środa, 4 marca 2020

"El Mariachi" (1992)

"El Mariachi" (1992) - każdy na pewno oglądał, a przynajmniej słyszał o kultowym "Desperado" Roberta Rodrigueza z 1995 r., jednak nie każdy wie, że jest to kontynuacja, a raczej rozwinięcie niezależnego, półamatorskiego, kameralnego filmu "El Mariachi" z 1992 r., autorstwa tego samego reżysera. Koszty produkcji owego tytułu wyniosły zaledwie 7 000 $, z czego większość sumy zebrał sam Rodriquez, zgadzając się na to, by przeprowadzono na nim laboratoryjne testy leków zmniejszających poziom cholesterolu. W obsadzie znaleźli się głównie amatorzy, naturszczycy, którzy przypadkiem pojawili się na planie - nie zatrudniono żadnej ekipy filmowej. By zaoszczędzić pieniądze, ekranowi gangsterzy, zamiast prawdziwej broni, wyposażeni są w imitujące ją karabiny na wodę lub pistolety pożyczone od miejskiej policji, zaś cały materiał filmowano jedną kamerą, bez dubli. By stworzyć iluzję, że utwór nagrywany był kilkoma kamerami jednocześnie, Robert wstrzymywał rejestrowaną scenę, przesiadał się na inne miejsce i kontynuował jej kręcenie z innego kąta, a potem wszystko łączył w całość. Szyny/wózek operatora zastąpiono natomiast starym wózkiem inwalidzkim - Rodriguez zasiadał na nim ze sprzętem, a ktoś inny popychał go, gdy sekwencja wymagała ruchu kamery, np. kiedy ta podążała za aktorami. Ciekawostką jest również to, że "El Mariachi" powstawał bez dźwięku - dograno go później i podłożono w postprodukcji. To mikrobudżetowe, skromne, acz nastrojowe widowisko, realizowane bez mała domowymi sposobami i nieprofesjonalnym sprzętem, urzekło jednak krytyków oraz widzów na całym świecie i do dziś szczyci się bardzo wysokimi ocenami, a także przychylnymi recenzjami. Na przestrzeni lat zostało jednak nieco przyćmione sławą "Desperado" - swojego hollywoodzkiego sequela i jednocześnie autoremake'u (wiele identycznych rozwiązań fabularnych, powtórzone motywy, np. z Domino/Caroliną - kobietami głównego bohatera, opłacanymi i szantażowanymi przez antagonistę, pragnącego je zdobyć).
Scenariusz "El Mariachi" jest prosty, ale pomysłowy i napisany w lotny sposób - poznajemy wędrownego muzyka, który przybywa do pewnego meksykańskiego miasteczka w poszukiwaniu pracy. Z powodu futerału na gitarę i czarnego stroju, na miejscu zostaje jednak pomylony z Azulem - groźnym przestępcą, nierozstającym się z identycznym przedmiotem, w jakim przechowuje broń. Azul również ubiera się w tym samym kolorze i taki rysopis mają ścigający go ludzie lokalnego watażki, Moco, handlarza narkotyków. W wyniku pomyłki wynikającej z podobieństw, ich celem staje się więc niczemu niewinny gitarzysta, a nie główny poszukiwany. Grajek, by ujść z życiem, ucieka zdezorientowany i podczas wymiany ognia zabija kilku najemników Moco. Schronienie znajduje w barze u Domino, jednak nie wie, że i ona częściowo pracuje dla narkotykowego bossa, co przyniesie opłakane skutki. Wymyślona przez Rodrigueza fabuła nie jest zbyt skomplikowana, ale wciąga, a wątek pomylenia muzyka z kryminalistą wypada naprawdę ciekawie. W napięciu trzymają również sceny, w których na nieświadomego zagrożenia Mariachi'ego dybią sługusy Moco lub te, w jakich przypadkowo zamienia się on z Azulem futerałami i zyskuje broń, zaś gangster - instrument muzyczny. Ostatni akt oraz zakończenie historii z kolei mocno zaskoczy i będzie niosło za sobą pesymistyczny wydźwięk.
Od strony technicznej film także trzyma poziom, mimo tego, że robiony był półśrodkami za psi grosz - gra aktorska jest niezła, choć w obsadzie nie znalazła się żadna gwiazda; Carlos Gallardo jako protagonista wypada wiarygodnie i ma w sobie to coś, co sprawia, że z chęcią się mu dopinguje. To nieco naiwny chłopak, pragnący urzeczywistnić swoje marzenia o byciu muzykiem, tak jak jego ojciec, dziadek oraz pradziadek. Niestety, zostaje mimowolnie wplątany w sensacyjną aferę i w przyszłości częściej będzie sięgał po gnata niż po gitarę, gdyż życie zmusza go do zostania mścicielem. Moco to bezwzględny lider grupy przestępczej o przenikliwym spojrzeniu, który musi dostać zawsze to, czego chce, a Azul to chodzący swoimi ścieżkami kombinator, niespecjalnie interesujący się tym, co dzieje się dookoła. Wszystkie te trzy postacie zostały sprawnie rozpisane oraz należycie wykreowane; każda z nich zbudowana jest z krwi i kości i posiada własny, unikalny charakter. Odstaje jedynie Consuelo Gómez w roli Domino - brakuje jej charyzmy oraz urody, na ekranie prezentuje się dość nijako. Persona ta stanowi chyba najsłabszy element "El Mariachi", podobnie jak zbędne sekwencje snów, a raczej koszmarów Mariachi'ego, w których widzi on małego chłopca i sztuczną, odciętą głowę. Moim zdaniem niczego to nie wniosło do intrygi i tylko spowolniło jej tempo. Kiedyś jeszcze niepotrzebne wydały mi się przyspieszone fragmenty z klawiszowcem, jednak teraz uważam, że dodaje to kiczowatego smaczku, posiada humorystyczne zabarwienie, ale i pokazuje, jak to keyboard i jeden obsługujący zastąpił w meksykańskich lokalach kapelę i grajków. Panujący w filmie klimat jest rewelacyjny, taki surowy, naturalny, niebędący efektem żadnej dodatkowej obróbki. Strzelaniny są dobrze wyreżyserowane, a rany postrzałowe przygotowano solidnie, jak na projekt z tak znikomym zapleczem finansowym. Pół-amatorszczyznę tego przedsięwzięcia widać jedynie po licznych cięciach, mocnych zbliżeniach czy ujęciach z bliskiej odległości, poza tym uważam, że twórcy odwalili konkretną robotę, zasługującą na uznanie. Moja ocena to 7/10. Mam to na VHS od Warner na podwójnym wydaniu z "Desperado" (czyta tam Tomasz Magier) oraz nagrane z Polsatu w 2014 r., już w 16:9 (czyta Jarosław Łukomski). Na kasecie "El Mariachi" wypuszczono z paskudnym, amerykańskim dubbingiem w tle, natomiast telewizja miała oryginalną, hiszpańskojęzyczną kopię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)