"Hellboy" (2019) - Hellboy to postać z komiksów Mike’a Mignoli, wydawanych w latach 1993-2016; jest on pół diabłem, pół człowiekiem, sprowadzonym na Ziemię w 1944 r. przez nazistów, którzy liczyli, że dzięki niemu III Rzesza zwycięży wojnę. Przybysz z piekła został jednak przechwycony przez Amerykanów, a następnie wychowany przez profesora Bruttenholma oraz wcielony do Biura Badań Paranormalnych i Obrony, w jakim odwala za ludzi brudną robotę i eksterminuje pojawiające się na świecie potwory oraz upiory. Pierwsza kinowa wersja "Hellboya" powstała w 2004 r., a odpowiadał za nią Guillermo del Toro. Z tego, co pamiętam (oglądałem to ostatnio ponad dekadę temu), to film był całkiem niezły, a reżyser utrzymywał go w konwencji mrocznej baśni. Wrażenie robił też Ron Perlman, występujący w tytułowej roli, zaś efekty specjalne wypadły całkiem przyzwoicie. Jego kontynuacja z 2008 r., czyli "Hellboy 2: Złota armia", również napisana i wyreżyserowana przez Guillermo del Toro, już do mnie nie przemówiła i nawet nie kojarzę, o co dokładnie w niej chodziło, gdyż zwyczajnie mnie znudziła. Teraz przyszedł czas na zmierzenie się z zeszłorocznym rebootem serii - ponowną adaptacją komiksów, niemającą żadnych powiązań z poprzednimi kinówkami. Projekt ten co prawda miał być kolejnym sequelem "Hellboya" z 2004 r., a zagrać go po raz trzeci miał Ron Perlman, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło - Guillermo del Toro nie pasowało stanowisko producenta, jakie miał pełnić podczas kolejnej części (wolał sam stanąć za kamerą) i wymiksował się z przedsięwzięcia, a w ślad za nim poszedł Perlman. Studio podjęło wówczas decyzję o tym, by historię rogatego bohatera (lub antybohatera, zależy jak na to spojrzeć) opowiedzieć na nowo, zaś na reżyserski stołek wskoczył Neil Marshall, autor rewelacyjnego "Dog Soldiers". W czerwonoskórą bestię wcielił się natomiast David Harbour.
Krwawa Królowa, czarownica Nimue (Milla Jovovich), przed wiekami została poćwiartowana przez Króla Artura, a poszczególne części jej ciała poukrywano w skrzyniach i umieszczono w różnych zakątkach Anglii. Teraz, w czasach współczesnych, wiedźma powraca i pragnie zniszczyć ludzkość, wykorzystując do tego zastępy krwiożerczych kreatur. Powstrzymać ją może tylko sprowadzony z piekielnych czeluści jegomość i jego team. Realizacja nowej wersji "Hellboya" przebiegała w bólach - na planie miało dochodzić do wielu nerwowych sytuacji, powstawały liczne konflikty na linii aktorzy-reżyser-producenci, a scenariusz przerabiano na bieżąco podczas nagrywania. Wizja Marshalla znacząco odbiegała od tego, czego oczekiwały garnitury wykładające kasę na film, a David Harbour buntował się przeciwko kolejnym, licznym dokrętkom po godzinach. Gotowa produkcja otrzymała głównie negatywne recenzje i okazała się sromotną, finansową klapą - przy dość średnim budżecie w wysokości 50 milionów dolarów, na całym świecie zarobiła 44,7 miliony, a na terenie USA zaledwie 21,9 milionów. Mnie film jakoś szczególnie nie rozczarował, ponieważ nie miałem w stosunku do niego zbyt wielkich oczekiwań, jednak nie ukrywam, że spodziewałem się lepszego widowiska. Pierwsze, co rzuca się tu w oczy, to nadmiar pomysłów u twórców, przeładowana różnymi wątkami fabuła, nierówna, gryząca się ze sobą stylistyka oraz zbyt duża ilość komputerowych efektów specjalnych. Obraz miejscami przypomina rasowy action-horror z szybkim montażem w stylu "Underworld", w którym trup ściele się gęsto, nie brakuje też nutki grozy, a poczwary są w krwawy sposób uśmiercane przez Hellboya, ale chwilami przywodzi na myśl "Deadpoola" (rubaszny, wulgarny humor, bezkompromisowość) czy efekciarskie kino super-hero z wieloma nierzadko zbędnymi postaciami. Nie uświadczymy za to baśniowo-fantastycznego klimatu, cechującego ekranizacje spod ręki Guillermo del Toro.
Niektóre sceny wyglądają tak, jakby wmontowano je do utworu tylko dlatego, że zostały sfilmowane, przykładowo polowanie naszego demona na gigantów w Wielkiej Brytanii czy jego spotkanie z Babą Jagą. Niewiele mają one wspólnego z główną osią wydarzeń, a jednak zdecydowano się je wkleić. Pierwsza połowa filmu przypomina bardziej zlepek różnych sekwencji, zainspirowanych komiksami - akcja skacze z jednego miejsca w drugie bez większego powiązania, Hellboy ubije paru antagonistów, goszczących na ekranie przez parę minut, a i pojawią się wymuszone, wtrącone dla zasady retrospekcje, przedstawiające jego genezę. Motyw królowej Nimue zostaje rozwinięty znacznie później, a na dobrą sprawę rozkręca się dopiero w ostatnim akcie - wcześniej widzimy ją tylko w krótkich migawkach lub słyszymy coś o niej z ust protagonistów. Powrót do życia tejże postaci, dla intrygi niby jest kluczowy, ale de facto scenariusz poprowadzono znacznie lepiej wtedy, kiedy wiedźmy nie ma w kadrze; w momencie, w którym odradza się ona na dobre i zaczyna dążyć do zagłady cywilizacji, robi się bardzo przewidywalnie, a całość leci skrótami. Osoby odpowiedzialne za skrypt nieumiejętnie go rozpisały i na początku serwują nam różne sytuacje z codziennego życia Hellboya, pokazują, jak wykonuje swoje zadania, z jakimi rozterkami się zmaga, a gdy nieuchronnie zbliżają się napisy końcowe, to nagle przypominają sobie o Nimue i na szybko się z nią rozprawiają. Wielka apokalipsa, nadciągająca nad miasta ciemność, wyskakujące z wnętrza ziemi nieludzkie monstra żądne zabijania, widoczne przez kilkanaście sekund? - mamy to. Rozterki moralne Hellboya dotyczące tego, czy przyłączyć się do istot nadnaturalnych i wypełnić swoje przeznaczenie, siejąc terror oraz zniszczenie, czy nadal bronić ludzi i nadstawiać za nich tyłek mimo tego, że nim pogardzają - mamy to. Nie ma znaczenia, że przejście Hellboya na ciemną ścieżkę trwa może z półtorej minuty i nie wzbudza żadnych emocji, a lada moment zostaje odwrócone o 180 stopni i wszystko wraca do punktu wyjścia.
Efekty specjalne w dziele Neila Marshalla to kolejny aspekt, wpływający na jego niekorzyść - CGI wypada okropnie i wygląda jak z telewizyjnego serialu z 2005 r., a nie dzisiejszego blockbustera. Cyfrowo wykreowane maszkary z piekielnych otchłani, z daleka zdradzają swoją nienaturalność, sztuczne tło widoczne jest na kilometr, zaś skąpanie wszystkiego w komputerowych dodatkach powoduje mdłości. Po seansie "Hellboya" czuć przesyt kiczowatej, paskudnej animacji komputerowej, podobnie jak w przypadku niesłynnego hitu "Mumia powraca", w którym dosłownie szło się nią porzygać. Efektów praktycznych zastosowano tu raczej niewiele - najwięcej było ich chyba w sekwencji z Babą Jagą (notabene dość solidnej), ale też sam diabelny chłopiec to twór charakteryzatorów i kostiumografów; nowy design Hellboya prezentuje się dobrze, nie mam co do niego żadnych zastrzeżeń, a David Harbour wypada przekonująco, kreując pół demona. Sporymi plusami tego reboota będą także gagi oraz pieprzne dialogi; niektóre żarty są co prawda mało wyszukane (zamiana bobasa w potwora ze świńskim ryjem), ale podano je całkiem strawnie i bawią, przynajmniej częściowo. Teksty mamy z jajem, nasączone są bluzgami i ostrymi zwrotami, choć fragmentami trochę na siłę wciskano bluzgi, ale i to się sprawdza - dziś każda hollywoodzka pozycja mająca R-kę to towar na wagę złota. Podsumowując: "Hellboy” A.D. 2019 to wyrób średnio udany, który miał predyspozycje do bycia czymś lepszym, jednak zabrakło na niego świeżego pomysłu i autorskiego zdecydowania. Film stara się być jednocześnie horrorem, kinem akcji, ekranizacją komiksu i komedią, co sprawia, że estetyka jest niespójna, a następujące po sobie sceny wyglądają jak wyciągnięte z różnych odrębnych przedsięwzięć, obdarzonych zgoła inną atmosferą. Poruszana tu historia również daje się we znaki z powodu nieodpowiedniego tempa oraz braku sensownego wyważenia - albo jest jednostajnie, liniowo, od lania po gębie do lania po gębie, od gagu do gagu, albo wszystko nabiera rozpędu i leci na gwałt, po łebkach, aż do samego finału, wszelką problematykę traktując po macoszemu. Wersja Neila Marshalla broni się głównie humorem, podniesioną kategorią wiekową (bywa naprawdę krwawo) oraz paroma nastrojowymi wstawkami (np. wrzuconą od czapy wizytą w domu Baby Jagi, potyczką z gigantami, walką z gadziną o świńskiej mordzie). Moja ocena to 4,5/10 - produkcja dostarcza rozrywki w stopniu umiarkowanym, ale mimo tych wszystkich niedoróbek czy obrzydzającej całokształt końcówki, dość miło się ją ogląda. Mam to na DVD od Monolith z bardzo ostrym tłumaczeniem, czytanym przez Radosława Popłonikowskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)