wtorek, 31 marca 2020

"Wyspa Niedźwiedzia" (1979)

"Wyspa Niedźwiedzia" (1979) - o tym filmie nigdy wcześniej nie słyszałem, ale trafił mi się w jednej paczce z nagraniami ze starej TV i ostatnio go sobie odpaliłem. Jest to produkcja w stylu "Dział Navarony", choć ma również pewne naleciałości z Bonda, a ze względu na gęstą atmosferę i zimową scenerię, bardzo mocno kojarzy się z "The Thing" Johna Carpentera. Intrygę utrzymano w konwencji kryminalno-szpiegowskiej, ale nie brakuje też elementów przygodowych, zaś w tle pobrzmiewają echa zimnej wojny. Fabuły nie mogę szerzej streścić, ponieważ nie chcę narobić Wam spoilerów, ale tak w skrócie: międzynarodowa grupa naukowców zostaje wysłana z ramienia ONZ na tytułową Wyspę Niedźwiedzia w celu przeprowadzenia badań nad zmianami klimatycznymi. Na miejscu dochodzi jednak do wielu niecodziennych zdarzeń, nieszczęśliwych wypadków, a nawet śmierci kolejnych uczestników wyprawy. Cała sprawa wydaje się mieć związek ze złotem nazistów, znajdującym się gdzieś w starej, niemieckiej bazie U-Bootów, położonej u wybrzeża wyspy. Nie wiadomo, kto sabotuje ekspedycję, ale wszystko wskazuje na to, że na jednej osobie się nie kończy. "Bear Island" to obraz ze złożonym skryptem, w którym na bieżąco trzeba śledzić rozwój wydarzeń, ponieważ dynamiczna akcja często przeskakuje w różne części wyspy, a głównych bohaterów (i antybohaterów) jest spora ilość, z czego każdy ma zupełnie odmienną motywację i przyświeca mu inny cel. Protagoniści są solidnie odegrani oraz napisani, większość posiada własny charakter i backstory; mamy np. Franka Lansinga (świetny Donald Sutherland), którego ojciec był nazistą, stacjonującym niegdyś na Wyspie Niedźwiedzia, Tadeusza Lechińskiego (Christopher Lee), Polaka, który spędził większość życia w obozach czy Smithy'ego (Lloyd Bridges). W obsadzie znalazł się również Richard Widmark.
Od strony technicznej film prezentuje się rewelacyjnie i widać, że wyłożono na niego kupę dolarów; wrażenie robią efekty specjalne (np. ujęcia spadającej lawiny), arktyczne plenery oraz imponujące dekoracje, m.in portu U-Bootów czy stacji badawczej. Z tego co wiem, materiału nie nagrywano jednak na rzeczywistej Wyspie Niedźwiedzia, tylko na terenie gminy Stewart w Kolumbii Brytyjskiej oraz w okolicach Parku Narodowego "Glacier Bay" w stanie Alaska. Część zdjęć pochodzi także z londyńskiego kompleksu studyjnego Pinewood. Reżyseria Dona Sharpa jest sprawna, a sfilmowany przez niego projekt wyjątkowo silnie trzyma w napięciu, również wszelkie pościgi, strzelaniny czy scena bijatyki są zmyślnie uchwycone, emocjonują i wypadają atrakcyjnie. Zadbano też o odpowiedni klimat; kadry spowite są tonami śniegu, a chłód czuć wręcz na własnej skórze - w ścieżce dźwiękowej cały czas słychać szum mroźnego wiatru, podobnie zresztą jak w "The Thing" czy "Lśnieniu". Uczucie odizolowania od świata, zagrożenia ze strony nieznanego przeciwnika i zdania na siebie oraz własne możliwości jest tu bardzo wyczuwalne. Chciałbym jeszcze coś więcej napisać o tym przedsięwzięciu, ale analizując kolejne sceny czy fragmenty scenariusza mógłbym zdradzić coś z zapętlonej historii; to jeden z tych tytułów, w którym każdy aspekt odgrywa ważną rolę i stanowi element układanki, a wspomnienie o tym czy tamtym mogłoby zbyt wiele wyjawić i seans nie byłby już taki przyjemny. Ode mnie leci 7/10, "Wyspa Niedźwiedzia" to oldschoolowe kino sprzed wielu lat, które na pewno docenią koneserzy dawnej kinematografii. Mam to nagrane ze starego Polsatu, czyta Jacek Brzostyński.

niedziela, 29 marca 2020

"Taktyczny atak" (1998)

"Taktyczny atak" (1998) - w ostatnich miesiącach wpadło mi do kolekcji sporo ciekawych tytułów z Rutgerem Hauerem - czy to na oficjalnych wydaniach VHS czy na nagraniach z dawnej TV - m.in "Autostopowicz", "Nieoczekiwany atak" oraz właśnie "Taktyczny atak". Jest to kolejna produkcja, w jakiej Holender gra nieobliczalnego, szalonego typa z zamiłowaniem do dręczenia ludzi. Kapitan John "Doc" Holiday (w tej roli Hauer), po 7 latach niewoli ucieka z irackiego więzienia, do którego trafił po zestrzeleniu w trakcie walk powietrznych w Zatoce Perskiej. Holiday odnajduje swojego dawnego przyjaciela, pułkownika Lee Banninga (Robert Patrick), towarzyszącego mu w trakcie feralnej misji, ale nie ma względem niego przyjaznych zamiarów - sugeruje kompanowi, że to właśnie przez niego trafił do więzienia oraz zaprzepaścił karierę. Banning natomiast skrywa pewną tajemnicę na temat zestrzelenia "Doca", przez co jego raport, opisujący tamtejsze wydarzenia, nie jest do końca zgodny z prawdą. Wkrótce John coraz bardziej zaczyna naprzykrzać się Lee i konsekwentnie dąży do tego, by pozbawić go życia. Początkowo myślałem, że film będzie sensacyjną opowiastką o powracającym do służby, legendarnym pilocie, który po pobycie w irackim pierdlu nie może odnaleźć się w nowej rzeczywistości, lecz szybko się okazało, że bardziej oscyluje on w stronę thrillera z motywem zemsty. Nie wiem, skąd takie niskie oceny dla "Taktycznego ataku" i ostra krytyka; obraz ten może nie należy do szczególnie udanych czy rewelacyjnych, ale mnie nawet wciągnął i trzymał w napięciu, szczególnie wtedy, gdy wyszło na jaw, że kapitan Holiday to nie druh, jakiego chciałoby się odzyskać. "Doc" łączy w sobie cechy Johna Rydera oraz Jake'a Shella i z perwersyjną radością naprzykrza się Banningowi. Co prawda Rutger Hauer na ekranie nie szarżuje jak dawniej, ale nadal przybiera demoniczny wyraz twarzy i wzbudza swoim widokiem niepokój. Szczególnie dobra jest scena, w jakiej przyjmuje żonę Lee, podając się za lekarza i terroryzuje ją psychicznie, mówiąc, że zapewne ciężko mieć za męża lotnika, który rzadko kiedy bywa w domu i nie wspiera swojej kobiety.
Ceniony przeze mnie Robert Patrick jak zawsze trzyma poziom, nie mam zastrzeżeń co do jego występu. Może nie pokazuje tu niczego specjalnego, ale bardziej winiłbym za to fabułę niż samego gwiazdora. Scenariusz utworu w ogólnym zarysie wypada całkiem znośnie, choć jest mało rozbudowany (nie ma prawie żadnych pobocznych wątków), bywa naciągany ("Doc" krąży po całej bazie, właściwie robi co mu się żywnie podoba, nikt nie nadzoruje jego działań, nie pilnuje go) i miejscami chaotyczny, szczególnie w sekwencjach lotniczych, w których chwilami nie wiadomo, co się tak naprawdę dzieje. Kino samolotowe ma jednak to do siebie, że czasem ciężko nadążyć za montażem i przeskokami w akcji (tak, złośliwi pewnie napiszą, żebym włączył sobie "Transformers" albo "Avatara"). Realizacja, jak na taki niżowy film, ma się nie najgorzej - podniebne ujęcia z myśliwcami są w miarę dobrze nakręcone, nie widać w nich sztuczności (może czasem da się dostrzec modele, blue-box czy komputerową obróbkę, ale to nic rażącego), a wybuchy i pirotechnikę cechuje umiarkowana efektowność. W finale również zobaczymy Rutgera Hauera jeżdżącego czołgiem i demolującego całe otoczenie. Jedynie wykorzystana tu muzyka nie przypadła mi do gustu, ponieważ była zbyt jałowa, nijaka, nie wzbudzała żadnych emocji. "Taktyczny atak" to moim zdaniem nie jakoś zachwycające, ale i tak dość przyzwoite widowisko, które potrafi zainteresować oraz skupić na sobie uwagę, posiada też urokliwy klimat schyłku lat 90. Z duetu Hauer-Patrick można by wycisnąć jeszcze więcej, jednak skrypt mało skupia się na samych bohaterach, a bardziej na prezentowanej historii. Moja ocena to 6/10, mam to na VHS od NVC, czyta Lucjan Szołajski.

wtorek, 24 marca 2020

"W lesie dziś nie zaśnie nikt" (2020)

"W lesie dziś nie zaśnie nikt" (2020) - o tym tytule dowiedziałem się przypadkowo, za pośrednictwem Facebooka, na którym pojawiły się wpisy na jego temat. Zachęcony nimi, niedługo później zapoznałem się z obiecującymi teaserami, a za jakiś czas ukazał się pierwszy zwiastun filmu i po obejrzeniu go przestałem mieć jakiekolwiek wątpliwości - ten projekt musi się udać. Pierwszy polski slasher, utrzymany w stylu amerykańskich horrorów tego nurtu z lat 80., do tego okraszony praktycznymi efektami specjalnymi oraz tworzony przez ludzi czujących ten klimat - wszystko to zabrzmiało niezwykle obiecująco, a po seansie mogę potwierdzić, że intuicja mnie nie zawiodła i otrzymaliśmy pełnoprawny, rodzimy straszak tego typu, potraktowany z mocnym przymrużeniem oka. Reżyser, Bartosz M. Kowalski wraz ze scenarzystami "W lesie dziś nie zaśnie nikt" nie zapomniał o korzeniach swojego projektu i bardzo często puszcza do widza oko, cytując lub parafrazując klasyki jak "Piątek, trzynastego", "Teksańska masakra piłą mechaniczną", "Krzyk" czy nawet średnio udaną "Drogę bez powrotu". Sporo ekranowych zabójstw inspirowanych jest tymi z wyżej wspomnianych obrazów, zaś postać Julka to taki odpowiednik Randy'ego z "Krzyku", który opowiada o kinie grozy i regułach, jakie nim rządzą. Fabuła w skrócie wygląda tak: grupa młodych ludzi trafia do obozu off-line w celu podjęcia walki ze swoim uzależnieniem od telefonów, komputerów lub ogólnie Internetu; młodzież ma się integrować, spędzać czas na świeżym powietrzu i przeżywać przygody, nie korzystając z osiągnięć dzisiejszej techniki. Wszyscy obecni nastolatkowie zostają podzieleni na mniejsze grupki i razem z opiekunami wyruszają wgłąb leśnej głuszy. My, widzowie obserwujemy zespół, w skład którego wchodzi m.in małomówna, tajemnicza Zosia (Julia Wieniawa), Julek oraz Daniel, natrafiający na swojej drodze na zdeformowanych morderców, gustujących w ludzkim mięsie.
Scenariusz "W lesie dziś nie zaśnie nikt" jest schematyczny, typowy dla swojego gatunku, ale twórcy bardzo sprytnie ominęli wątek sprzętów i gadżetów elektronicznych, osadzając akcję w ośrodku, w którym obowiązuje zakaz ich używania - w ten sposób protagoniści zostają pozbawieni kontaktu ze światem zewnętrznym, a nawet najbliższymi i mogą polegać wyłącznie na sobie, w samym środku lasu. Następnie, jak można się domyśleć, są jeden po drugim eliminowani przez zabójców, skrywających się w krzakach. Głównych bohaterów celowo napisano w stereotypowy sposób i tak mamy np. puszczalską, choć dość inteligentną blondi, cwaniaka, który wymięka w momencie, gdy laska zaczyna się do niego przystawiać, pociesznego, sympatycznego grubaska i właśnie Zosię, separującą się od reszty grupy. Aktorstwo moim zdaniem prezentuje się nieźle, zważywszy na to, że w slasherach nigdy nie stawiało się na wielowymiarowe kreacje, tylko na efektowne zgony. Ci, którzy mają być wyraziści, tacy właśnie są, a ci, którzy mają robić ze mielonkę, robią za mielonkę. Julia Wieniawa jako polska "final-girl" wypada dość dobrze i nie wiem, dlaczego spadło na nią tyle hejtu i to jeszcze grubo przed premierą. Zosię zagrała bez zarzutów; dziewczyna ta jest enigmatyczna, posiada swoją osobowość i tylko to się dla mnie liczy, a życie prywatne Julki czy jej udział w innych przedsięwzięciach nie ma wpływu na moją ocenę występu aktorki w tym projekcie. Piotr CyrwusMirosław Zbrojewicz oraz Olaf Lubaszenko pojawiają się natomiast epizodycznie, wbrew temu, co sugerowały plakaty i zapowiedzi, niemniej jednak ich role z całą pewnością zostaną zapamiętane - szczególnie Cyrwusa jako księdza-fetyszysty. Żałuję tylko, że na ekranie goszczą zaledwie po parę minut i nie rozbudowano jakoś szerzej ich person.
Jeżeli wziąć pod lupę stronę techniczną, to jest ona solidna - postawiono na staroszkolną charakteryzację, sztuczną krew, walające się wnętrzności i bodycount. Co prawda nie obeszło się bez kiczu (oprawcy z lasu wyglądają groteskowo, ich ciała czy twarze wyglądają jak wytworzone z gumy), ale tak miało być i cały ten camp jest w pełni zamierzony. "W lesie dziś nie zaśnie nikt" nie miał być przerażającym horrorem, lecz makabryczną, nieco autoironiczną rozrywką, adresowaną do miłośników tandetnych slasherów sprzed jakichś 30-35 lat, którą należy oglądać z pewnym dystansem. Bartosz M. Kowalski sprawnie odnalazł się w tego typu konwencji i wie dobrze, z czego składa się ta odmiana kina grozy; umiejętnie wykorzystuje jej klisze i bawi się z formą, miejscami zahaczając o pastisz. Uświadczymy tu również trochę humoru, lecz w nieprzesadzonej ilości. Atmosfera została zbudowana w odpowiedni sposób, jest dość gęsta, a leśną scenerię w obiektywie ładnie uchwycił Cezary Stolecki. Nie zabraknie też scen trzymających w napięciu, do jakich należą m.in te, kiedy Zosia i Julek schodzą do piwnicy napotkanego wśród drzew, upiornego domostwa lub gdy wysłuchują jeżącą włos na głowie opowieść starego mężczyzny. Sekwencje nocne, podczas jakich bohaterowie siedzą przy ognisku obok namiotów lub fragment rozgrywający się na plaży, na której dochodzi do pierwszego morderstwa również są interesujące. Minusem będą natomiast przestoje - bywa, że na kolejny zgon któregoś z uczestników czy zagęszczenie akcji przyjdzie nam trochę poczekać; oczywiście nie oznacza to, że będziemy się nudzić, ale dłużyzny zaburzają nieco tempo widowiska.
Trochę też brakowało mi większej ilości ofiar - myślałem, że cały ośrodek off-line zostanie zaatakowany przez zmutowanych degeneratów, a nie tylko drużyna Zosi, aczkolwiek rozumiem, że "W lesie dziś nie zaśnie nikt" to przecieranie szlaków i trzeba było uważać, by nie przekombinować z krwawymi atrakcjami. Muzyka nawet ujdzie, choć okazała się ciut monotonna, randomowa, niektórymi brzmieniami przypominająca z deka psychodeliczny soundtrack z niesławnego, włoskiego gore-horroru "Cannibal Holocaust". Montaż odznacza się profesjonalizmem, nie ma szybkich cięć czy teledyskowych przyspieszeń, chociaż można dostrzec pewne uproszczenia, np. kiedy głowa jednej z dziewcząt zostaje przebita kijem czy jakąś rurą, to widzimy jedynie efekt finalny, a samo wbicie przedmiotu jest pominięte. Oczywiście zmontowano to tak, by oglądający odnosił wrażenie, że stało się to nagle, kamera spokojnie wędruje z twarzy siedzącego chłopaka na przebitą twarz panienki, po czym następuje cięcie oraz przeskok widoku na zadającego cios. Podobnych sztuczek użyto w chwili, w której dochodzi do dekapitacji jednej z kobiet - to, co najbardziej skomplikowane, czyli oderwanie głowy od ciała, dzieje się poza kadrem, a nam pokazany zostaje sam turlający się, odcięty łeb. Czepiać się tego jednak nie zamierzam, na filmie bawiłem się znakomicie, a drobne niedociągnięcia idzie wybaczyć, zwłaszcza, że to pierwszy rasowy slasher nakręcony w Polsce. Pod koniec wspomnę jeszcze, że tradycyjnie, jak to w takich produkcjach, ukaże się odrobina nagości (tak, zobaczycie cycki), zaś w obsadzie obecne są atrakcyjne niewiasty. "W lesie dziś nie zaśnie nikt" to jak najbardziej udany eksperyment oraz zmyślne przeniesienie slasherowej estetyki na nasze podwórko. Nie wszystko jest tu idealne, ale potencjał w większości wykorzystano - liczę, że za kolejnym razem wyjdzie jeszcze lepsze i płynniejsze dzieło. Z utworu jestem zadowolony, o wszystkich jego wadach i zaletach napisałem, dlatego uważam, że słowa podsumowania są już zbędne. Moja ocena to mocne 6,5/10, możliwe, że z czasem wzrośnie.

poniedziałek, 23 marca 2020

"Wybuch" (1997)

"Wybuch" (1997) - na teren basenu w Atlancie wdziera się grupa terrorystów pod dowództwem Omodo, a następnie bierze za zakładniczki drużynę pływaczek. Cały obiekt zostaje odcięty od świata zewnętrznego, a jedyną szansą na ocalenie uwięzionych dziewczyn jest interwencja sprzątacza, Jacka Bryanta (Linden Ashby), byłego sportowca po przejściach, który umknął uwadze porywaczy. Ukrywając się w korytarzach i szatniach, samotnie eliminuje kolejnych przestępów. W tym samym czasie agent Interpolu, Leo (Rutger Hauer) próbuje obmyślić plan, mający pomóc mu rozbroić ładunki wybuchowe, zainstalowane w kompleksie i dostać się do środka, po czym ująć lidera terrorystów. "Wybuch" to film, stanowiący połączenie schematów znanych ze "Szklanej pułapki", "Nagłej śmierci" oraz "Liberatora"; główny bohater, przeżywający osobiste problemy, to na pierwszy rzut oka niepozorna, niestwarzająca zagrożenia osoba, która znalazła się w złym miejscu, o złej porze, mimowolnie musząca podjąć działanie, by odbić z rąk kryminalistów zakładników oraz swoją (eks) partnerkę, ale też ocalić własną skórę. Jack Bryant, podobnie jak John McClane czy Darren McCord jest zdany wyłącznie na siebie oraz posiadane doświadczenie, ale Linden Ashby niestety nie pasuje do roli ekranowego twardziela i nie odznacza się charyzmą młodego Bruce'a Willisa lub Jean-Claude'a Van Damme'a; z tego względu wypada mało wiarygodnie w owym wcieleniu i nie przekonuje jako ostatnia nadzieja uwięzionych. Wiem, że aktor ten ma swoich fanów i zasłynął jako Johnny Cage w ekranizacji "Mortal Kombat" z 1995 r., ale ja jakoś nigdy za nim nie przepadałem (choć to nic osobistego). Antagoniści Jacka to także mało interesujące kreacje i większość bandytów jest bezimiennymi, nijakimi typami, zwyczajnym mięsem armatnim, które musi zostać skopane przez Bryant'a. Jedynie Omodo, zagrany przez Andrewa Divoffa wypada nieco wyraziściej, ale to i tak stereotypowy, przerysowany czarny charakter, zawsze opanowany, pewny siebie, bezwzględny, mówiący ściszonym głosem i z nutką arogancji. Jeżeli chodzi o Rutgera Hauera, to pojawia się on epizodycznie, portretując kalekiego agenta Leo z indiańskimi warkoczami. Twórcy chyba nie mieli pomysłu na jego występ i wcisnęli go do obsady na siłę, byleby nazwiskiem Holendra przyciągnąć widownię.
Za realizację tej produkcji odpowiada sławny w erze VHS Albert Pyun, rekin kina klasy B i "Wybuch" ma w sobie to wszystko, z czego słyną jego widowiska - fabuła jest powierzchowna, naiwna, a sceny akcji trącą kiczem i łatwo wywnioskować, że powstawały na szybko, np. podczas strzelanin kule nie uderzają w ściany, tylko gdzieś wyparowują, skoro w nic nie trafiają i nie wyrządzają żadnych szkód w elementach otoczenia, czasem można też zauważyć, że w trakcie wymiany ognia, z broni nie wydobywa się żaden rozbłysk, tylko sam efekt dźwiękowy. W chwili, gdy ktoś obrywa, dopiero po zmianie ujęcia widać krew lub ranę pozostawioną przez ołów, natomiast sam postrzał powoduje jedynie przewrócenie się trafionego. Zaskoczyła mnie za to choreografia walk, ponieważ prezentują się one całkiem nieźle i widać, że Linden Ashby potrafi przyłożyć. Montaż pojedynków również mamy przyzwoity. Sceneria basenu jest całkiem urokliwa, aczkolwiek ujęcia korytarza, szatni czy piwnicy mogłyby posłużyć za tło właściwie każdej placówki sportowej; brakowało mi trochę różnorodności w scenografii, gdyż ta przedstawiona wygląda zbyt uniwersalnie. Lokalizacje z zewnątrz przypominały mi z kolei te z "Ostrej broni", innego filmu Alberta Pyuna, kręconego zresztą niemal w tym samym czasie. "Wybuch" to monotonne, odtwórcze przedsięwzięcie, zrobione po linii najmniejszego oporu, w którym terroryści nie mogą złapać jednej otyłej kobiety, a ślady po pociskach nie istnieją; z sympatii dla reżysera można jednak rzucić okiem na ten utwór. Miłośnicy Rutgera Hauera czy Lindena Ashby'ego pewnie także skuszą się na seans. Mam to na VHS od Imperial z Lucjanem Szołajskim i z dawnego TVP1 z Piotrem Borowcem.

sobota, 21 marca 2020

"W potrzasku" (1995)

"W potrzasku" (1995) - biznesmen ze Stanów Zjednoczonych, Paul Racine (Christopher Lambert) przebywa w interesach w Japonii, w której nawiązuje przelotną znajomość z Kiriną (Joean Chen), a następnie spędza z nią noc. Nazajutrz, kiedy na chwilę wraca się do jej pokoju, zastaje kochankę w towarzystwie trzech wojowników ninja, dokonujących na niej egzekucję - kobieta ginie, zaś Paul zostaje ciężko ranny. Mężczyzna trafia do szpitala, jednak nie będzie w nim bezpieczny; ponieważ widział twarz mordercy Kiriny, wydany zostaje na niego wyrok śmierci. Pomoc Racine'owi oferuje mistrz japońskich sztuk walki, Takeda, gdyż tylko on może powstrzymać polujących na Paula ninja, a ponadto ma osobiste powody, by się z nimi skonfrontować. "W potrzasku" zostało zrealizowane w 1995 r., ale na myśl przywozi bardziej filmy z połowy lat 80., czyli z okresu, w którym na rynku panował boom na mniej lub bardziej kiczowate produkcje, opowiadające o wojownikach cienia. Co prawda mowa tu o hollywoodzkiej budżetówce ze studia Universal, miejscami stylizowanej na dreszczowiec, jednak miewającej naleciałości z kina kopanego klasy B i również przedstawiającej ninja w dość stereotypowy sposób jako pojawiających się znikąd, bezszelestnych zabójców, kierujących się starym kodeksem, których nie imają się kule czy strzały z łuku. Fabuła projektu jest niesamowicie naciągana (czy Paul naprawdę nie może liczyć na wsparcie żadnych służb, a jedynie na pomoc samuraja? I czy tylko on jedyny potrafi wykiwać doskonalących się latami shinobi, choć po raz pierwszy w życiu trzyma w rękach broń?), ale na szczęście "W potrzasku" zostało wyreżyserowane bardzo zmyślnie i na tyle sprawnie, że wciąga oraz trzyma w napięciu, zaś następujące po sobie, angażujące wydarzenia odwracają uwagę od naiwnego scenariusza. Technicznie też jest dość dobrze, widać, że trochę pieniędzy włożono w to przedsięwzięcie, aczkolwiek w scenach akcji można dostrzec pewne uproszczenia - mimo iż posoki nie brakuje, ujęcia miecza przebijającego ciało lub zadającego rany rzadko kiedy są pokazywane.
Zauważyłem również, że czasem ostrze wchodzi walczącym pod pachę, m.in podczas finałowego pojedynku, a dekoracja na wyspie Takedy zdradza swoją sztuczność - w momencie, kiedy Paul walczy z Kinjo, głównym antagonistą, i rzucany jest na mur, to ten się trzęsie, jak gdyby był sklejką postawioną w studio. Mogę się mylić, ale takie odniosłem wrażenie w trakcie seansu. Jeżeli chodzi o samą choreografię bijatyk, to została ona nieźle przedstawiona, aczkolwiek nie tak solidnie jak w azjatyckich obrazach tego gatunku - w "W potrzasku" wielokrotnie widać markowane ciosy czy wyćwiczone ruchy, a najbardziej w tym wszystkim odstaje Lambert. Chociaż.... może po prostu wymagała tego rola, wszak jego bohater był jankeskim biznesmenem, a nie wojownikiem? Dziwi mnie jednak to, że w ogóle potrafił stanąć w szranki z liderem ninja i wyjść z niego obronną ręką; fakt, jego oponent był osłabiony, zraniony, ale i tak wydaje się to mało wiarygodne. Moim zarzutem będzie także brak scen treningu Racine'a - kiedy trafia na wyspę, to zaprzyjaźnia się z jednym z jej mieszkańców, który szkoli go w posługiwaniu się mieczem, ale niestety, jest to tylko zasugerowane, a później wspomniane - nie zobaczymy, jak Paul zdobywa swoje umiejętności. Za najlepszy moment w filmie uważam natomiast ten rozgrywający się w pociągu (okazał się mocno krwawy i bardzo interesujący, choć nie wszystko nam pokazano), kiedy skład, w którym znajduje się Racine, Takeda oraz jego żona zostaje zaatakowany przez ninja, wybijających wszystkich pasażerów na swojej drodze. Sporym plusem "W potrzasku" jest też klimat ery wideo i występ lubianego przeze mnie Christophera Lamberta, który stanowi tutaj wręcz kopię wizerunku Connora MacLeoda z "Nieśmiertelnego" (nawet nie wiem, czy aktor nie nosi tego samego płaszcza co na planie "Highlandera", a jeśli nawet ma inny, to i tak łudząco podobny do tamtego). Tytuł ten raczej nie przypadł do gustu krytykom, a i był finansową klapą (25 milionów dolarów budżetu, wynik w Box Office - 6,6 miliona), ale moim zdaniem zapewnia godną rozrywkę na wieczór, pomimo licznych niedociągnięć. Moja ocena to 6/10, obraz ten mam na kasecie od ITIl, czyta go Lucjan Szołajski.

wtorek, 17 marca 2020

"Anioł śmierci" (1995)

"Anioł śmierci" (1995) - Rutger Hauer w połowie lat 90. miał okres grania w czym tylko popadnie, występował w tanich, niskobudżetowych horrorach, widowiskach sci-fi lub podrzędnym kinie akcji. Zawitał wtedy również do Polski, w której kręcony był "Anioł śmierci" z jego udziałem - nieco sztampowy film sensacyjny klasy B albo nawet C, jakich pełno powstawało w erze wideo. Fabuła prezentuje się mniej-więcej tak: w Chicago ginie policjant polskiego pochodzenia, Marty, a jego brat, również stróż prawa, Frank Wusharsky, postanawia wyrównać rachunki z jego oprawcami. Trop prowadzi do Polski, więc Frank wsiada w samolot i przylatuje nad Wisłę najszybciej, jak tylko się da. Kiedy dociera do naszego kraju, zaczyna "węszyć" na własną rękę i szybko wpada na ślad przestępczej siatki, zajmującej się nielegalnym handlem ludzkimi organami, mającej powiązania z zabójcami Marty'ego. W takiej sytuacji Wusharsky musi nie tylko pomścić brata, ale i rozpracować całą mafię. "Anioł śmierci" to typowa produkcja sensacyjna z niższej półki, której intryga zbudowana jest ze wszystkich możliwych gatunkowych klisz, a główny bohater to twardy glina w ciemnych okularach, z przyspawaną jedną miną, bez trudu łączący ze sobą wszelkie fakty, rozwiązujący łamigłówki i dzięki licznym zbiegom okoliczności trafiający na różne poszlaki (np. kiedy idzie na bazarek, to jest świadkiem strzelaniny z udziałem osób, których poszukuje). Frank zawsze znajdzie też kogoś, kto udzieli mu cennych wskazówek - kolegę po fachu, prostytutkę z przydatnymi informacjami czy księdza Teodora. W tym samym czasie, polska policja nie robi właściwie nic i tylko przeszkadza Amerykaninowi. Jeśli mowa o sekwencjach akcji, to na ekranie uświadczymy trochę strzelanin, pościgów bądź walk w magazynach i są one wykonane całkiem nieźle, choć ujęto je bez żadnego pomysłu, bez żadnej finezji, przez co ani nie trzymają w napięciu ani nie wywołują jakichkolwiek emocji. "Anioł śmierci" właściwie niczym nie wyróżniałby się na tle setek innych, podobnych tytułów gorszego sortu, zalewających rynek VHS, gdyby nie fakt, że w całości sfilmowano go na terenie Polski i zaangażowano do projektu wielu aktorów z naszego podwórka w mniejszych bądź większych rolach (pojawia się tu m.in Joanna TrzepiecińskaAndrzej Zieliński, Leon Niemczyk, Artur ŻmijewskiDominika OstałowskaAleksander Wysocki).
Przeniesienie manier z jankeskich actionerów (wybuchające po zderzeniu się/uderzeniu w coś samochody, krwawa jatka w biały dzień na bazarze, pojedynki wręcz) na nasze realia wypadło dość osobliwie, a obserwowanie strzelaniny na ulicach Warszawy, wybuchających Żuków czy ruskich gangsterów, przemieszczających się czarną wołgą ma pewien specyficzny urok. Wygląda to na tyle nietypowo, że aż miło patrzy się na te wszystkie "atrakcje" oraz podkoloryzowane stereotypy. Dodatkowo, w filmie czuć wyraźny klimat Rzeczpospolitej lat 90., co także stanowi mocny atut tego utworu. Zdjęcia są przyzwoite, ładnie wykorzystano naszą scenerię i dla amerykańskiego widza musiało być to coś nowego, egzotycznego, chociaż znajdzie się tu parę niekonsekwencji, widocznych jednak tylko dla nas - niektórzy kinomani dopatrzyli się tego, że jeden z pościgów nagrywano w różnych częściach Polski, a następnie zmontowano go w całość, co przedstawia się dość zabawnie. W protagonistę wciela się tutaj Thomas Ian Griffith, znany głównie z "Karate Kid 3" i niestety daje ciała - w ogóle się nie angażuje, chodzi z przyklejonym, głupim uśmieszkiem i recytuje swoje kwestie na odwal. Szkoda, że bardziej się nie postarał, bo wiem, że stać go na to. Rutger Hauer, gwiazda tego przedsięwzięcia, tak naprawdę gra epizodycznie, na trzecim planie, portretując demonicznego doktora Lema, chirurga, który podpierdala organy uprowadzonym ludziom. Holender jak zawsze skradł całe show i mimo, że nieczęsto gości w kadrze, to za każdym razem przykuwa uwagę. W tle przewija się jeszcze John Rhys-Davies, kojarzony z "Poszukiwaczami zaginionej Arki". Podsumowując - "Anioł śmierci" to raczej przeciętny, nieco tandetny obraz (choć na pewno nie zły), aczkolwiek dzięki temu, że realizowano go w Polsce lat 90., to seans jest ciekawy, a plenery naszego kraju z tamtego okresu pieszczą oko. Ponadto reżyser, Bob Misiorowski, mimo tego, że miał ciężką rękę do swojego fachu, to w miarę odnalazł się na naszym swojskim gruncie. Moja ocena to 6/10, mam to na VHS od NVC, czyta tam Zdzisław Szczotkowski. Kiedyś film widziałem jeszcze w TV4 lub TV6, ale nie pamiętam, kto tam lektorował.

czwartek, 12 marca 2020

"Hellboy" (2019)

"Hellboy" (2019) - Hellboy to postać z komiksów Mike’a Mignoli, wydawanych w latach 1993-2016; jest on pół diabłem, pół człowiekiem, sprowadzonym na Ziemię w 1944 r. przez nazistów, którzy liczyli, że dzięki niemu III Rzesza zwycięży wojnę. Przybysz z piekła został jednak przechwycony przez Amerykanów, a następnie wychowany przez profesora Bruttenholma oraz wcielony do Biura Badań Paranormalnych i Obrony, w jakim odwala za ludzi brudną robotę i eksterminuje pojawiające się na świecie potwory oraz upiory. Pierwsza kinowa wersja "Hellboya" powstała w 2004 r., a odpowiadał za nią Guillermo del Toro. Z tego, co pamiętam (oglądałem to ostatnio ponad dekadę temu), to film był całkiem niezły, a reżyser utrzymywał go w konwencji mrocznej baśni. Wrażenie robił też Ron Perlman, występujący w tytułowej roli, zaś efekty specjalne wypadły całkiem przyzwoicie. Jego kontynuacja z 2008 r., czyli "Hellboy 2: Złota armia", również napisana i wyreżyserowana przez Guillermo del Toro, już do mnie nie przemówiła i nawet nie kojarzę, o co dokładnie w niej chodziło, gdyż zwyczajnie mnie znudziła. Teraz przyszedł czas na zmierzenie się z zeszłorocznym rebootem serii - ponowną adaptacją komiksów, niemającą żadnych powiązań z poprzednimi kinówkami. Projekt ten co prawda miał być kolejnym sequelem "Hellboya" z 2004 r., a zagrać go po raz trzeci miał Ron Perlman, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło - Guillermo del Toro nie pasowało stanowisko producenta, jakie miał pełnić podczas kolejnej części (wolał sam stanąć za kamerą) i wymiksował się z przedsięwzięcia, a w ślad za nim poszedł Perlman. Studio podjęło wówczas decyzję o tym, by historię rogatego bohatera (lub antybohatera, zależy jak na to spojrzeć) opowiedzieć na nowo, zaś na reżyserski stołek wskoczył Neil Marshall, autor rewelacyjnego "Dog Soldiers". W czerwonoskórą bestię wcielił się natomiast David Harbour.
Krwawa Królowa, czarownica Nimue (Milla Jovovich), przed wiekami została poćwiartowana przez Króla Artura, a poszczególne części jej ciała poukrywano w skrzyniach i umieszczono w różnych zakątkach Anglii. Teraz, w czasach współczesnych, wiedźma powraca i pragnie zniszczyć ludzkość, wykorzystując do tego zastępy krwiożerczych kreatur. Powstrzymać ją może tylko sprowadzony z piekielnych czeluści jegomość i jego team. Realizacja nowej wersji "Hellboya" przebiegała w bólach  - na planie miało dochodzić do wielu nerwowych sytuacji, powstawały liczne konflikty na linii aktorzy-reżyser-producenci, a scenariusz przerabiano na bieżąco podczas nagrywania. Wizja Marshalla znacząco odbiegała od tego, czego oczekiwały garnitury wykładające kasę na film, a David Harbour buntował się przeciwko kolejnym, licznym dokrętkom po godzinach. Gotowa produkcja otrzymała głównie negatywne recenzje i okazała się sromotną, finansową klapą - przy dość średnim budżecie w wysokości 50 milionów dolarów, na całym świecie zarobiła 44,7 miliony, a na terenie USA zaledwie 21,9 milionów. Mnie film jakoś szczególnie nie rozczarował, ponieważ nie miałem w stosunku do niego zbyt wielkich oczekiwań, jednak nie ukrywam, że spodziewałem się lepszego widowiska. Pierwsze, co rzuca się tu w oczy, to nadmiar pomysłów u twórców, przeładowana różnymi wątkami fabuła, nierówna, gryząca się ze sobą stylistyka oraz zbyt duża ilość komputerowych efektów specjalnych. Obraz miejscami przypomina rasowy action-horror z szybkim montażem w stylu "Underworld", w którym trup ściele się gęsto, nie brakuje też nutki grozy, a poczwary są w krwawy sposób uśmiercane przez Hellboya, ale chwilami przywodzi na myśl "Deadpoola" (rubaszny, wulgarny humor, bezkompromisowość) czy efekciarskie kino super-hero z wieloma nierzadko zbędnymi postaciami. Nie uświadczymy za to baśniowo-fantastycznego klimatu, cechującego ekranizacje spod ręki Guillermo del Toro.
Niektóre sceny wyglądają tak, jakby wmontowano je do utworu tylko dlatego, że zostały sfilmowane, przykładowo polowanie naszego demona na gigantów w Wielkiej Brytanii czy jego spotkanie z Babą Jagą. Niewiele mają one wspólnego z główną osią wydarzeń, a jednak zdecydowano się je wkleić. Pierwsza połowa filmu przypomina bardziej zlepek różnych sekwencji, zainspirowanych komiksami - akcja skacze z jednego miejsca w drugie bez większego powiązania, Hellboy ubije paru antagonistów, goszczących na ekranie przez parę minut, a i pojawią się wymuszone, wtrącone dla zasady retrospekcje, przedstawiające jego genezę. Motyw królowej Nimue zostaje rozwinięty znacznie później, a na dobrą sprawę rozkręca się dopiero w ostatnim akcie - wcześniej widzimy ją tylko w krótkich migawkach lub słyszymy coś o niej z ust protagonistów. Powrót do życia tejże postaci, dla intrygi niby jest kluczowy, ale de facto scenariusz poprowadzono znacznie lepiej wtedy, kiedy wiedźmy nie ma w kadrze; w momencie, w którym odradza się ona na dobre i zaczyna dążyć do zagłady cywilizacji, robi się bardzo przewidywalnie, a całość leci skrótami. Osoby odpowiedzialne za skrypt nieumiejętnie go rozpisały i na początku serwują nam różne sytuacje z codziennego życia Hellboya, pokazują, jak wykonuje swoje zadania, z jakimi rozterkami się zmaga, a gdy nieuchronnie zbliżają się napisy końcowe, to nagle przypominają sobie o Nimue i na szybko się z nią rozprawiają. Wielka apokalipsa, nadciągająca nad miasta ciemność, wyskakujące z wnętrza ziemi nieludzkie monstra żądne zabijania, widoczne przez kilkanaście sekund? - mamy to. Rozterki moralne Hellboya dotyczące tego, czy przyłączyć się do istot nadnaturalnych i wypełnić swoje przeznaczenie, siejąc terror oraz zniszczenie, czy nadal bronić ludzi i nadstawiać za nich tyłek mimo tego, że nim pogardzają - mamy to. Nie ma znaczenia, że przejście Hellboya na ciemną ścieżkę trwa może z półtorej minuty i nie wzbudza żadnych emocji, a lada moment zostaje odwrócone o 180 stopni i wszystko wraca do punktu wyjścia.
Efekty specjalne w dziele Neila Marshalla to kolejny aspekt, wpływający na jego niekorzyść - CGI wypada okropnie i wygląda jak z telewizyjnego serialu z 2005 r., a nie dzisiejszego blockbustera. Cyfrowo wykreowane maszkary z piekielnych otchłani, z daleka zdradzają swoją nienaturalność, sztuczne tło widoczne jest na kilometr, zaś skąpanie wszystkiego w komputerowych dodatkach powoduje mdłości. Po seansie "Hellboya" czuć przesyt kiczowatej, paskudnej animacji komputerowej, podobnie jak w przypadku niesłynnego hitu "Mumia powraca", w którym dosłownie szło się nią porzygać. Efektów praktycznych zastosowano tu raczej niewiele - najwięcej było ich chyba w sekwencji z Babą Jagą (notabene dość solidnej), ale też sam diabelny chłopiec to twór charakteryzatorów i kostiumografów; nowy design Hellboya prezentuje się dobrze, nie mam co do niego żadnych zastrzeżeń, a David Harbour wypada przekonująco, kreując pół demona. Sporymi plusami tego reboota będą także gagi oraz pieprzne dialogi; niektóre żarty są co prawda mało wyszukane (zamiana bobasa w potwora ze świńskim ryjem), ale podano je całkiem strawnie i bawią, przynajmniej częściowo. Teksty mamy z jajem, nasączone są bluzgami i ostrymi zwrotami, choć fragmentami trochę na siłę wciskano bluzgi, ale i to się sprawdza - dziś każda hollywoodzka pozycja mająca R-kę to towar na wagę złota. Podsumowując: "Hellboy” A.D. 2019 to wyrób średnio udany, który miał predyspozycje do bycia czymś lepszym, jednak zabrakło na niego świeżego pomysłu i autorskiego zdecydowania. Film stara się być jednocześnie horrorem, kinem akcji, ekranizacją komiksu i komedią, co sprawia, że estetyka jest niespójna, a następujące po sobie sceny wyglądają jak wyciągnięte z różnych odrębnych przedsięwzięć, obdarzonych zgoła inną atmosferą. Poruszana tu historia również daje się we znaki z powodu nieodpowiedniego tempa oraz braku sensownego wyważenia - albo jest jednostajnie, liniowo, od lania po gębie do lania po gębie, od gagu do gagu, albo wszystko nabiera rozpędu i leci na gwałt, po łebkach, aż do samego finału, wszelką problematykę traktując po macoszemu. Wersja Neila Marshalla broni się głównie humorem, podniesioną kategorią wiekową (bywa naprawdę krwawo) oraz paroma nastrojowymi wstawkami (np. wrzuconą od czapy wizytą w domu Baby Jagi, potyczką z gigantami, walką z gadziną o świńskiej mordzie). Moja ocena to 4,5/10 - produkcja dostarcza rozrywki w stopniu umiarkowanym, ale mimo tych wszystkich niedoróbek czy obrzydzającej całokształt końcówki, dość miło się ją ogląda. Mam to na DVD od Monolith z bardzo ostrym tłumaczeniem, czytanym przez Radosława Popłonikowskiego.

sobota, 7 marca 2020

"Piekielna walka" (1999)

"Piekielna walka" (1999) - chyba ostatni film Jean-Claude'a Van Damme'a tak mocno zakorzeniony w czasach VHS, w stylu produkcji z tamtego okresu. Później aktor ten miewał jeszcze całkiem niezłe obrazy, ale już kręcone w innej estetyce. Eddie Lomax (JVCD), zapijaczony weteran wojenny, przemierza na motocyklu pustynne bezkresy w celu odnalezienia swojego przyjaciela z pola bitwy, Johnny'ego (Danny Trejo) i poproszenia go o to, by ten pozwolił mu odejść. Mężczyzna pragnie ofiarować swojemu kompanowi motor w formie prezentu-niespodzianki, a następnie, za jego zgodą, popełnić samobójstwo, ponieważ dręczą go wspomnienia z przeszłości i nie widzi sensu w dalszej egzystencji. Na pustyni zostaje jednak napadnięty oraz postrzelony przez braci Hogan, którzy kradną mu też jedyny środek transportu. Półżywego Eddiego odnajduje Johnny, po czym pomaga mu dojść do zdrowia - Lomax postanawia zemścić się na Hoganach i odzyskać motor, przeznaczony dla kolegi. Początek "Piekielnej walki" zaczyna się dość intrygująco, przywodzi na myśl kino refleksyjne lub pesymistyczny dramat sensacyjny, lecz gdy głównemu bohaterowi wracają siły i wyrusza on do miasteczka terroryzowanego przez zdegenerowanych braci, by wymierzyć im sprawiedliwość, konwencja nagle ulega zmianie i otrzymujemy typowego actionera z ery wideo, utrzymanego w stylistyce współczesnego westernu oraz okraszonego sporą dawką humoru. Van Damme zgrywa tu Strażnika Teksasu, nosi brodę i kowbojski kapelusz, a swoich oponentów hurtowo likwiduje kopniakiem sprawiedliwości z półobrotu lub celnie wymierzonym strzałem z pistoletu, co de facto kłóci się z jego wcześniejszymi motywacjami - w końcu w pierwszych minutach utworu chciał ze sobą skończyć, ponieważ nawiedzały go dusze tych, których zabił na wojnie, a ona sama go zniszczyła. Jak widać, wątek ten zignorowano w dalszej części scenariusza i postawiono na czyste mordobicie oraz strzelaniny. Myślę jednak, że na tę fabularną niekonsekwencję (ktoś, kogo zadręcza poczucie winy za pozbawianie innych życia, nagle robi dokładnie to samo, bez zawahania, dobrze się przy tym bawiąc) można przymknąć oko, bo tytuł niejednokrotnie oscyluje w stronę gatunkowego pastiszu lub sensacyjnej komedii (serio).
Gdy Eddie zaczyna robić czystki w miasteczku, dostaje na to przyzwolenie od jego mieszkańców, którzy mu kibicują, ponadto wspierają go sympatyczni staruszkowie (m.in persona odgrywana przez znanego z serii "Karate KidPata Moritę), zaś młode kobiety pożądają; Lomax spędza nawet upojną noc z dwoma ponętnymi blondyneczkami (a podglądająca ich babcia, sącząc whiskey, pada z wrażenia po takich widokach oraz od ilości spożytego trunku). Elementów humorystycznych mamy tu sporo, część z nich jest dosyć śmieszna (babuszka, lubiąca sobie golnąć), ale są i żarty wymuszone, czerstwe, zbyt często powtarzane, jak wątek dziadka, który ciągle każe Eddiemu ciągnąć swoją butlę z tlenem. Uważam, że momentami mogło być nieco poważniej, jednak nie będę jakoś szczególnie na to narzekał, bo seans i tak należał do bardzo przyjemnych. Postacie pozytywne (chociażby team staruszków) zostały przyzwoicie napisane, każda osoba pełni też jakieś zadanie - Pat Morita pozbywa się trupów, a Eli (Bill Erwin) dostarcza Lomaxowi broń oraz amunicję. Antagoniści z kolei są nijacy, bez charakteru i to zwyczajnie cienkie bolki - dla Van Damme'a nie przewidziano żadnego godnego przeciwnika, a prymitywy zbierające od niego oklep w walce nie wyglądają zbyt wiarygodnie. Szkoda, że Belg nie miał do dyspozycji kogoś, z kim mógłby się efektownie zmierzyć. Generalnie bijatyk w "Piekielnej walce" znajdzie się kilka i to takich, które posiadają solidną choreografię, ale jak już pisałem - jedynie JVCD pod tym kątem wypada przyzwoicie, reszta niespecjalnie. Strzelaniny sfilmowano poprawnie, nie mam do nich żadnych zastrzeżeń. Z plusów można jeszcze wymienić ładne zdjęcia, pustynną scenerię oraz świetny soundtrack autorstwa Billa Conti'ego. W ucho wpada również klimatyczna piosenka "All Roads Lead To You". Pojawiający się na drugim planie Danny Trejo wyjątkowo nie portretuje żadnego typa spod ciemnej gwiazdy, co dla niektórych może być sporym zaskoczeniem - kreowany przez niego Johnny to jegomość stricte pozytywny. Dziwi mnie tylko, że gdy ginie, to Eddie nie odczuwa tego jakoś mocno, bo po dokonaniu vendetty odnajduje spokój ducha i odjeżdża motorem z poznaną w barze panną, mimo iż stracił najlepszego przyjaciela (z powodu którego zjawił się zresztą na pustyni). Podsumowując - oldschoolowy, wciągający film z niezłą atmosferą, chociaż ciut niekonsekwentny i nierówny, mający swoje niedociągnięcia. Moja ocena to 6/10, mam to na VHS od ITI, lektorem tej wersji jest Tomasz Magier. Na DVD "Piekielną walkę" czytał natomiast Janusz Kozioł. Były też emisje telewizyjne, m.in w TVP1, ale nie wiem, kto tam czytał.

"Pasażer" (2002)

"Pasażer" (2002) - tytuł ten nosi niezbyt chlubne miano jednego z najgorszych, o ile nie najgorszego filmu z udziałem Jean-Claude'a Van Damme'a i niestety w trakcie seansu ciężko się temu dziwić, ponieważ produkcja ta stoi na identycznym poziomie co współczesne gnioty Seagala, a sam JCVD na planie znalazł się chyba przypadkowo. "Pasażera" kręcono w Bułgarii, jego wykonanie jest zwyczajnie amatorskie, montaż fatalny, a fabuła to zlepek schematów, które w tanim kinie sensacyjnym przewijają się od zawsze. Gwiazdor wciela się tu w agenta Jacquesa Kristoffa - jego zadaniem jest przetransportować pociągiem z Bratysławy do Monachium Galinę Konstantin, kobietę, która posiada próbki śmiertelnie niebezpiecznego, zmutowanego wirusa ospy, wykradzionego ze słowackiego rządu. Niestety, skład zostaje opanowany przez terrorystów, poszukujących owego wirusa, a Galina i broń biologiczna trafiają w ich ręce. Jedyną osobą, której porywacze nie schwytali, jest Kristoff; mężczyzna musi odzyskać skradziony zarazek, ocalić pasażerów pociągu oraz własną rodzinę, również się w nim znajdującą. Jak widać, "Pasażer" to taki "Liberator 2" dla ubogich, nagrywany po kosztach na zadupiach Europy Wschodniej. Budżet w wysokości 18 milionów dolarów to co prawda nie jakaś zawrotna kwota, ale za taką kasę mogło powstać znacznie lepsze widowisko, tutaj natomiast wszystko razi tandetą oraz sztucznością, gorszą niż z fan-filmików z YouTube'a. Wnętrze pociągu to studyjna dekoracja z zasłoniętymi oknami, zaś pojazd z zewnątrz to kiczowata animacja cyfrowa lub miniatura z nieudolnie wstawionymi w nią (lub na nią) aktorami, sfilmowanymi na green-screenie. Myślę, że każdy, kto dysponuje zielonym lub niebieskim ekranem oraz odpowiednim programem komputerowym do obróbki wideo, potrafiłby stworzyć coś takiego za o wiele mniejsze pieniądze. Jean-Claude, wklejany w ciemne ujęcia z makietą maszyny, wygląda po prostu żałośnie. Technika green-box wypada w tym przedsięwzięciu gorzej niż w latach 60.; stare utwory, opowiadające o przygodach Bonda czy Godzilli, naprawdę o wiele lepiej prezentowały się pod tym kątem 😉.
Scenariusz, jak to w przypadku tego typu "dzieł", jest raczej oklepany, ale gdyby film oferował jakieś atrakcje, to braki w skrypcie nie byłyby na tyle odczuwalne; ten gniot nie ma jednak ani interesującej historii ani nie posiada napięcia ani chociaż przeciętnych efektów specjalnych. Ponadto, jego twórcy chcieli iść z duchem czasu i postawili na post-matrixowy montaż z zamrożeniami obrazu, stopklatkami, dzieleniem kadru, licznymi, chaotycznymi cięciami, mocnymi zbliżeniami, np. na unoszącego się w powietrzu wirusa lub otwory wentylacyjne. Do nieprzekonujących modeli i atrap pojazdów rodem z lat 50. pasuje to niczym wół do karocy. Strzelaniny są z kolei uchwycone bez żadnej finezji, podobnie jak wszelkie pozostałe sceny akcji, w "Pasażerze" nic nie przykuwa uwagi, nie angażuje, a Jean-Claude Van Damme snuje się zblazowany, jak gdyby chciał jedynie odbębnić kolejny dzień zdjęciowy i mieć go z głowy. Reszta obsady to randomowe twarze, których wcale nie rozpoznaję lub kojarzę jedynie z jakichś drugoplanowych występów. Ciekawostką będzie natomiast fakt, że pojawia się tutaj Kristopher Van Varenberg - prawdziwy syn Belga, popisujący się kopnięciami z obrotu, ku uciesze tatusia. No cóż... Ciężko w tym projekcie doszukać się jakichkolwiek pozytywów, za pierwszym razem oglądałem go w bólach, lecz za drugim podejściem już lepiej mi podszedł, co nie znaczy, że zmieniłem o nim zdanie - po prostu byłem gotowy na to, co za moment zobaczę. Z całą pewnością jest to jedna z najsłabszych pozycji w filmografii JCVD i zwyczajnie szkoda, że firmuje on swoim nazwiskiem takie sery. Jeśli jednak ktoś ceni sobie obskurną, nieudolną kinematografię i lubi popatrzeć na coś niezwykle badziewnego (koneserów złego kina nie brakuje), to myślę, że może sięgnąć po "Pasażera", choćby po to, żeby podręczyć oczy paskudnymi efektami wizualnymi, wyciągniętymi niemal z teledysków z przełomu tysiącleci. Ode mnie leci 3,5/10. Mam to na VHS od SPI z Piotrem Borowcem na lektorce (ta sama wersja jest zapewne dostępna na DVD i wyświetlana była w stacji Stopklatka TV). Dawniej film ten pokazywało również TVP pt. "Pociąg strachu" i chyba TVN, ale nie mam pojęcia, kto tam czytał.

środa, 4 marca 2020

"El Mariachi" (1992)

"El Mariachi" (1992) - każdy na pewno oglądał, a przynajmniej słyszał o kultowym "Desperado" Roberta Rodrigueza z 1995 r., jednak nie każdy wie, że jest to kontynuacja, a raczej rozwinięcie niezależnego, półamatorskiego, kameralnego filmu "El Mariachi" z 1992 r., autorstwa tego samego reżysera. Koszty produkcji owego tytułu wyniosły zaledwie 7 000 $, z czego większość sumy zebrał sam Rodriquez, zgadzając się na to, by przeprowadzono na nim laboratoryjne testy leków zmniejszających poziom cholesterolu. W obsadzie znaleźli się głównie amatorzy, naturszczycy, którzy przypadkiem pojawili się na planie - nie zatrudniono żadnej ekipy filmowej. By zaoszczędzić pieniądze, ekranowi gangsterzy, zamiast prawdziwej broni, wyposażeni są w imitujące ją karabiny na wodę lub pistolety pożyczone od miejskiej policji, zaś cały materiał filmowano jedną kamerą, bez dubli. By stworzyć iluzję, że utwór nagrywany był kilkoma kamerami jednocześnie, Robert wstrzymywał rejestrowaną scenę, przesiadał się na inne miejsce i kontynuował jej kręcenie z innego kąta, a potem wszystko łączył w całość. Szyny/wózek operatora zastąpiono natomiast starym wózkiem inwalidzkim - Rodriguez zasiadał na nim ze sprzętem, a ktoś inny popychał go, gdy sekwencja wymagała ruchu kamery, np. kiedy ta podążała za aktorami. Ciekawostką jest również to, że "El Mariachi" powstawał bez dźwięku - dograno go później i podłożono w postprodukcji. To mikrobudżetowe, skromne, acz nastrojowe widowisko, realizowane bez mała domowymi sposobami i nieprofesjonalnym sprzętem, urzekło jednak krytyków oraz widzów na całym świecie i do dziś szczyci się bardzo wysokimi ocenami, a także przychylnymi recenzjami. Na przestrzeni lat zostało jednak nieco przyćmione sławą "Desperado" - swojego hollywoodzkiego sequela i jednocześnie autoremake'u (wiele identycznych rozwiązań fabularnych, powtórzone motywy, np. z Domino/Caroliną - kobietami głównego bohatera, opłacanymi i szantażowanymi przez antagonistę, pragnącego je zdobyć).
Scenariusz "El Mariachi" jest prosty, ale pomysłowy i napisany w lotny sposób - poznajemy wędrownego muzyka, który przybywa do pewnego meksykańskiego miasteczka w poszukiwaniu pracy. Z powodu futerału na gitarę i czarnego stroju, na miejscu zostaje jednak pomylony z Azulem - groźnym przestępcą, nierozstającym się z identycznym przedmiotem, w jakim przechowuje broń. Azul również ubiera się w tym samym kolorze i taki rysopis mają ścigający go ludzie lokalnego watażki, Moco, handlarza narkotyków. W wyniku pomyłki wynikającej z podobieństw, ich celem staje się więc niczemu niewinny gitarzysta, a nie główny poszukiwany. Grajek, by ujść z życiem, ucieka zdezorientowany i podczas wymiany ognia zabija kilku najemników Moco. Schronienie znajduje w barze u Domino, jednak nie wie, że i ona częściowo pracuje dla narkotykowego bossa, co przyniesie opłakane skutki. Wymyślona przez Rodrigueza fabuła nie jest zbyt skomplikowana, ale wciąga, a wątek pomylenia muzyka z kryminalistą wypada naprawdę ciekawie. W napięciu trzymają również sceny, w których na nieświadomego zagrożenia Mariachi'ego dybią sługusy Moco lub te, w jakich przypadkowo zamienia się on z Azulem futerałami i zyskuje broń, zaś gangster - instrument muzyczny. Ostatni akt oraz zakończenie historii z kolei mocno zaskoczy i będzie niosło za sobą pesymistyczny wydźwięk.
Od strony technicznej film także trzyma poziom, mimo tego, że robiony był półśrodkami za psi grosz - gra aktorska jest niezła, choć w obsadzie nie znalazła się żadna gwiazda; Carlos Gallardo jako protagonista wypada wiarygodnie i ma w sobie to coś, co sprawia, że z chęcią się mu dopinguje. To nieco naiwny chłopak, pragnący urzeczywistnić swoje marzenia o byciu muzykiem, tak jak jego ojciec, dziadek oraz pradziadek. Niestety, zostaje mimowolnie wplątany w sensacyjną aferę i w przyszłości częściej będzie sięgał po gnata niż po gitarę, gdyż życie zmusza go do zostania mścicielem. Moco to bezwzględny lider grupy przestępczej o przenikliwym spojrzeniu, który musi dostać zawsze to, czego chce, a Azul to chodzący swoimi ścieżkami kombinator, niespecjalnie interesujący się tym, co dzieje się dookoła. Wszystkie te trzy postacie zostały sprawnie rozpisane oraz należycie wykreowane; każda z nich zbudowana jest z krwi i kości i posiada własny, unikalny charakter. Odstaje jedynie Consuelo Gómez w roli Domino - brakuje jej charyzmy oraz urody, na ekranie prezentuje się dość nijako. Persona ta stanowi chyba najsłabszy element "El Mariachi", podobnie jak zbędne sekwencje snów, a raczej koszmarów Mariachi'ego, w których widzi on małego chłopca i sztuczną, odciętą głowę. Moim zdaniem niczego to nie wniosło do intrygi i tylko spowolniło jej tempo. Kiedyś jeszcze niepotrzebne wydały mi się przyspieszone fragmenty z klawiszowcem, jednak teraz uważam, że dodaje to kiczowatego smaczku, posiada humorystyczne zabarwienie, ale i pokazuje, jak to keyboard i jeden obsługujący zastąpił w meksykańskich lokalach kapelę i grajków. Panujący w filmie klimat jest rewelacyjny, taki surowy, naturalny, niebędący efektem żadnej dodatkowej obróbki. Strzelaniny są dobrze wyreżyserowane, a rany postrzałowe przygotowano solidnie, jak na projekt z tak znikomym zapleczem finansowym. Pół-amatorszczyznę tego przedsięwzięcia widać jedynie po licznych cięciach, mocnych zbliżeniach czy ujęciach z bliskiej odległości, poza tym uważam, że twórcy odwalili konkretną robotę, zasługującą na uznanie. Moja ocena to 7/10. Mam to na VHS od Warner na podwójnym wydaniu z "Desperado" (czyta tam Tomasz Magier) oraz nagrane z Polsatu w 2014 r., już w 16:9 (czyta Jarosław Łukomski). Na kasecie "El Mariachi" wypuszczono z paskudnym, amerykańskim dubbingiem w tle, natomiast telewizja miała oryginalną, hiszpańskojęzyczną kopię.