"Księżycowy glina" (1995) - mamy rok 2050, Ziemia została skażona po "wielkim wybuchu" i zamieszkują ją jedynie niedobitkowie oraz łupieżcy, zaś elita i rządzący przenieśli się na bazę na Księżycu. Naukowcom udaje się opracować preparat - Amarant, który naprawi atmosferę Niebieskiej Planety oraz wywoła opady deszczu, co spowoduje, że ponownie będzie można się na niej osiedlić. Substancja zostaje jednak skradziona przez sabotażystów i przesłana na Ziemię, gdzie trafia w ręce tamtejszych ludzi, egzystujących w fatalnych warunkach. Najlepszy księżycowy policjant - Joe Brody (Michael Paré) ma za zadanie odzyskać Amarant i przetransportować go z powrotem do bazy. Kiedy przybywa na Ziemię i dociera do jednej z osad, w której poznaje piękną Thorę oraz resztę społeczności, to okazuje się, że nie wszystko wygląda tak, jak utrzymują jego przełożeni, skrywający przed nim pewną tajemnicę. Ponadto Brody będzie musiał ochronić mieszkańców warowni przed atakami gangu motocyklowego, dowodzonego przez bezwzględnego Kay'a (Billy Drago). Czytając opis fabuły "Księżycowego gliny" można odnieść wrażenie, że będziemy mieć do czynienia z jakimś futurystycznym filmem science-fiction, jednak nic bardziej mylnego - produkcja ta stanowi pełnoprawne kino postapokaliptyczne i bez wątpienia jest jednym z wielu niskobudżetowych klonów "Mad Maxa". Ja tym obrazem fascynowałem się jako dzieciak i często do niego wracałem; cyborgi, wybuchy i Joe Brody w skórze, jeżdżący na motorze ze strzelbą na ramieniu, obwieszony pasem amunicji, to było coś, co robiło niemałe wrażenie, kiedy miało się około 7 wiosen. Teraz, po kilkunastu latach ponownie obejrzałem "LunarCopa" i wiecie co? Bawiłem się na nim rewelacyjnie, mimo że to obskurna tandeta klasy C, która mogła powstać jedynie w czasach VHS.
Scenariusz jest infantylny, przepełniony naiwnościami oraz uproszczeniami - nie zostaje pokazana podróż z Księżyca na Ziemię, widzimy jedynie, jak lądownik Joego startuje z bazy, a po cięciu montażowym już popyla on motocyklem po wyjałowionej, ziemskiej pustyni. Protagonista nie zabija też Kay'a, kiedy ma do tego okazję, tylko puszcza go wolno, co oczywiście przestępca wykorzysta, by mu się później odwdzięczyć. Efekty specjalne są strasznie kiczowate - księżycowa stacja to plastikowa makieta postawiona w ciasnym studio, dodatkowo źle sfilmowana, ponieważ od razu zdradza swoje miniaturowe rozmiary i powierzchowne wykonanie. Kosmiczny pojazd to także jakiś tani model, nakręcony na niebieskim ekranie lub ewentualnie niezbyt zaawansowana grafika komputerowa - ciężko powiedzieć, ale i tak i tak wygląda to bardzo sztucznie. Cyborg policyjny porusza się bardziej mechanicznie niż RoboCop, odnosi obrażenia jak Terminator, mówi tak, jakby nosił wiadro na głowie i ma wyjątkowo złośliwą osobowość. Ciekawe, czy psychopatyczne chichotanie i suche one-linery były zawarte w jego oprogramowaniu? 😀. Dostrzec też można niekiedy markowane ciosy, a przeciwnicy Brody'ego czasem sami mu się podkładają. Ponadto gliniarz cały czas strzela ze swojego obrzyna, ale nigdy go nie ładuje, zaś stalowa rurka, która uderza robota wygina się, jakby była z gumy. Zabawny okazał się również moment, w którym cyborg chwyta w korytarzu jakiegoś budynku motor z jadącym Joem, podnosi go i ma zamiar nim rzucić - maszyna skierowana jest nieco ku dołowi, ale po zmianie ujęcia na widok z zewnątrz, kiedy wylatuje ona oknem, to sprawia wrażenie, jakby rozpędzona wyskoczyła z rampy ukrytej wewnątrz, przednim kołem do góry.
Wykonanie techniczne jest na poziomie lat 60. (szczególnie ujęcia stacji księżycowej z tworzywa sztucznego), aczkolwiek niektóre popisy kaskaderskie były całkiem udane. Strzelaniny również nagrano w miarę poprawnie, chociaż wiadomo, że są niedorzeczne, a Joe zawsze ma pełny magazynek (jedynie w finale zabrakło mu kul, ale to już wymusili scenarzyści). Główny bohater, w jakiego wciela się Michael Paré jest dość wyrazisty i dobrze spisał się przed kamerą, choć szczerze przyznam, że nigdy specjalnie nie przepadałem za tym gwiazdorem. Co ciekawe, aktor ten kilka lat wcześniej odegrał niemal identyczną rolę, również w postapokaliptycznym filmie pod nazwą "Świat oszalał" - nawet zakończenia obu tytułów są bliźniaczo podobne. Na dalszym planie mamy natomiast Billy'ego Drago, standardowo portretującego pomyleńca, którego ulubioną rozrywką jest zabijanie oraz gwałcenie. Drago, jak to Drago, kradnie całe show i koncentruje na sobie uwagę oglądającego. W epizodzie wypatrzyłem jeszcze Rona Smerczaka, znanego głównie z hitu "Zgadnij, kim jestem?", gdzie wystąpił u boku Jackie Chana. "LunarCopa" oglądało mi się przyjemnie, pomimo beznadziejnych efektów i bijącej z całokształtu wtórności - miło jest zerknąć na charakterystyczne dla post-apo lat 80.-90. pustynne plenery, zdezelowane auta czy prowizoryczne wsie, ogrodzone wrakami samochodów i innym złomem, wśród których krążą statyści w oberwanych, brudnych ubraniach, posługując się starymi, prymitywnymi sprzętami. Jedyne, czego mi tutaj brakowało, to bardziej zagęszczonej akcji i więcej brutalności, wszak krwi w tym utworze praktycznie nie uświadczymy. Chwilami dominowały tutaj sceny sielankowo-familijne, przedstawiające obyczaje i życie w osadzie, co nie byłoby wcale takie głupie, gdyby na ekranie nieco więcej się działo. "Księżycowy glina" dla większości kinomanów będzie siermiężnym, nieoglądalnym gniotem, ale dla mnie i wielu innych entuzjastów klimatycznego campu z ery VHS to pozycja obowiązkowa, aczkolwiek pozostawiająca trochę do życzenia. Moja ocena to 5/10, mam to na kasecie od NVC, lektorem tej wersji jest Ryszard Radwański.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)