niedziela, 31 maja 2020

"Wieżowiec" (1996)

"Wieżowiec" (1996) - grupa terrorystów pragnie zdobyć najnowocześniejszą broń na świecie, mogącą wpłynąć na jego porządek. W tym celu musi odnaleźć cztery elementy ukryte w czterech neseserach - broń zadziała tylko wtedy, kiedy będą mieć je wszystkie. Przestępcy wynajmują atrakcyjną, niczego nieświadomą pilot helikoptera, Carrie Wink (Anna Nicole Smith), by przetransportowywała ich z miejsca na miejsce. Kiedy docierają do drapacza chmur, do którego ma przybyć osoba z ostatnim neseserem, opanowują budynek, a następnie odcinają go od świata zewnętrznego oraz biorą zakładników. Uwadze kryminalistów ucieka jedynie Carrie - kobieta przypadkowo wchodzi w posiadanie cennej, poszukiwanej przez nich walizki i podejmuje z nimi samotną, heroiczną walkę. "Wieżowiec" to B-klasowa wariacja na temat kultowej "Szklanej pułapki", okraszona scenami rodem z soft-porno. Film miał niemały potencjał - pochodzi z wytwórni PM, odpowiedzialnej m.in za rewelacyjnego "Ostatniego sprawiedliwego" i widać, że przeznaczono na niego trochę kasy, bo znajdziemy tu kilka nieźle sfilmowanych wybuchów oraz sekwencji akcji (z tego słynęło zresztą studio PM), ale całość raczej nie przekonuje i nie zapewnia godziwej rozrywki. W oczy razi przede wszystkim mętna fabuła, przedstawiona po łepkach (następujące po sobie sceny wyglądają jak losowo dobrane i początkowo panuje spory mętlik, dopiero z czasem wszystko się rozjaśnia), fatalne aktorstwo i ogólna, twórcza nieporadność.
Nieżyjąca już Anna Nicole Smith jest cholernie drętwa (wiem, nie powinienem teraz tak mówić, ale takie są fakty), dialogi o macierzyństwie i dziecku wypowiada z taką manierą, jakby reklamowała proszek do prania, a w scenie gwałtu na jej bohaterce, Anna ma wyraz twarzy sugerujący, że śmiertelnie się nudzi, jednocześnie zastanawiając się, co ugotować na obiad. Pani Smith znalazła się na planie "Wieżowca" chyba jedynie ze względu na swój gigantyczny biust, dość często tu zresztą eksponowany. Ujęcia erotyczne są jednak koncertowo spartaczone - do intrygi wpleciono je całkowicie na siłę, bez żadnego uzasadnienia (np. Carrie, uwięziona w wieżowcu przypomina sobie, jak mąż, policjant LAPD uczy ją strzelać, po czym uprawia z nim seks na farmie), a ponadto zostały źle nakręcone. Zamiast koncentrować się na ogóle czy nastrojowości (a plenery były do tego odpowiednie, piosenka również), to kamerzysta  usilnie skupia się głównie na silikonowych cyckach aktorki, sprawiających wrażenie, jakby lada chwila miały wybuchnąć. Do wad tego obrazu zaliczyć można także monotonię - film o takiej tematyce (jeden przeciwko wszystkim na zamkniętej przestrzeni), nawet jeśli jest niskobudżetowy i głupi, to powinien przynajmniej trzymać w napięciu, natomiast ten miejscami zwyczajnie nudzi. Widza może absorbować tylko jedna scena, mianowicie ta, w której Carrie zeskakuje z dachu budowli na platformę dla zmywaczy okien, a następnie wyskakuje z niej, zawieszona na lince, próbując kopnięciem rozbić okno i dostać się ponownie do wnętrza wieżowca.
Nie dość, że moment ten został całkiem sprawnie sfilmowany (widać, że przynajmniej częściowo nagrywano go w powietrzu), to jeszcze ogląda się go w niemałym skupieniu. Niestety i tak w całości zerżnięty został  ze "Szklanej pułapki", gdzie John McClane skacze z dachu Nakatomi Plaza, przywiązany do węża strażackiego, więc niczego nowego, poza przyzwoitym powtórzeniem schematów nie zobaczymy (skopiowano nawet to, że gdy Carrie dostaje się przez wybite okno do środka drapacza chmur, to jest ściągana w dół przez spadającą wyciągarkę, do której wcześniej przymocowana była linka, po jakiej się opuściła - podobnie rzecz miała się u Johna, ciągniętego przez bęben przymocowany do drugiego końca węża). Podobieństw do "Szklanej pułapki" mamy oczywiście znacznie więcej, np. terroryści są cudzoziemcami i mówią z obcym akcentem, a działania policji nie przynoszą żadnych rezultatów. Szkoda tylko, że utwór ten nuży, oponenci naszej blond heroiny są sztuczni jak jej biust (a ich lider z maniakalnym uporem ciągle cytuje m.in Szekspira, by udowodnić swoją inteligencję), zaś humor jest wymuszony oraz infantylny (nieudolny ochroniarz obiektu chce naśladować Rambo, a nie umie obchodzić się z bronią, wylatującą mu z rąk). "Wieżowiec" śmiało można obejrzeć w nudny wieczór do piwa, ale ciężko tu mówić o dobrej zabawie. Nie ogląda się tego tytułu jakoś źle, ale mógł wypaść o wiele lepiej, nawet w swojej kategorii - zabrakło kreatywności, akcji, a przede wszystkim dystansu. Moja ocena to 4/10, mam to na VHS od NVC, lektorem tej wersji jest Lucjan Szołajski.

środa, 27 maja 2020

"Necronomicon" (1993)

"Necronomicon" (1993) - horror składający się z trzech opowieści grozy, opartych na opowiadaniach H.P. Lovecrafta. Na początku filmu poznajemy ekranowego odpowiednika pisarza, literata H.P. Lovecrafta, który udaje się do pewnej biblioteki, należącej do tajemniczego bractwa, by odszukać skrywaną w niej księgę umarłych - Necronomicon. Kiedy ją odnajduje, czyta opisane w niej, mrożące krew w żyłach historie, których wizualizacje będzie nam dane zobaczyć. Produkcja ta może zaczyna się nieco chaotycznie - nie wiemy nic o dziwnym zakonie, który odwiedza nasz protagonista, ale chwilę później okazuje się, że nie ma to większego znaczenia, gdyż obraz będzie się skupiał na trzech odrębnych segmentach, przedstawiających wydarzenia spisane w mrocznej księdze. "Necronomicon" zaczyna wtedy wciągać i do końca seansu będzie trzymał nas w napięciu.
Każda z opowiastek jest tak samo ciekawa i ciężko wytypować najlepszą - w pierwszej widzimy Edwarda (znakomita rola Bruce'a Payne'a, znanego z "Pasażera 57" czy "Nieśmiertelnego IV"), ostatniego potomka z rodu De La Poer, otrzymującego w spadku stary hotel. Mężczyzna znajduje w leciwej posiadłości egzemplarz Necronomiconu i po jego lekturze postanawia ożywić swoją żonę (Maria Ford), którą niegdyś stracił podczas wypadku - wskrzeszona kobieta nie należy jednak do istot ludzkich. Następnie poznajemy dr Maddena, cierpiącego na rzadką chorobę skóry (non stop musi przebywać w pomieszczeniu o niskiej temperaturze), który prowadzi badania związane z długowiecznością. Eksperymenty naukowca nie są jednakże zbyt moralne, zaś on sam skrywa upiorny sekret. W uczonego wcielił się David Warner (słynny z występu w "Omenie" oraz "Titanicu") i swoją rolę odegrał naprawdę dobrze - Madden w jego wykonaniu intryguje, ale również niepokoi. Reżyserem drugiego epizodu jest Japończyk, Shusuke Kaneko, autor późniejszego, słynnego filmu "Godzilla, Mothra, Król Ghidorah". W ostatnim wątku obserwujemy poczynania policjantki, poszukującej w podziemiach Filadelfii seryjnego mordercy, zwanego "Rzeźnikiem" oraz uprowadzonego przez niego czarnoskórego partnera, z którym spodziewa się dziecka. Kobieta spotyka na swojej drodze nie tylko dwójkę osobliwych staruszków, ale także rzeczy, których nie widziała nawet w najgorszych koszmarach. Segment ten został wyreżyserowany przez Briana Yuznę, twórcę wielu kultowych horrorów.
Wszystkie te historyjki stoją na wysokim poziomie (poza częścią "biblioteczną", którą uważam za zbędną) i patrzy się na nie w skupieniu. Atmosfera jest gęsta, klimat solidny, a i momentami można poczuć się wręcz nieswojo (np. kiedy Edward zatrzymuje się na noc w hotelu i próbuje ożywić swoją małżonkę lub gdy policjantka zostaje uwięziona w podziemiach, przypominających czeluście piekielne). Ponadto efekty specjalne są rewelacyjne i z powodzeniem przykuwają naszą uwagę - dostrzeżemy tu sporą ilość animatroniki, lalkarstwa czy charakteryzacji. Strona techniczna jest odpicowana i wykonanie w pewnym stopniu można porównać do tego z kinowych, klasycznych hitów jak "Coś", "Duch" czy "Mucha". Podsumowując - "Necronomicon" to klimatyczny, efektowny, wywołujący gęsią skórkę horror z lat 90., który może nie jakiś doskonały ani wspaniale napisany, ale zdecydowanie przyzwoity oraz gwarantujący solidną porcję rozrywki.

czwartek, 21 maja 2020

"Powrót do zaginionego świata" (1992)

"Powrót do zaginionego świata(1992) - kontynuacja "Zaginionego świata" z tego samego roku, kręcona równocześnie z oryginałem. Do zapomnianej przez czas krainy, położonej na płaskowyżu, w 1912 roku dociera ekipa doktora Hammondsa, poszukująca ropy naftowej. Przybysze niszczą środowisko, zabiją żyjące na tym terenie dinozaury, zmuszają tubylców do niewolniczej pracy, zaś ich wodza zrzucają z urwiska. Mężczyźnie udaje się jednak przeżyć, a plemię decyduje, by wezwać na pomoc swoich przyjaciół z krajów cywilizowanych: profesorów Challengera oraz Summerlee, Edwarda Malone'a, Jenny, a także chłopca Jima. Kiedy Malone dostaje wiadomość od mieszkańców zagubionego lądu, zbiera resztę towarzyszy i wszyscy wspólnie wyruszają im na ratunek, równocześnie pragnąc ocalić ostatnie istniejące, prehistoryczne gady przed najemnikami Hammondsa. Bardzo lubię filmy o dinozaurach i motyw zaginionego świata, widziałem większość ekranizacji powieści sir Arthura Conan Doyle'a o tym samym tytule (nie oglądałem chyba tylko tej z lat 60. i tej z 1992 r. właśnie), ale ta produkcja wyjątkowo mnie rozczarowała i w czasie projekcji odliczałem, ile do jej końca. Ktoś ewidentnie nie miał ani pomysłu ani budżetu, by nakręcić ciekawe kino przygodowe - obraz jest przerażająco nudny, monotonny, pozbawiony jakiejkolwiek atrakcyjności i strasznie infantylny. Rozumiem, że projekt był kierowany bardziej w stronę młodszej czy nawet dziecięcej widowni (choć jak na ironię pojawia się krew, np. kiedy zostaje zastrzelony pancerny dinozaur, to widać, jak kule uderzają w jego głowę i zaczyna krwawić lub jak sługus Hammondsa zostaje zabity), ale obecny tu humor można określić jako wyjątkowo denny, irytujący. Słowne utarczki między Challengerem Summerlee wypadają infantylnie, a charakter ich sporów jest groteskowy, stereotypowy; dwaj uczeni zaciekle bronią swoich racji, wydzierają się, strojąc przy tym głupie, wściekłe, karykaturalne miny.
Postacie obu profesorów są mocno przerysowane, powiedziałbym, że wręcz komiczne; w innych adaptacjach prozy Conan Doyle'a panowie ci mieli ze sobą na pieńku, często się spinali, ale ich relacje nie wyglądały tak błazeńsko jak tutaj. Aktorzy: John Rhys-Davies (Challenger) oraz znany z "Titanica" czy "Omena" David Warner (Summerlee) starali się jak mogli, jednak niewiele byli w stanie zdziałać z tak fatalnie napisanymi rolami. Pozostali bohaterowie są niestety bezpłciowi, anonimowi i ciężko zwrócić na nich jakąkolwiek uwagę podczas seansu, a później całkiem się o nich zapomina. Jeżeli chodzi o dinozaury, to pojawiają się może w trzech-czterech scenach (na początku i gdzieś w połowie z dwa razy), a i tak widzimy głównie same głowy i szyje na tle lasu czy nieba, ewentualnie czasem jakąś łapę. Właściwie nie dochodzi do integracji pomiędzy człowiekiem a tymi zwierzętami, jedynie jedna z kobiet opiekuje się małym dinozaurkiem, ale to dość sztuczny, praktycznie nieruchomy model. Inne, większe modele animatroniczne również wyglądają bardzo nienaturalnie, są toporne, posiadają typowo mechaniczne ruchy, w których nie ma żadnej płynności. "Powrót do zaginionego świata" powstawał na początku lat 90., jednak bardziej przypomina przedsięwzięcia z lat 60.-70. o tej samej tematyce, np. "Ląd, o którym zapomniał czas". Moim zdaniem całość wypada bardzo kiepsko i praktycznie nic w tym filmie mnie nie urzekło, żadna scena nie trzymała w napięciu, żaden dialog (większość jest o sile przyjaźni, nauce i pięknie zaginionego świata) nie zaciekawił, muzyka brzmi nijako, a efekty specjalne są zwyczajnie paskudne. Moja ocena to 3/10, mam to na VHS, lektorem tej wersji jest Maciej Gudowski.

sobota, 16 maja 2020

"Bunkier SS" (2001)

                                 UWAGA! MOŻLIWE SPOILERY!

"Bunkier SS" (2001) - jakieś 15 lat temu przeczytałem o tym filmie w gazecie i zarówno jego tytuł, jak też opis wydał mi się interesujący, ale nigdy wtedy nie udało mi się go obejrzeć, mimo częstych powtórek w telewizji - ot, niefart, albo było w tym samym czasie coś ciekawszego albo nie miałem jak nagrać. Niedawno jednak natrafiłem na niego w wypożyczalni i bez namysłu kupiłem, by po ponad dekadzie wreszcie się z nim zapoznać. Po seansie, już na wstępie mogę powiedzieć jedno - "Bunkier SS" był wart obejrzenia, aczkolwiek odczucia po nim mam dość mieszane i jestem zawiedziony, że potencjału tkwiącego w tej historii nie wykorzystano nawet w 40%. Jest rok 1944, Ardeny - grupę niemieckich żołnierzy dziesiątkują siły amerykańskie, później, podczas odwrotu z frontu spotyka ona na swojej drodze bunkier przeciwczołgowy i znajduje w nim schronienie. Placówką zarządza leciwy weteran oraz młokos. Kiedy sytuacja zostaje względnie opanowana, nieprzyjaciel nie naciera na schron i wojacy mają chwilę, by porozmawiać, starszy mężczyzna opowiada im o ukrytych w podziemiach bunkru tunelach, cieszących się złą sławą. Wspomina też, że w okresie panowania "czarnej śmierci" w XIV wieku mieszkańcy pewnej wioski, podjudzeni przez nieznajomego przybysza, bestialsko zamordowali zarażonych dżumą, rozczłonkowali ich ciała i zakopali, niektórych nawet żywcem, w masowym grobie w okolicznych lasach. W niedługim czasie okazuje się, że Niemcy będą musieli zejść do lochów, ponieważ pojawia się podejrzenie, że Amerykanie mogli wtargnąć do nich jakimś innym wejściem. W podziemiach zaczyna dochodzić do niewyjaśnionych zdarzeń, w których nie wiadomo, czy wrogiem jest przeciwnik z pola bitwy czy coś... zupełnie innego.
Produkcja ta stanowi połączenie kina wojennego z thrillerem i pomysł na nią generalnie był ciekawy, jednak nie wszystko wyszło tak, jak powinno. Kiedy żołnierze trafiają do bunkra, to reżyser, Rob Green całkiem dobrze buduje klimat i umiejętnie go podsyca, choćby opowieściami staruszka czy faktem, że ani widzowie ani protagoniści nie widzieli nigdy oddziałów jankeskich - kule świstają, ale strzelców nigdy nie pokazano, jedynie uciekających nazistów. Podbudowa do dalszej części utworu jest więc odpowiednia, nasza wyobraźnia zostaje pobudzona, "Bunkier SS" mocno trzyma w napięciu, ale gdy protagoniści schodzą do podziemi, to wszystko zaczyna się stopniowo sypać, a gęsta atmosfera gdzieś ulatuje. W założeniu twórców, w tunelach miało dochodzić do zjawisk nadprzyrodzonych, oddziałujących na wystarczająco już nadwyrężoną psychikę Niemców, podrażnioną stresem, przykrymi wspomnieniami, środkami psychoaktywnymi, a także poczuciem winy, ale autorzy ewidentnie się pogubili i w pewnym momencie już sami nie wiedzieli, czy ich projekt ma zawierać elementy nadnaturalne czy jednak skupiać się na traumie żołnierzy, więc chwilami wszystko się ze sobą gryzie. Scenarzyści pierw sugerują, że mamy do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi, niekiedy pojawiają się jakieś widmowe sylwetki komandosów, odnalezione zostają szkielety zabitych chorych na "czarną śmierć" ludzi, jednak chwilę później zostaje to odkręcone i obserwujemy wariujących żołnierzy, którzy strzelają sami do siebie, wierząc, że otwierają ogień w kierunku Amerykanów. Nie dowiemy się, czy pojawiające się zjawy były prawdziwe czy też stanowiły wytwór wyobraźni (przy lepiej rozpisanym skrypcie dawało to niezłe pole do manewru, na takim schemacie powstało choćby genialne "Lśnienie"). Ponadto dochodzi do tego chwilami chaotyczny montaż i w efekcie ciężko nadążyć za fabułą - sceny zmieniają się w zawrotnym tempie, a czasem niewiele wynika z tych przeskoków. Zamęt wprowadzają również niepotrzebne, długawe, przebarwione, niewnoszące nic do intrygi retrospekcje. Delikatnie mówiąc panuje pieprznik oraz twórcze niezdecydowanie sygnalizujące, że ktoś nie wiedział, w którą stronę pchnąć całość i wykorzystywał różne, niepasujące do siebie motywy bez sensownego uzasadnienia.
Sceneria przedsięwzięcia jest klimatyczna, choć nieodpowiednio sfilmowana - lochy początkowo skrywają pewną tajemnicę, lecz gdy niemieccy mundurowi (mówiący po angielsku, gwoli ścisłości) zaczynają je penetrować, to łatwo dostrzec, że lokacje są powtarzane, a aktorzy ciągle grają na tle niemal jednej i tej samej dekoracji. Każde pomieszczenie czy korytarz wydaje się znajome, różniące się jedynie oświetleniem oraz kątem kręcenia. Trochę to nie współgra ze scenariuszem, bo według niego tunele stanowią istny labirynt, w którym łatwo się pogubić, a ja tam widziałem zaledwie kilka przejść i komórek. Postacie są dość płaskie, z nazwiska nikogo nie zapamiętamy, zaś tych, którzy zwrócą naszą uwagę, będzie zaledwie garstka, m.in dziadek, szczyl, psychol czy facet znany ze "Śmiertelnego rejsu", niejaki Jason Flemyng. Może jeszcze z jeden gość będzie bardziej zauważalny, gdyż reszta to anonimowe, nic nieznaczące twarze. Zaprezentowanym tu efektom specjalnym nie mam nic do zarzucenia - rzadko je stosowano, wszak to dość kameralny obraz, ale pirotechnika czy wygląd ludzkich szkieletów jest w porządku. Podsumowując - "Bunkier SS" to przyzwoity dreszczowiec, osadzony w realiach II wojny światowej, w pierwszej połowie niezwykle intrygujący, przepełniony grozą (opowieść starca autentycznie wywołuje gęsią skórkę), dość nastrojowy, aczkolwiek w późniejszym czasie tak bardzo się rozłażący, że nie wiadomo, jak go interpretować, bo to, co zostaje nam przedstawione bywa jakby ze sobą sprzeczne, niesprecyzowane, niezbyt dokładnie przemyślane. Moja ocena to 5,5/10, mam to na VHS od Monolith, czyta Janusz Kozioł.

piątek, 15 maja 2020

"Księżycowy glina" (1995)

"Księżycowy glina" (1995) - mamy rok 2050, Ziemia została skażona po "wielkim wybuchu" i zamieszkują ją jedynie niedobitkowie oraz łupieżcy, zaś elita i rządzący przenieśli się na bazę na Księżycu. Naukowcom udaje się opracować preparat - Amarant, który naprawi atmosferę Niebieskiej Planety oraz wywoła opady deszczu, co spowoduje, że ponownie będzie można się na niej osiedlić. Substancja zostaje jednak skradziona przez sabotażystów i przesłana na Ziemię, gdzie trafia w ręce tamtejszych ludzi, egzystujących w fatalnych warunkach. Najlepszy księżycowy policjant - Joe Brody (Michael Paré) ma za zadanie odzyskać Amarant i przetransportować go z powrotem do bazy. Kiedy przybywa na Ziemię i dociera do jednej z osad, w której poznaje piękną Thorę oraz resztę społeczności, to okazuje się, że nie wszystko wygląda tak, jak utrzymują jego przełożeni, skrywający przed nim pewną tajemnicę. Ponadto Brody będzie musiał ochronić mieszkańców warowni przed atakami gangu motocyklowego, dowodzonego przez bezwzględnego Kay'a (Billy Drago). Czytając opis fabuły "Księżycowego gliny" można odnieść wrażenie, że będziemy mieć do czynienia z jakimś futurystycznym filmem science-fiction, jednak nic bardziej mylnego - produkcja ta stanowi pełnoprawne kino postapokaliptyczne i bez wątpienia jest jednym z wielu niskobudżetowych klonów "Mad Maxa". Ja tym obrazem fascynowałem się jako dzieciak i często do niego wracałem; cyborgi, wybuchy i Joe Brody w skórze, jeżdżący na motorze ze strzelbą na ramieniu, obwieszony pasem amunicji, to było coś, co robiło niemałe wrażenie, kiedy miało się około 7 wiosen. Teraz, po kilkunastu latach ponownie obejrzałem "LunarCopa" i wiecie co? Bawiłem się na nim rewelacyjnie, mimo że to obskurna tandeta klasy C, która mogła powstać jedynie w czasach VHS.
Scenariusz jest infantylny, przepełniony naiwnościami oraz uproszczeniami - nie zostaje pokazana podróż z Księżyca na Ziemię, widzimy jedynie, jak lądownik Joego startuje z bazy, a po cięciu montażowym już popyla on motocyklem po wyjałowionej, ziemskiej pustyni. Protagonista nie zabija też Kay'a, kiedy ma do tego okazję, tylko puszcza go wolno, co oczywiście przestępca wykorzysta, by mu się później odwdzięczyć. Efekty specjalne są strasznie kiczowate - księżycowa stacja to plastikowa makieta postawiona w ciasnym studio, dodatkowo źle sfilmowana, ponieważ od razu zdradza swoje miniaturowe rozmiary i powierzchowne wykonanie. Kosmiczny pojazd to także jakiś tani model, nakręcony na niebieskim ekranie lub ewentualnie niezbyt zaawansowana grafika komputerowa - ciężko powiedzieć, ale i tak i tak wygląda to bardzo sztucznie. Cyborg policyjny porusza się bardziej mechanicznie niż RoboCop, odnosi obrażenia jak Terminator, mówi tak, jakby nosił wiadro na głowie i ma wyjątkowo złośliwą osobowość. Ciekawe, czy psychopatyczne chichotanie i suche one-linery były zawarte w jego oprogramowaniu? 😀. Dostrzec też można niekiedy markowane ciosy, a przeciwnicy Brody'ego czasem sami mu się podkładają. Ponadto gliniarz cały czas strzela ze swojego obrzyna, ale nigdy go nie ładuje, zaś stalowa rurka, która uderza robota wygina się, jakby była z gumy. Zabawny okazał się również moment, w którym cyborg chwyta w korytarzu jakiegoś budynku motor z jadącym Joem, podnosi go i ma zamiar nim rzucić - maszyna skierowana jest nieco ku dołowi, ale po zmianie ujęcia na widok z zewnątrz, kiedy wylatuje ona oknem, to sprawia wrażenie, jakby rozpędzona wyskoczyła z rampy ukrytej wewnątrz, przednim kołem do góry.
Wykonanie techniczne jest na poziomie lat 60. (szczególnie ujęcia stacji księżycowej z tworzywa sztucznego), aczkolwiek niektóre popisy kaskaderskie były całkiem udane. Strzelaniny również nagrano w miarę poprawnie, chociaż wiadomo, że są niedorzeczne, a Joe zawsze ma pełny magazynek (jedynie w finale zabrakło mu kul, ale to już wymusili scenarzyści). Główny bohater, w jakiego wciela się Michael Paré jest dość wyrazisty i dobrze spisał się przed kamerą, choć szczerze przyznam, że nigdy specjalnie nie przepadałem za tym gwiazdorem. Co ciekawe, aktor ten kilka lat wcześniej odegrał niemal identyczną rolę, również w postapokaliptycznym filmie pod nazwą "Świat oszalał" - nawet zakończenia obu tytułów są bliźniaczo podobne. Na dalszym planie mamy natomiast Billy'ego Drago, standardowo portretującego pomyleńca, którego ulubioną rozrywką jest zabijanie oraz gwałcenie. Drago, jak to Drago, kradnie całe show i koncentruje na sobie uwagę oglądającego. W epizodzie wypatrzyłem jeszcze Rona Smerczaka, znanego głównie z hitu "Zgadnij, kim jestem?", gdzie wystąpił u boku Jackie Chana. "LunarCopa" oglądało mi się przyjemnie, pomimo beznadziejnych efektów i bijącej z całokształtu wtórności - miło jest zerknąć na charakterystyczne dla post-apo lat 80.-90. pustynne plenery, zdezelowane auta czy prowizoryczne wsie, ogrodzone wrakami samochodów i innym złomem, wśród których krążą statyści w oberwanych, brudnych ubraniach, posługując się starymi, prymitywnymi sprzętami. Jedyne, czego mi tutaj brakowało, to bardziej zagęszczonej akcji i więcej brutalności, wszak krwi w tym utworze praktycznie nie uświadczymy. Chwilami dominowały tutaj sceny sielankowo-familijne, przedstawiające obyczaje i życie w osadzie, co nie byłoby wcale takie głupie, gdyby na ekranie nieco więcej się działo. "Księżycowy glina" dla większości kinomanów będzie siermiężnym, nieoglądalnym gniotem, ale dla mnie i wielu innych entuzjastów klimatycznego campu z ery VHS to pozycja obowiązkowa, aczkolwiek pozostawiająca trochę do życzenia. Moja ocena to 5/10, mam to na kasecie od NVC, lektorem tej wersji jest Ryszard Radwański.

poniedziałek, 11 maja 2020

"Świat zaginiony" (1998)

"Świat zaginiony" (1998) - kolejna adaptacja słynnej powieści sir Arthura Conan Doyle'a, tym razem luźno oparta na literackim oryginale, który posłużył głównie za punkt wyjściowy scenariusza. Mamy rok 1934, ówczesny Londyn - paleontolog, George Challenger organizuje wyprawę na mongolski płaskowyż, o jakim dowiedział się od umierającego przyjaciela, dr. White'a, by dowieść istnienia dinozaurów, mających przetrwać w tamtym miejscu aż do obecnych czasów. Londyńscy naukowcy oczywiście nie wierzą w słowa Challengera i wyśmiewają się z niego, ale zgadzają się na podróż. Udział w niej ma wziąć również profesor Summerlee, chcący za wszelką cenę udowodnić, że żadnego prawdziwego dinozaura nie można już spotkać na terenie Mongolii oraz arogancki łowca zwierząt John Roxton, którego udział w wyprawie jest wymogiem prywatnego sponsora ekspedycji. Do trójki mężczyzn dołącza też młody dziennikarz, Arthur Malone i córka nieżyjącego przyjaciela ChallengeraAmanda White. Pierwsze tygodnie eskapady są raczej monotonne, nienapawające optymizmem, lecz kiedy podróżnicy docierają do podnóża płaskowyżu, sytuacja ulega zmianie - zostają zaatakowani przez Neandertalczyków, a następnie, podczas lotu balonem, przez fruwające gady, Quetzalcoatlusy, co powoduje rozbicie się. Uwięzieni na płaskowyżu bohaterowie muszą stawić czoła nie tylko dinozaurom czy Neandertalczykom, ale i samym sobie - nie każdy z nich bowiem ma uczciwe zamiary.                                               
Tę produkcję, w odróżnieniu od innych ekranizacji "Zaginionego świata" cechuje mroczny nastrój oraz brutalność; widok krwi oraz zwłok jest częsty, a filmowi, za sprawą gęstej atmosfery bliżej do horroru niż kina przygodowego. Sporo scen skonstruowano w taki sposób, by jak najdłuższej trzymać widza w napięciu lub go przestraszyć, np. kiedy Neandertalczycy pierwszy raz pojawiają się i porywają Amandę w celu złożenia jej w ofierze. Ogółem chwile w których mamy ich w kadrze, są takie niespokojne, podsycane jeżącą włos na głowie muzyką. Emocjonujący okazuje się również moment, kiedy profesor Summerlee spotyka w lesie Tyranozaura oraz ostatni akt, rozgrywający się w ruinach jakiejś upadłej cywilizacji - panujący wówczas klimat jest niesamowity. Na uwagę zasługują plenery, w jakich nagrywano ten obraz (las iglasty), a także scenografia z różnymi dekoracjami wspomnianych ruin czy jaskini ze ścianami przyozdobionymi dawnymi rycinami, w której rozbitkowie znajdują schronienie. Jeżeli chodzi o efekty specjalne i design ekranowych dinozaurów, to zależy, jak na to patrzeć, gdyż z jednej strony mamy sporo nie najlepszego CGI, ale z drugiej "Świat zaginiony" jest tanim, telewizyjnym projektem, który mimo to zachowuje przyzwoity poziom i odpowiednie standardy - scen z bestiami tu nie brakuje, nie wszystko też zostało wykonane cyfrowo, bowiem w zbliżeniach drapieżników użyto animatroniki, np. w sekwencjach z Tyranozaurem czy podziemnym, prehistorycznym krokodylem (czy co to było za stworzenie).
Zastosowana animacja komputerowa ostatecznie też nie wypada najgorzej (szczególnie podczas nocnych ujęć)  - we współczesnej kinematografii, tj. w kinowych blockbusterach czasem ciężko spotkać lepsze CGI dinozaury, a tutaj mieliśmy do czynienia z widowiskiem telewizyjnym, robionym za psi grosz i warto mieć ten fakt na uwadze. Aktorstwo w "Świecie zaginionym" nie jest jakieś rewelacyjne, ale protagoniści są dość charakterni oraz wyraziści, w szczególności RoxtonChallenger, odgrywany przez jedyną gwiazdę w obsadzie, Patricka Bergina. W profesora Summerlee wcielił się natomiast Michael Sinelnikoff, który powtórzył swoją rolę w serialu o tej samej nazwie z 1999 r. Oprawa muzyczna wypada dobrze i sprawnie komponuje się z filmem. Utwór ten uważam za jak najbardziej udany i choć strona techniczna szczególnie nie zachwyca, to jednak całość posiada rewelacyjny klimat, nutkę grozy i absorbuje podczas oglądania. Moja ocena to 7,5/10, mam to nagrane ze starego Polsatu, czyta Zdzisław Szczotkowski.

wtorek, 5 maja 2020

"Postal 2: Apocalypse Weekend" (2004)

Postal 2: Apocalypse Weekend (Gra wideo 2004) - Filmweb
"Postal 2: Apocalypse Weekend" (2004) - dodatek do gry "Postal 2" z 2003 r. Koleś, po feralnym tygodniu, budzi się w sobotę rano w szpitalu, po niby niefortunnym wypadku z bronią palną (uraz głowy); po dojściu do siebie okazuje się, że ma jeszcze większego pecha niż poprzednio, ponieważ komornicy skonfiskowali jego przyczepę, a jeżeli nie ureguluje podatku za zwierzaka, to jego pies zostanie uśpiony. Jedyną dobrą wiadomością wydaje się to, że jego wkurwiająca żona wyprowadziła się do mamusi. Koleś opuszcza salę, w której przebywa i na korytarzu znajduje ogłoszenie, że w szpitalu płacą za oddanie nasienia do badań. Udaje się więc do pokoju "prac ręcznych", by sobie nieco "zarobić" i wszystko wydaje się przebiegać w jak najlepszym porządku, aż w końcu trafia na zmutowane, agresywne koty, które uciekły z laboratorium, a później mierzy się z własnymi halucynacjami, w których szpital staje się upiorną placówką zza światów. Na swojej drodze spotyka nie tylko zmodyfikowane genetycznie kociaki, ale także zdeformowane karzełki z piekła rodem (Gary Coleman), natomiast po opuszczeniu lecznicy musi stanąć twarzą w twarz z hordami zombie oraz różnymi, zarażonymi zwierzakami jak krowy i słonie. Koleś ponownie ma ręce pełne roboty, czasem współpracuje z mundurowymi, a czasem z nimi walczy, ma też do pokonania zastępy innych wrogów, jednak rozszerzenie to pozbawione jest wdzięku oryginalnej dwójki. Kuleje przede wszystkim fabuła - nie wiadomo, w jaki sposób doszło do całej apokalipsy, kolejne plansze zmieniają się jak w kalejdoskopie, a i zniknęła gdzieś słynna satyra z "Postal 2". Tam całość rozgrywała się w miasteczku Paradise, misje były teoretycznie proste, ale mapy rozbudowane, pozwalające na dowolną kolejność wykonywanych działań, a wszystko, od uzbrojenia po stan zdrowia, zależało tylko i wyłącznie od nas - im więcej się krążyło i myszkowało po mieszkaniach obywateli, tym więcej udawało się zebrać i wykorzystać na swoją korzyść. W "Apocalypse Weekend" w dużej mierze gra prowadzi nas za rączkę, wzdłuż wyznaczonej trasy i do większości budynków wejść nie możemy, a było to naprawdę ogromnym plusem dwójki.
Sztucznie też zwiększono poziom trudności - w podstawowej wersji gierki wystarczyło się trochę porozglądać, wybrać alternatywną trasę lub zajrzeć tu i ówdzie w celu znalezienia dodatkowych broni, amunicji czy apteczki, natomiast tutaj mamy masę ograniczeń, życia czasem jest skrajnie mało, a nie można się nigdzie oddalić bądź do czegoś wejść, by go poszukać. Przeciwnicy niekiedy są tak ustawieni, że skutecznie w nas walą, a my nie jesteśmy w stanie w nich wycelować, np. kiedy zjeżdżamy windą w bazie wojskowej albo w sytuacji, w której znajdują się gdzieś wysoko i wtedy każde nasze wychylenie kończy się groźnym postrzałem. Nie ukrywam, że w dwóch przypadkach musiałem posłużyć się kodami i w ten sposób doładować sobie zdrowie - chyba pierwszy raz, odkąd gram. W innym razie musiałbym cofać się o kilka misji albo rozpocząć granie od nowa. Plusem "Apocalypse Weekend" jest mroczny, czasem schizowy klimat oraz utrzymywanie poziomu brutalności znanego z "Postal 2". Koleś zdobywa również nowe, robiące wrażenie bronie, takie jak maczeta, latająca niczym bumerang czy potężna kosa, mogąca zrobić niezłe kuku przeciwnikowi. To dość "przyjemna" niespodzianka, która sprawdza się m.in podczas walki z zombie - nie marnujemy na nich kul, można spowolnić ich ruchy, obcinając im nogi albo przecinając na pół, a następnie dokończyć sprawę, niszcząc ich głowy (tylko wtedy umrą na dobre i więcej nie wstaną). Przeciwnicy Kolesia niestety są mało ciekawi i twórcy gry poszli w ilość, a nie w różnorodność - przez większość misji będziemy musieli likwidować głównie zarażone zwierzęta i nieumarłych. Dopiero z czasem zaczną pojawiać się setki Talibów oraz uzbrojonych, nieprzyjaźnie nastawionych do nas żołnierzy, a etapy z nimi będą się ciągnąć i ciągnąć. Odnoszę wrażenie, że dodatek ten powstawał trochę na szybko - pomysł wyjściowy z wątkiem apokalipsy wypadł interesująco, ale na poszczególne misje chyba już zabrakło koncepcji i albo były od czapy, jak zabijanie krów albo znowu zdawały się nie mieć końca i zaczynały nudzić, jak w obozie szkoleniowym Al-Kaidy. W "Apocalypse Weekend" gra się nawet dobrze, aczkolwiek daleko jej do oryginalności oraz uroku poprzednika. Moja ocena to 6/10.

poniedziałek, 4 maja 2020

"Pirania 3D" (2010)

"Pirania 3D" (2010) -  luźny remake nieco zapomnianego horroru Joe'go Dante z 1978 r., nakręcony przez francuskiego reżysera, Alexandre'a Aja. Film został dość pozytywnie przyjęty w USA, szybko też zasłynął z powodu licznych scen zawierających nagość, gore i hardcorową brutalność, krytycy natomiast chwalili samoświadomość "Piranii 3D", jej wyrazistą, B-klasową konwencję oraz czarny humor. U nas, z tego co zauważyłem, produkcja ta nie cieszy się zbytnią popularnością, ale czytając niektóre recenzje czy wypowiedzi widzów, mam wrażenie, że pewna ich część w ogóle nie załapała umowności tego obrazu i starała się brać go na poważnie, mimo iż od samego początku doskonale widać, że jest celowo kiczowaty, a scenariusz do niego praktycznie nie istnieje - dominują tu ujęcia silikonowych biustów młodych, atrakcyjnych dziewcząt i krwawe sekwencje z tytułowymi rybami, pożerającymi wczasowiczów. Ponadto całość okraszono niewybrednymi żartami, głównie z seksualnymi podtekstami (nie jestem w stanie zliczyć, ile razy padło tutaj słowo "cycki") oraz urokliwą scenerią jeziora i miejscowości położonej w jego pobliżu. Czy ktoś naprawdę oczekiwał od "Piranii 3D", nawet po zapoznaniu się ze zwiastunami mówiącymi, w jakiej stylistyce będzie utrzymana, dreszczowca na miarę "Szczęk"? Zresztą... już w samym prologu Aja w satyryczny, czytelny sposób do nich nawiązuje i pierwszą ofiarą w jego "dziele" jest rybak, odgrywany przez... Richarda Dreyfussa, czyli gwiazdę wspomnianego hitu. Niektórzy mają chyba problem ze zrozumieniem tego, co oglądają i w jakim celu coś takiego powstało, a w tym przypadku nie było w tym nic trudnego - twórcy nawet nie kryli się z faktem, że chodzi im tylko o pokazanie jak największej ilości odgryzanych kończyn, okaleczanych ciał oraz odsłoniętych, wielkich piersi w 3D.
Fabuła prezentuje się mniej-więcej tak: pod powierzchnią wody jeziora Wiktoria dochodzi do trzęsienia ziemi, które powoduje pęknięcie dna zbiornika i utworzenie się szczeliny, z jakiej wydostają się prehistoryczne piranie, do tej pory żyjące w niedostępnych głębinach, skrywanych pod gruntem jeziora. Wygłodniałe, mięsożerne ryby wyruszają na łowy, a będą miały czym się zajadać - nad wodę przybyło mnóstwo młodych, spragnionych rozrywki turystów, świętujących rozpoczęcie ferii wiosennych. Katastrofie próbuje zapobiec szeryf Julie Forester (Elisabeth Shue), podczas gdy jej nieświadomy zagrożenia syn, zamiast siedzieć w domu i pilnować rodzeństwa (tak jak obiecał), wybrał się w charakterze lokalnego przewodnika na kurs jachtem z ekipą nagrywającą film porno. "Pirania 3D" to jajcarski pastisz, a chwilami wręcz parodia horrorów z podgatunku Animal Attack, naśmiewająca się z reguł i motywów rządzących tym nurtem - wszystko zostało tu maksymalnie przerysowane oraz wyolbrzymione. Bohaterowie widowiska, nawet jak na standardy kina grozy są niemożebnie głupi (prym wiedzie pobudzony używkami, hałaśliwy, ordynarny reżyser i jednocześnie kamerzysta pornosów, rzucający infantylnymi tekstami), największy lamus okaże się najodważniejszy i spotka miłość swojego życia, a zwierzęta, z jakimi przyjdzie się mierzyć ludziom, to ekstremalnie szybkie, silne oraz groźne bestie.
W filmie praktycznie nie znajdziemy postaci, którą moglibyśmy polubić - każda persona jest uosobieniem jakiegoś stereotypu (pani szeryf to twarda, samotna mamuśka, wykręcająca ręce każdemu degeneratowi, gotowa zrobić wszystko dla swoich dzieci i obywateli; jej synalek to wspomniany wcześniej lamus, który pod koniec przemieni się w herosa, zaś cała reszta to mniej lub bardziej anonimowe mięso armatnie). Intryga natomiast jest skonstruowana tak, by stanowiła jak najlepszy pretekst do pokazywania na ekranie gołych cycków (choćby wątek rejsu z filmowcami z branży pornograficznej) oraz efektownych zgonów (bezmózgie, rozwrzeszczane nastolatki, mające w poważaniu ostrzeżenia władzy). Efekty specjalne stoją na różnym poziomie - mam na uwadze, że chodziło tutaj o czysty fun, a nie o dokładność, ale CGI czasem mocno rzuca się w oczy i obrzydza seans, zaś innym razem wydaje się przyzwoite. Animatroniką w zasadzie się tu nie posługiwano (ewentualnie przy jakichś mocnych zbliżeniach), a piranie w całości zostały wygenerowane komputerowo. Przy scenach śmierci stosowano za to hektolitry sztucznej krwi, manekiny, gumowe korpusy czy doczepiane, ogryzione do kości, stworzone przez specjalistów od F/X kończyny. Oczywiście poszczególne momenty gore także podrasowano animacją cyfrową i scenarzyści wykazali się przy ich wymyślaniu niemałą kreatywnością - np. śruba motorówki łapie dziewczynę za włosy, zrywając przy tym jej skalp, inna panna, lecąc topless na paralotni wodnej i wpadając do jeziora zostaje do pasa zjedzona przez rybki, a jeszcze inną przecina po skosie, między cyckami piersiami, linka z przewracającej się, usytuowanej na powierzchni akwenu platformy. Jegomość od pocieraczy również kończy nieciekawie, ponieważ zostaje pozbawiony tej części ciała, która w jego biznesie służy do zarabiania dolarów.
"Piranii 3D" ciężko postawić jakieś sensowne zarzuty, wszak utwór ten jest skrajnie głupawy, niedorzeczny i poskąpiony logiki, ale pamiętajmy, że właśnie taki miał być. Wyjątkowo gimnazjalne, pozbawione dobrego smaku żarty śmieszą, a nie żenują, natomiast płytcy protagoniści są płytcy i wykreowano ich w pełni świadomie. Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić, to do tempa oraz braku odpowiedniego wyważenia akcji - w ostatnim akcie zaserwowano całą masę makabrycznych atrakcji, ale w pierwszej połowie przedsięwzięcia Alexandre'a Aja powiewa nudą, natomiast on sam skupia się na erotyce i to jej poświęca większość ekranowego czasu. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby Francuz przy okazji budował suspens lub wplótł do skryptu jakieś dłuższe, bardziej trzymające w napięciu ataki piranii, a nie zwlekał z nimi do finału. Uważam, że całość można było lepiej poprowadzić, przemontować i urozmaicić niż skupiać się na zaledwie jednym elemencie w danym miejscu, bo w ten sposób otrzymaliśmy dość monotonny wstęp, średnio interesujące rozwinięcie oraz (to akurat na plus) dynamiczną, efektowną, mega rzeźnicką końcówkę. Przy lepszym rozplanowaniu rozgrywających się wydarzeń, projekt ten mógł moim zdaniem wypaść zdecydowanie lepiej i bardziej wyraziście. Ze znanych aktorów zobaczymy na ekranie Christophera Lloyda (wciela się w ichtiologa, będącego karykaturą Dr Browna z "Powrotu do przyszłości"), Elisabeth Shue ("Karate Kid", "Powrót do przyszłości II", 'Człowiek widmo"), Vinga Rhamesa (za dużo by wymieniać), Jerry'ego O'Connella ("Krzyk 2"), Adama Scotta ("Krampus. Duch świąt") oraz epizodycznie Richarda Dreyfussa. Ogólnie rzecz biorąc, "Pirania 3D" to horror nasączony wieloma żartami, bezkompromisową nagością (mam na takie połączenie swoją własną nazwę - porror) oraz zajebistym, luzackim, wakacyjnym klimatem - nie każdemu może to przypaść do gustu, ale ja bawiłem się na tym solidnie. Dziecko Aja ma spore wady, m.in dające się we znaki, niewyważone tempo, ale generalnie można miło spędzić czas z tym tytułem - moja ocena to 5,5/10, mam go nagranego z Polsatu, lektorem tej wersji jest Maciej Gudowski.