wtorek, 17 marca 2020

"Anioł śmierci" (1995)

"Anioł śmierci" (1995) - Rutger Hauer w połowie lat 90. miał okres grania w czym tylko popadnie, występował w tanich, niskobudżetowych horrorach, widowiskach sci-fi lub podrzędnym kinie akcji. Zawitał wtedy również do Polski, w której kręcony był "Anioł śmierci" z jego udziałem - nieco sztampowy film sensacyjny klasy B albo nawet C, jakich pełno powstawało w erze wideo. Fabuła prezentuje się mniej-więcej tak: w Chicago ginie policjant polskiego pochodzenia, Marty, a jego brat, również stróż prawa, Frank Wusharsky, postanawia wyrównać rachunki z jego oprawcami. Trop prowadzi do Polski, więc Frank wsiada w samolot i przylatuje nad Wisłę najszybciej, jak tylko się da. Kiedy dociera do naszego kraju, zaczyna "węszyć" na własną rękę i szybko wpada na ślad przestępczej siatki, zajmującej się nielegalnym handlem ludzkimi organami, mającej powiązania z zabójcami Marty'ego. W takiej sytuacji Wusharsky musi nie tylko pomścić brata, ale i rozpracować całą mafię. "Anioł śmierci" to typowa produkcja sensacyjna z niższej półki, której intryga zbudowana jest ze wszystkich możliwych gatunkowych klisz, a główny bohater to twardy glina w ciemnych okularach, z przyspawaną jedną miną, bez trudu łączący ze sobą wszelkie fakty, rozwiązujący łamigłówki i dzięki licznym zbiegom okoliczności trafiający na różne poszlaki (np. kiedy idzie na bazarek, to jest świadkiem strzelaniny z udziałem osób, których poszukuje). Frank zawsze znajdzie też kogoś, kto udzieli mu cennych wskazówek - kolegę po fachu, prostytutkę z przydatnymi informacjami czy księdza Teodora. W tym samym czasie, polska policja nie robi właściwie nic i tylko przeszkadza Amerykaninowi. Jeśli mowa o sekwencjach akcji, to na ekranie uświadczymy trochę strzelanin, pościgów bądź walk w magazynach i są one wykonane całkiem nieźle, choć ujęto je bez żadnego pomysłu, bez żadnej finezji, przez co ani nie trzymają w napięciu ani nie wywołują jakichkolwiek emocji. "Anioł śmierci" właściwie niczym nie wyróżniałby się na tle setek innych, podobnych tytułów gorszego sortu, zalewających rynek VHS, gdyby nie fakt, że w całości sfilmowano go na terenie Polski i zaangażowano do projektu wielu aktorów z naszego podwórka w mniejszych bądź większych rolach (pojawia się tu m.in Joanna TrzepiecińskaAndrzej Zieliński, Leon Niemczyk, Artur ŻmijewskiDominika OstałowskaAleksander Wysocki).
Przeniesienie manier z jankeskich actionerów (wybuchające po zderzeniu się/uderzeniu w coś samochody, krwawa jatka w biały dzień na bazarze, pojedynki wręcz) na nasze realia wypadło dość osobliwie, a obserwowanie strzelaniny na ulicach Warszawy, wybuchających Żuków czy ruskich gangsterów, przemieszczających się czarną wołgą ma pewien specyficzny urok. Wygląda to na tyle nietypowo, że aż miło patrzy się na te wszystkie "atrakcje" oraz podkoloryzowane stereotypy. Dodatkowo, w filmie czuć wyraźny klimat Rzeczpospolitej lat 90., co także stanowi mocny atut tego utworu. Zdjęcia są przyzwoite, ładnie wykorzystano naszą scenerię i dla amerykańskiego widza musiało być to coś nowego, egzotycznego, chociaż znajdzie się tu parę niekonsekwencji, widocznych jednak tylko dla nas - niektórzy kinomani dopatrzyli się tego, że jeden z pościgów nagrywano w różnych częściach Polski, a następnie zmontowano go w całość, co przedstawia się dość zabawnie. W protagonistę wciela się tutaj Thomas Ian Griffith, znany głównie z "Karate Kid 3" i niestety daje ciała - w ogóle się nie angażuje, chodzi z przyklejonym, głupim uśmieszkiem i recytuje swoje kwestie na odwal. Szkoda, że bardziej się nie postarał, bo wiem, że stać go na to. Rutger Hauer, gwiazda tego przedsięwzięcia, tak naprawdę gra epizodycznie, na trzecim planie, portretując demonicznego doktora Lema, chirurga, który podpierdala organy uprowadzonym ludziom. Holender jak zawsze skradł całe show i mimo, że nieczęsto gości w kadrze, to za każdym razem przykuwa uwagę. W tle przewija się jeszcze John Rhys-Davies, kojarzony z "Poszukiwaczami zaginionej Arki". Podsumowując - "Anioł śmierci" to raczej przeciętny, nieco tandetny obraz (choć na pewno nie zły), aczkolwiek dzięki temu, że realizowano go w Polsce lat 90., to seans jest ciekawy, a plenery naszego kraju z tamtego okresu pieszczą oko. Ponadto reżyser, Bob Misiorowski, mimo tego, że miał ciężką rękę do swojego fachu, to w miarę odnalazł się na naszym swojskim gruncie. Moja ocena to 6/10, mam to na VHS od NVC, czyta tam Zdzisław Szczotkowski. Kiedyś film widziałem jeszcze w TV4 lub TV6, ale nie pamiętam, kto tam lektorował.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)