto finalnie dorobi się fortuny, a kto zostanie wyrolowany? Tego już dowiecie się, oglądając "Kosmiczny szlak".
Film ten jest typowym, podrzędnym, tanim kinem sci-fi z czasów VHS, ale posiadającym charakterystyczny, urokliwy klimat tamtej epoki - scenariusz nie raz ociera się o absurd, a i sporo tu też archaicznych efektów specjalnych, np. modeli statków kosmicznych, nagrywanych na niebieskim ekranie, plastikowych gadżetów czy prowizorycznej, kiczowatej animacji komputerowej. Dekoracje są oszczędne, proste, natomiast przedstawiana przyszłość niewiele różni się od ówczesnej rzeczywistości. Początkowo fabuła nawet trzyma się kupy, wciąga, zaś docinki głównych bohaterów potrafią rozbawić, lecz później następuje zbyt wiele zwrotów akcji; protagoniści a to nawiązują sojusze, a to je zrywają lub nagle, po jakiejś nieobecności widzimy ich z powrotem na ekranie i można się trochę w tym wszystkim pogubić, szczególnie bliżej finału. Myślę, że w wolnej chwili jeszcze raz odpalę "Gwiezdne złoto", by uporządkować sobie prezentowany w nim przebieg wydarzeń. Najbardziej podobały mi się tutaj sceny wydobywania złota na asteroidzie przez Bena, Crile'a i Hortona w nieco pustynnej scenerii, kiedy to bliżej poznajemy ich osobowości oraz motywacje. Najlepiej z obsady wypada oczywiście Rutger Hauer jako sztywny, ogarnięty obsesją na punkcie złota Armond, ale w tyle nie pozostaje także Brion James, tutaj wyjątkowo wyciszony, niekreujący twardziela ani zbira. Na drugim planie ujrzymy natomiast Joan Chen, która z Hauerem wcześniej spotkała się jeszcze dwukrotnie - w "Obroży" i "Pokłonie dla zawodnika". Jeżeli ktoś lubi takie tandetne, obskurne "dzieła" wątpliwej jakości, to powinien zapoznać się z "Kosmicznym szlakiem" - poza tym, co wymieniłem, dodam jeszcze, że zobaczymy tu nawet międzygwiezdnych, futurystycznych samurajów, dowodzonych bodaj przez samuraja-cyborga. Pierwsza połowa utworu mija całkiem przyjemnie, stanowi takie solidne guilty pleasure, druga natomiast chaotycznie, ale całość wypada w miarę przyzwoicie w swojej konwencji. Moja ocena to jakieś 5,5-6/10. Mam to na VHS od NVC, lektorem tej wersji jest Ryszard Radwański.

wtorek, 4 lutego 2020

"Ostra broń" (1997)

"Ostra broń" (1997) - Albert Pyun to prawdziwy król kina klasy B, który wsławił się głównie takimi produkcjami jak "Cyborg" oraz "Kickboxer 2". Ponadto, reżyser ten posiada w swoim dorobku dość pokaźną ilość ubogich filmów sci-fi, post-apo oraz widowisk kopanych. Niektóre z nich są cenione przez widzów, o innych zaś większość wolałaby zapomnieć. "Ostra broń" ma różne opinie, sporo oglądających ochoczo wytyka jej błędy czy niedoróbki, ale ja nawet ją polubiłem i zaakceptowałem występującą w niej, maksymalnie naciąganą konwencję. Skrypt co prawda bardziej pasuje do gry komputerowej, np. strzelanki w stylu "Counter-Strike" niż do projektu kinowego, jednak sami twórcy nie traktują go na poważnie, więc i my powinniśmy przymknąć oko. Organizacja Syndykat zbiera wszystkich ludzi, którzy ją zdradzili albo zawinili w inny sposób i zamyka w nowoczesnym zakładzie karnym, czekającym dopiero na swoje huczne otwarcie. Uwięzieni dostają różne rodzaje broni palnej oraz białej i mają się wzajemnie wyrżnąć w ciągu sześciu godzin, a trójka osób, którym jakimś cudem uda się przeżyć do końca wyznaczonego terminu, dostanie wynagrodzenie w wysokości 10 milionów dolarów. Brzmi głupio? Zapewniam Was, że doprawdy tak jest, lecz właśnie w tym tkwi cały urok "Ostrej broni", że jest tak cholernie nierealistyczna, naiwna i niedorzeczna. Wszyscy dookoła tylko się biją, okładają kijami, strzelają do siebie lub wzajemnie wystawiają. Wymiany ognia są wręcz absurdalne, celowo przeszarżowane - niektórym amunicji brakuje po zaledwie paru strzałach, a pozostali mają chyba na nią kody i walą bez przeładowania przez dłuższy czas. Główni bohaterowie mogą biegać w gradzie kul i nie odnoszą żadnych obrażeń albo zostają zaledwie draśnięci, ale ich przeciwnicy obrywają za każdym razem, niezależnie od tego, jak są ustawieni. Nieważne, czy ktoś zachodzi protagonistów z tyłu czy z boku, skrada się czy biegnie, i tak pocisk celnie go dosięgnie. Dobrze też widać, że aktorzy w ogóle nie próbowali maskować tego, że używają ślepych pocisków - posługiwanie się strzelbą to pikuś, odrzut praktycznie nie występuje i chyba nawet trzymana jest w jednej ręce z absolutną łatwością. Montaż również sporo ukrywa, np. to, że Christopher Lambert wystawia się niczym tarcza, przez co powinien zostać wręcz poszatkowany ołowiem, jednak dzięki cięciom oraz odpowiednio posklejanemu materiałowi, to jego oponenci padają trupem, a on wychodzi z jatki bez szwanku.
Sporo wątków pobocznych nie ma tu racji bytu i tylko niepotrzebnie spowalnia akcję, chociażby córeczki Lou (Lambert), którą mężczyzna zostawił w samochodzie na wiele godzin z niewiadomych przyczyn (nie wiadomo też, czy na pewno jest jego dzieckiem). Do fabuły niewiele to wnosi, a jedynie wprowadza zamęt. Postacie, ogólnie rzecz biorąc, zostały ciekawie napisane, choć ich backstory bywa zbędne oraz mało logiczne. Lou to całkiem przyzwoicie wykreowany popierdoleniec, dla którego zabijanie i rzeź stanowi niezłą zabawę, tak więc dorabianie mu jakichś mętnych motywacji czy motywu choroby psychicznej było zupełnie niepotrzebne. Według mnie, Lambert wypada najlepiej z całej obsady, choć szkoda, że mamy do czynienia z gwiazdorem jednej, pamiętnej roli ("Nieśmiertelny"), który nie prezentuje niczego więcej ponad to, co już znamy. Ma on charyzmę, ma talent, skupia na sobie uwagę, jego obecność na ekranie cieszy, ale skończył w podrzędnej lidze, z jakiej nigdy nie wyszedł i chyba już zawsze będzie kojarzony z nieśmiertelnym góralem. Nawet w "Ostrej broni" nawiązuje do persony Connora MacLeoda - przykładowo, mówi "może pozostać nas tylko trzech", co jest istną parafrazą porzekadła "może być tylko jeden" z wyżej wspomnianego obrazu, a kijem baseballowym wykonuje dokładnie takie ruchy, jak mieczem na planie tamtego filmu. "Mean Guns" to specyficzny utwór, który z pewnością nie do każdego trafi. Jeżeli ktoś spodziewa się wytrawnego kina sensacyjnego ze złożoną intrygą, to może srogo się rozczarować, natomiast jeżeli ktoś chce się wieczorem "odmóżdżyć" i popatrzeć na przekombinowane strzelaniny rodem z gry komputerowej, dodatkowo okraszone skoczną muzyką mambo, to jak najbardziej polecam. Moja ocena to 6/10 na szynach - seans należał do przyjemnych, więc daję oczko wyżej. Tytuł ten posiadam na kasecie VHS od Imperial, z miękkim tłumaczeniem Jacka Mikiny i Tomaszem Knapikiem na lektorce, ponadto widziałem go kiedyś na TV4 z Radosławem Popłonikowskim.