czwartek, 30 kwietnia 2020

"Wywiad z wampirem" (1994)

"Wywiad z wampirem" (1994) - prawdopodobnie najsłynniejsza produkcja o wampirach, kinowy hit, który osiągnął spory sukces kasowy i do dziś ma obszerne grono zwolenników. Zdania krytyków były podzielone, jednak część z nich wyrażała pozytywną opinię na temat tego tytułu. Ja nigdy wcześniej go nie widziałem i nieco zwlekałem z jego obejrzeniem - nie jest do końca w moim guście, ale też obawiałem się, że może być przereklamowany, jednak ostatnio zdecydowałem się go włączyć i okazało się, że to naprawdę solidny projekt. Mimo że nie przepadam za obrazami w klimacie dekadenckim/romantycznym (a "Wywiad z wampirem" częściowo się do takich zalicza), to dałem się wciągnąć w całość i w pesymistyczny wydźwięk przedstawianej tutaj historii. W filmie poznajemy wampira Louisa (Brad Pitt), opowiadającego o swoich burzliwych losach szukającemu sensacji reporterowi (Christian Slater). Louis był zwyczajnym człowiekiem, plantatorem, który w 1791 roku cierpiał z powodu śmierci żony i nienarodzonego potomka; pewnej nocy został zaatakowany przez wampira Lestata (Tom Cruise), za sprawą którego dobrowolnie stał się krwiopijcą. Louisowi początkowo wydaje się to dobrym rozwiązaniem, lecz szybko orientuje się, że sumienie nie pozwala mu na zabicie człowieka i wyssanie z niego krwi. Mężczyzna stara się żywić posoką zwierząt, jednak nie jest w stanie zaspokoić to jego głodu, a stosunki utrzymywane z Lestatem są coraz gorsze, ponieważ nie szanuje on życia ludzkiego, egzystuje w arystokratyczny sposób oraz znęca się nad swoimi ofiarami. Lestat postanawia uczynić wampirem również małoletnią Claudię (Kirsten Dunst) - od tej pory cała trójka trzyma się razem, choć sielanka nie trwa długo, bo po kilkudziesięciu latach zarówno Louis, jak i Claudia mają dosyć bezwzględności i bezczelności Lestata. Ich bunt doprowadzi do konfliktu między nimi wszystkimi, co z kolei przynosi opłakane skutki.
"Wywiadu z wampirem" z całą pewnością nie można zaliczyć do horrorów - to raczej mroczna, gotycka opowieść, w dużej mierze osadzona w realiach XVIII-XIX wieku (sceny retrospekcji). Ilość grozy jest tu niewielka, gdyż utwór skupia się bardziej na życiu wampirów, choć niekoniecznie takim, jak go sobie wyobrażamy. Istoty, które tu poznajemy, są z reguły nieszczęśliwe, samotne, znudzone nieśmiertelnością, ale jednocześnie szukają one nowych wrażeń, jakiegoś punktu zaczepienia czy innych pobratymców, od których mogłyby czegoś się nauczyć. Główny bohater, Louis, stał się potępiony pod wpływem emocji, impulsu, a przez kolejne dziesięciolecia odczuwa tego konsekwencje - towarzyszy mu ból istnienia, rozgoryczenie. Wampir ten nie może nikogo pokochać, nie może wrócić do poprzedniego życia, nie chce również zabijać ludzi, choć jego natura go do tego zmusza. Louis jest w skłócony ze sobą i ze światem, nawet w społeczności wampirów czuje się wyalienowany, często też przyglądamy się jego moralnym rozterkom. W postać tę znakomicie wcielił się Brad Pitt, ale i Tom Cruise w nieco negatywnej roli Lestata wypadł ciekawie. Przed młodą Kirsten Dunst zostało postawione niełatwe zadanie - musiała wykazać się dojrzałością, portretując wampirzycę uwięzioną w ciele małej dziewczynki i według mnie wyszła z niego obronną ręką. W tle przewija się również Antonio Banderas, ale aktor nie otrzymał zbyt wiele czasu ekranowego i nie kreuje nikogo charakterystycznego. Od strony technicznej, "Wywiad z wampirem" ma się pysznie - dekoracje robią wrażenie, a efekty specjalne to płynne połączenie CGI oraz praktyki i często nie wiadomo, co kiedy zastosowano. Efekty to jednak rzecz drugorzędna, ponieważ film był nastawiony na emocjonującą fabułę oraz kreacje aktorskie. Chóralny, melancholijny soundtrack podsyca refleksyjny całokształt  i jest dość nastrojowy. Cóż więcej mogę powiedzieć - dzieło to wypada interesująco, seans absorbuje i nawet jeżeli nie lubi się takiego kina, to "Wywiad z wampirem" robi na widzu pozytywne wrażenie. Moja ocena to 7/10, mam to na VHS od Warner, lektorem tej wersji jest Władysław Frączak, a za tłumaczenie odpowiada Tomasz Beksiński.

niedziela, 26 kwietnia 2020

"Martwe zło" (1981)

"Martwe zło" (1981) - formalnie pierwsza część serii Sama Raimi'ego, ale tak jak wspominałem podczas recenzowania dwójki, cała historia z "Martwym złem" zaczęła się w 1978 r., kiedy to Raimi oraz jego przyjaciel Bruce Campbell półśrodkami nakręcili krótkometrażowy horror "Within the Woods", by przekonać potencjalnych inwestorów do wyłożenia pieniędzy na kinowy, pełnometrażowy projekt, o niemalże tej samej fabule. Do uzbieranej kwoty młodzi filmowcy dołożyli jeszcze trochę ze swoich własnych kieszeni i tak udało im się zrealizować "Martwe zło", które z miejsca stało się pozycją kultową. Proces powstawania filmu nie należał jednak do łatwych - zdjęcia nagrywano w rzeczywistej chatce w lesie w miejscowości Morristown w stanie Tennessee, oddalonej od innych zabudowań o kilka/kilkanaście kilometrów, co sprawiało wiele trudności, np. członkowie ekipy musieli spać w ciasnych pokojach domku po kilka osób, brakowało kanalizacji, a w razie zranień na planie konieczne stawało się pokonanie niemałej odległości do najbliższej placówki medycznej. Obsada często była narażona na różne kontuzje (Campbell zranił się w nogę, Betsy Baker straciła rzęsy podczas ściągania demonicznej maski z twarzy, dochodziło do skaleczeń nożem lub innym przedmiotem), musiała nosić niewygodne soczewki, a w późniejszych tygodniach filmowania temperatura tak znacząco spadła, że palono meble, by się ogrzać, a kilkoro występujących przeziębiło się albo złapało inną chorobę. Kamerę często umieszczano na prowizorycznych, zrobionych z drewna platformach lub szynach, noszonych przez operatorów. Sam Raimi czasem też biegał z nią po lesie, przeskakując przez rozmaite przeszkody (ujęcia z punktu widzenia "zła").
Film opowiada o piątce studentów, którzy wyjeżdżają, by spędzić weekend w podupadłej chacie w lesie, z dala od cywilizacji. Miejsce, w jakim się zatrzymują, od samego początku sprawia wrażenie nieco upiornego (huśtawka wprawiona w ruch bez niczyjej ingerencji) i tajemniczego, zaś w nocy młodzież znajduje w jednym z pomieszczeń dziwną księgę oraz magnetofon. Po uruchomieniu sprzętu, a następnie odsłuchaniu taśmy okazuje się, że to sumeryjska Księga Umarłych, a głos archeologa zarejestrowany na nagraniu przywołuje zza światów nieznane siły i demony. Młodzi ludzie, po kolei zostają opętani albo pozbawieni życia, jedynie Ash (Bruce Campbell) zdaje się trzeźwo myśleć i podejmuje się walki ze złem. Scenariusz produkcji nie jest może jakiś rewelacyjny czy szczególnie przemyślany (dziwne, że nikt nie zadbał o to, by zamknąć okiennice, a opętana dziewczyna napiera w zamknięte drzwi, blokowane przez Asha, choć metr od nich znajduje się nieosłonięte, ogromne okno, przez które łatwo dostać się do środka), ale bardzo mocno spopularyzował w kinie grozy (ogólnie, nie tylko w slasherach) motyw domku w leśnej głuszy, do jakiego udaje się grupa nastolatków w celu rozerwania się z dala od społeczeństwa. W części drugiej schemat ten był już traktowany w sposób ironiczny jako wyśmianie gatunkowych reguł.
Reżyser, Sam Raimi, bardzo umiejętnie stopniuje napięcie i rozkręca akcję, zaczynając od niewinnych, niewyjaśnionych zdarzeń (jak choćby samoistnie kołysząca się huśtawka), a następnie podkręca tempo i kiedy widz myśli, że widział już wszystko, to chwilę później zostaje czymś ponownie zaskoczony - a to nagle opanowuje kogoś upiór, a to pojawi się zewnętrzne zagrożenie. Nawet okoliczne drzewa okażą się niebezpieczne i będą usiłowały zgwałcić jedną ze studentek (to chyba jedna z nielicznych scen nagości w trylogii). Litrów krwi i odrobiny gore nie brakuje, zaś napięcie jest bardzo wyczuwalne, m.in dzięki holenderskim kadrom oraz płynnej pracy kamery, która nieraz naprawdę sprawnie lawiruje wokół rozgrywających się wydarzeń. Sekwencje, w jakich dochodzi do ataków demonów bądź też inne inne, odznaczające się sporym ładunkiem emocjonalnym są dość długie, nie kończą się wraz z cięciem montażowym, a to również wpływa na gęstą atmosferę. Pierwsze "Martwe zło" zostało potraktowane całkowicie na poważnie, jako typowy horror - nie uświadczymy w nim slapstickowego humoru czy autoironicznego zabarwienia, cechującego kolejne odsłony. Film ma jedynie straszyć i jeżyć włos na głowie widzów, nie zaś ich bawić.
Bruce Campbell gra w stonowany sposób, wcielając się w przeciętnego chłopaka, nie szarżuje ani nie błaznuje jak "Martwym źle 2" czy "Armii ciemności". Pozostałych protagonistów nie charakteryzuje jakaś szczególna wyrazistość; aktorstwo nie było tu najważniejsze, a i tak główną gwiazdą widowiska był jedynie Campbell (podobno wybór na niego padł ze względu na atrakcyjny wygląd, który miał przyciągnąć kobitki przed srebrny ekran). Efekty specjalne dziś może nie robią jakiegoś ogromnego wrażenia (wszak budżet przedsięwzięcia mimo wszystko był skromny), ale tak czy siak są całkiem urokliwe. Standardowo zastosowano charakteryzację, piankowo-lateksowe kostiumy, sztuczne kończyny, nakładane maski, linki itd. Całość ogląda się naprawdę dobrze i z zainteresowaniem; utwór ten mocno absorbuje oglądającego. Ponadto "Martwe zło" obdarzone zostało wspaniałym klimatem lat 80. oraz odpowiednim nastrojem. Moja ocena to 8/10.

sobota, 25 kwietnia 2020

"Jurassic World" (2015)

"Jurassic World" (2015) - po premierze "Jurassic Park 3" cyklicznie pojawiały się jakieś plotki na temat planowanej czwórki, na którą nie brakowało pomysłów - dinozaury miały wydostać się z wyspy i przybyć do miasta, miała wybuchnąć epidemia prehistorycznego wirusa, roznoszonego przez gady lub też film miał opowiadać o genetycznych krzyżówkach ludzi i dinozaurów. Oczywiście koncepcji na czwartą część było znacznie więcej; niektóre przecieki pochodziły z oficjalnych źródeł, a część była zwyczajnymi domysłami czy wręcz wymysłami. Początkowo namiętnie wszystkie te newsy czytałem - najpierw w gazetach, potem w Internecie, ale po jakimś czasie odpuściłem, ponieważ prawie nigdy nie pojawiały się żadne konkretne informacje, a jedynie kolejne, coraz bardziej absurdalne zarysy fabuły oraz wstępna data premiery, którą oczywiście w nieskończoność przesuwano, aż całkiem stawała się nieaktualna. Kiedy dowiedziałem się, że realizowany jest "Jurassic Word", czyli kolejna odsłona serii, będąca jednocześnie podwalinami pod całą planowaną trylogię, to szczerze mówiąc nie wierzyłem w powodzenie tego projektu i nie zawracałem sobie nim zbytnio głowy. Dopiero po pojawieniu się pierwszego trailera jakoś szerzej zainteresowałem się całym przedsięwzięciem, a ponadto uznałem, że naprawdę ciekawie się ono zapowiada. Akcja "Jurassic World" dzieje się po upływie 22 lat od wydarzeń ukazanych w oryginalnym "Jurassic Park" i ponownie została osadzona na Isla Nublar, gdzie otworzono park z żywymi dinozaurami - w miejscu, w którym niegdyś doszło do tragedii, obecnie znajduje się turystyczna atrakcja, odwiedzana przez miliony wycieczkowiczów. Wszystkim jednak rządzi pieniądz - ludziom znudziły się zwykłe dinozaury, chcą ciągle więcej i więcej, a jak wiadomo, klient nasz pan, więc inżynierowie z Jurassic World (nazwę zmieniono celowo, by uniknąć skojarzeń z Jurassic Park, w którym miały miejsce feralne zajścia, a kilka osób poniosło śmierć) tworzą nową niespodziankę, czyli Indominusa Rexa - gatunkową hybrydę i nowoczesnego drapieżnika.
"Wyprodukowany" przez naukowców dinozaur wykazuje nieprzeciętną inteligencję, ale i odznacza się agresywnym charakterem - podstępem ucieka z klatki, mordując po drodze wszystkie napotkane istoty, a więc pracowników rezerwatu oraz inne zwierzęta. Robi to dla przyjemności, sportu, nie z powodu głodu, a tymczasem na wyspie znajdują się tysiące gości spragnionych rozrywki. Zapada decyzja o ewakuacji zwiedzających z Isla Nublar oraz o tymczasowym zamknięciu parku, dopóki nie uda się schwytać lub zabić Indominusa. Złapać bestię musi Owen Grady (Chris Pratt), etolog zajmujący się tresurą Velociraptorów i bezpieczeństwem placówki. Mężczyzna pomaga również dyrektor operacyjnej Claire Dearing (Bryce Dallas Howard) odnaleźć jej dwóch siostrzeńców, którzy oddalili się od grupy turystów i znajdują się gdzieś na terenie Jurassic World, narażeni na atak I-Rexa. Scenariusz produkcji został całkiem dobrze przemyślany i nie jest powieleniem schematu znanego z "Zaginionego świata", tylko po raz pierwszy możemy zobaczyć na własne oczy wizualizację marzenia Johna Hammonda - w pełni działający park z prawdziwymi dinozaurami (uwierzcie, jest co podziwiać). Wcześniej byliśmy zdani tylko na własną wyobraźnię, ewentualnie mogliśmy dostrzec go na miniaturach lub grafikach widocznych we wcześniejszych epizodach. Nie mamy tu już jednak do czynienia z wizją parku z lat 90., ponieważ Jurassic World to zaawansowana technologicznie placówka z hologramami czy innymi, najnowocześniejszymi, wirtualnymi gadżetami. Wszystkiego mamy też znacznie więcej - zarówno przywróconych do życia gatunków, jak i ich przedstawicieli, ale ponieważ nawet to nie wystarcza, to powstaje transgeniczne monstrum, które ma usatysfakcjonować odwiedzających (swoją drogą, to bardzo czytelna aluzja do przemysłu filmowego, od jakiego widzowie wymagają coraz więcej, coraz mocniejszych, intensywniejszych wrażeń i ze względu na fakt, że współcześnie nikogo nie zadowoliłby żaden znany z franczyzy "Jurassic Park" dinozaur, scenarzyści musieli posłużyć się nieistniejącym i podrasowanym, by zaskoczyć odbiorców oraz podnieść poziom napięcia).
"Jurassic World" to kontynuacja hitu Spielberga z 1993 r., ale jednocześnie nosi ona znamiona rebootu lub remake'u - mało tu ciągłości fabularnej z poprzednikami, natomiast sporo scen lub wątków, stanowiących parafrazę tych z pierwszego "Parku Jurajskiego", i tak mamy rodzeństwo uwięzione na wyspie oraz sekwencję, w której zostaje zaatakowane w pojeździe przez głównego antagonistę utworu, powtórzony motyw mówiący o tym, że natura zawsze znajdzie sposób na życie czy finał z polowaniem raptorów na protagonistów. Również Tyranozaur będzie miał w końcówce swoje pięć minut. Zauważyć można także wiele nostalgicznych mrugnięć okiem do fanów, przykładowo jeden z informatyków nosi koszulkę z logiem Jurassic Park, za co dostaje upomnienie od pani dyrektor, a jej siostrzeńcy, uciekając w dżungli przed Indominusem, trafiają do jakiegoś starego, opuszczonego budynku technicznego i znajdują w nim Jeepa Wranglera z okresu funkcjonowania Jurassic Park, którego naprawiają, a następnie nim uciekają. Swoją drogą, to dość naiwne, że po 22 latach samochód łatwo daje się uruchomić i zapala za pierwszym razem. Pomimo licznych podobieństw względem pierwowzoru, "Jurassic World" wciąga i dostarcza sporo rozrywki, a reżyser, Colin Trevorrow ewidentnie ma smykałkę do kina przygodowego. Główni bohaterowie - Owen i Claire zostali dobrze napisani i czuć między nimi chemię. Moim zdaniem mamy do czynienia z jednym z najlepiej wykreowanych ekranowych duetów ostatnich lat, a Chris Pratt to aktor z charyzmą oraz niemałym potencjałem. Pozostałe postacie nie są szczególnie wyraziste, ale raczej każdy dał z siebie wszystko, co mógł. Nawet dzieciaki - Zach i Gray są dość przekonujące i nie irytują. Rolę doktora Wu powtórzył znany z "Parku Jurajskiego" BD Wong.
Motyw tresowanych raptorów, którego obawiałem się po obejrzeniu zwiastunów, okazał się niezły i nieprzekombinowany, a próba terenowa, w której człowiek wraz z Velaciraptorami wyrusza do wykonania wspólnego zadania trzymała mocno w napięciu. Indominus natomiast budzi grozę, ma interesującą genezę oraz dość imponujące oblicze i jakoś nie przeszkadzał mi fakt, że to sztucznie wykreowany potwór, mający niewiele wspólnego z innymi dinozaurami. Pojawiający się w filmie humor jest umiejętnie wykorzystywany, a muzyka autorstwa Michaela Giacchino wypada rewelacyjnie - kompozytor bazuje na niektórych brzmieniach Johna Williamsa, ale i dokłada swoje tematy, łącząc wszystko w spójną, harmonijną całość. Soundtrack na pewno prezentuje się lepiej niż w dwójce czy trójce. Efekty specjalne są przyzwoite, chociaż w dużej mierze postawiono na CGI (animatroniki użyto zaledwie w paru sekwencjach). Animacja komputerowa nie robi już takiego wrażenia jak ta z "Jurassic Park" z 1993 roku, jednak na tle wielu dzisiejszych blockbusterów nią przeładowanych wygląda niezgorzej. Podsumowując - "Jurassic World" to udane widowisko, a tym samym wielki powrót do znanej marki, moim zdaniem jeden z najbardziej pomyślnych. Seans należy do przyjemnych, a i nareszcie możemy zobaczyć w pełni ukończony, prężnie działający, z powodzeniem zarabiający na siebie park z dinozaurami. Brakowało mi tu takiego klimatu i emocji jak ponad 20 lat temu, ale tak czy siak można miło spędzić czas. Moja ocena to 7/10, mam to na DVD od Filmostrady, lektorem tej wersji jest Marek Ciunel. Na TVN czyta Piotr Borowiec.

piątek, 17 kwietnia 2020

"Postal 2" (2003)

POSTAL 2 STEAM PC KLUCZ DIGITAL - 7443926398 - oficjalne archiwum ...
"Postal 2" (2003) - kontrowersyjna, ekstremalnie brutalna gra komputerowa, która została zakazana w kilku krajach (m.in w Nowej Zelandii, Szwecji, Australii), a przede wszystkim kontynuacja "Postala" z 1997 r. Druga część gry to klasyczna strzelanka FPS, w jakiej wcielamy się w znanego z poprzedniej odsłony Kolesia - aspołecznego faceta, może nawet socjopatę, którego nieustannie prześladuje pech. Koleś mieszka wraz ze swoją wnerwiającą, roszczeniową żoną w przyczepie kempingowej na zadupiu miasteczka Paradise, a my wchodzimy w jego skórę na pięć dni - od poniedziałku do piątku - kiedy to będziemy wykonywać różne misje (a raczej codziennie sprawy). W Paradise zrealizowanie czeku, odebranie paczki z poczty czy kupienie mleka lub steków nie należy jednak do łatwych zadań; mieszkańcy mieściny są wyjątkowo wrogo nastawieni do całego otoczenia, a w szczególności do Kolesia. Wystarczy, że nasz bohater opuści dom, a zaraz ktoś go wkurwia, policja zatrzymuje się przy nim bez powodu albo spotyka on na swojej drodze nawiedzonych obrońców drzew, obwiesiów-fetyszystów, którzy ubierają go w lateksowy strój Pokraka z "Pulp Fiction" i chcą mu się dobrać do dupy czy rzeźników ze sklepu mięsnego Meat World (tę nazwę spokojnie można odbierać na poważnie), ubóstwiających swój hobbystycznie wykonywany zawód i urządzających na magazynie krwawe zabawy. Trafimy też na nerwowych pocztowców, którzy częściej używają broni niż długopisu oraz Talibów z Al-Kaidy - z nimi też szybko złapiemy kosę. W takiej sytuacji Kolesiowi nie pozostaje nic innego jak solidnie się uzbroić i stanowczo odpierać ataki napastników (ewentualnie komuś przypieprzyć dla zasady). Możemy przeszukiwać domy obywateli i znaleźć w nich ciekawe "zabawki", jak np. shotguna (u nas tzw. "pompka"), karabin M-16, pospolity pistolet czy granaty. Zwykła łopata (czy tam rydel) też nada się do samoobrony - nawet łeb można nią odciąć, jeżeli na naszej drodze pojawi się natarczywy delikwent. W trakcie gry pomocny okaże się kanister z benzyną, ale nawet bezpańskie, łażące po deptaku koty będą miały swoje zastosowanie, ponieważ z powodzeniem będą robić za tłumik do broni, a następnie jako pocisk. W dalsze dni główny bohater znajdzie dodatkowo wyrzutnię rakiet, wyrzutnię napalmu i koktajle Mołotowa.
Koleś to barwna postać, nosząca czarny płaszcz, ciemne okulary, rudą kozią bródkę, rzucająca sarkastyczne odzywki w stylu "Myślałeś, że dzisiaj nie umrzesz? Niespodzianka!" lub "Dziś jest pierwszy dzień końca waszego życia!" i popalająca ziółko. Na pierwszy rzut oka wydaje się być maniakalnym mordercą, ale kiedy wykona się kilka zadań, to śmiało można stwierdzić, że jest on raczej ofiarą okoliczności; nie dość, że prześladuje go niefart, to jeszcze mieszka w patologicznym miasteczku i na tle jego spaczonych, agresywnych mieszkańców sprawia wrażenie rozsądnego typa, który po prostu woli dać komuś w mordę, niż sam w nią dostać. Oponenci Kolesia to też interesujące przypadki - mamy tu różne grupy społeczne oraz mniejszościowe, wykreowane w mocno stereotypowy sposób (wieśniacy są tępi, geje ubierają swoją "zdobycz" w lateksowy uniform, a skrajnie radykalni Islamiści tylko czekają, żeby coś wysadzić lub kogoś odstrzelić, wykrzykując hasła o niewiernych), co jest wyraźną, doskonałą satyrą na współczesność. Społeczeństwo jest znerwicowane, panuje konsumpcjonizm (Koleś musi wystać się w niejednej kolejce i znosić przepychanki, w sklepach tłoczno od naburmuszonych klientów), a mniejszości natarczywie i wściekle manifestują swoją obecność, próbując przekształcać rzeczywistość według swoich idei (w "Postal 2" kościół stopniowo zmienia się w meczet, Talibowie coraz bardziej rozprzestrzeniają się na całą okolicę, a obrońcy drzew i natury chcą palić każdą książkę oraz biblioteki). Wszystkie te motywy można też odczytać również jako próbę pokazania w krzywym zwierciadle tego, jak rodzą się socjopaci czy frustraci (aczkolwiek nie wiem, czy to nie nadinterpretacja z mojej strony), na co niewątpliwie wpływa presja z domu, negatywnie nastawiona ludność czy nawet stróże prawa, wiecznie mający o coś pretensje (oberwiesz od kogoś, oddasz mu, ale oni będą ciebie ścigać). Koleś jest kompletnym outsiderem, a musi iść na miasto i załatwiać różne pierdołowate sprawy za znienawidzoną żonę, prócz tego każdy chce go wyjebać w dosłownym lub niedosłownym tego słowa znaczeniu ("Jasna cholera, chodziłem sobie za własnymi sprawami, ciesząc się prawem do noszenia broni, a wyście się na mnie rzucili!"). Całość okraszono czarnym, ironicznym humorem - twórcy naśmiewają się nawet z brutalności gier wideo, natomiast Koleś mówi, że w ramach poprawności politycznej najpierw powinien kropnąć kobiety i kolorowych (dziś by to nie przeszło, serio).
Miasteczko Paradise posiada swój urok, jego mapa jest dość rozbudowana i czasem trzeba się nachodzić, by znaleźć właściwą drogę, ale nie ma w tym niczego specjalnie skomplikowanego. Po kilku godzinach grania, tj. po przeżyciu kilku dni w wirtualnym świecie z łatwością da się zapamiętać najważniejsze miejsca (istnieje też możliwość rozwinięcia podręcznej mapki), takie jak centrum, sklepy, kościół, cmentarz, lokacje, w których można się uzbroić lub punkty, których lepiej unikać, czyli te, gdzie kręci się sporo wyznawców Allaha lub demonstrantów od palenia książek. Każda kolejna misja ma oczywiście coraz wyższy poziom trudności, a po pewnym czasie, w "Postal 2" zaczynają pojawiać się także elementy zręcznościówki, np. wali się jakaś część budynku/otoczenia i trzeba znaleźć inne, alternatywne wyjście, przeciskając się rurami lub po nich przechodząc, uważając przy tym, by nie spaść lub nie wleźć na jakąś przeszkodę. Są również sytuacje wymagające cierpliwości od gracza, kiedy przykładowo Koleś musi stanąć w kolejce choćby po zakupy czy autograf gwiazdy w centrum handlowym i tolerować wpychających się w nią chamów. Oczywiście można wyciągnąć giwerę i wszystko rozwalić w drobny mak, urządzić rzeź, wziąć co najpotrzebniejsze i ulotnić się, ale w "Postal 2" sporo zależy od indywidualnej oceny sytuacji - nie zawsze wymaga ona od nas użycia broni czy przyłożenia komuś, czasem wystarczy przeczekać lub odpuścić, ale na tym etapie każdy sam decyduje, jak postąpić. Stróże prawa też są mniej cięci, jak nie nosi się w rękach karabinu lub innej giwery i nie otwierają wtedy ognia. Grafika w tej grze moim zdaniem jest przyzwoita (wiem, niektórzy narzekają, że mocno się postarzała, aczkolwiek ja najbardziej lubię gry gdzieś z 1997-2003 r. i ich ówczesny design graficzny) i doceniam to, że w wiele miejsc można wejść (w tym na dachy), niemal każdy dom stoi otworem, zaś większość drzwi czy okien da się rozwalić, podobnie jak poszczególne meble czy przedmioty. Niby nic wielkiego, ale bywały takie gierki, że eksterminowało się hurtowo nieprzyjaciół, a żaden element tła nie ucierpiał - krzesła się nie przewracały, szyby nie zbijały, nawet paczka fajek była odporna na każdy wybuch. "Postal 2" oceniam wysoko, ponieważ naprawdę mocno mnie wciągnął i można przy nim odreagować. Dodatkowo, godne uznania jest żartobliwe, satyryczne spojrzenie na obecnie otaczający nas świat i właśnie dlatego gra ta jest teraz bardziej aktualna niż w chwili premiery - od paru lat problem konsumpcyjnego stylu życia, nachalnej, politycznej poprawności, usilnego promowania mniejszości etnicznych, seksualnych czy religijnych ma ogromne rozmiary, a tutaj można sobie poużywać 😉. Moja ocena to 8/10.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

"Pasja" (2004)

"Pasja" (2004) - nakręcony przez Mela Gibsona obraz, mający być wiernym odzwierciedleniem ostatnich godzin życia oraz ukrzyżowania Chrystusa. Film po premierze wzbudził naprawdę wiele kontrowersji i niejedna osoba była nim oburzona, a Melowi zarzucano chore epatowanie okrucieństwem czy antysemityzm. Do dziś zresztą "Pasja" ma opinię dzieła mocno dyskusyjnego, ale posiada też całkiem spore grono zwolenników i widzów uważających je za najlepsze biblijne przedsięwzięcie (wyniki finansowe również o tym świadczą, bo mimo kategorii wiekowej "R" zarobiła kolosalne sumy). Ja z tym tytułem zetknąłem się po raz pierwszy podczas telewizyjnej premiery w TVP1 - dość głośno go reklamowano, a i był to okres, kiedy nazwisko Gibsona elektryzowało i gwarantowało wysoką jakość tego, co nim firmowano. Katecheci w szkołach także zachęcali do obejrzenia tej pozycji, z czego później się wycofywali tłumacząc, że nie mieli pojęcia, że to rodzaj dość mocnego, wstrząsającego kina. Na mnie "Pasja" zrobiła wówczas ogromne wrażenie i okazała się czymś zupełnie nowym, wyróżniającym się na tle reszty znanych mi, religijnych widowisk, mających często manierę szkolnych jasełek. Nie uświadczymy tu cukierkowości, naiwności czy familijnego zabarwienia - Mel Gibson postawił na naturalność i surowość, przez co jego utwór nie przypomina fabularnej opowiastki z wymuskanymi gwiazdami, ale jest czymś na kształt relacji lub rekonstrukcji wydarzeń sprzed ponad dwóch tysięcy lat. Aktorzy nie posługują się współczesną angielszczyzną, lecz mówią w języku hebrajskim, aramejskim czy łacińskim. Charakteryzacja również oddaje ducha ówczesnej epoki - postacie noszą zniszczone ubrania, wręcz obskurne łachy, mają przetłuszczone, skołtunione włosy, niechlujny zarost albo zepsute uzębienie. Cieszę się, że zadbano o tego typu detale i Jezus oraz Jego uczniowie to nie modele z doklejoną lub idealnie wyprofilowaną przez barbera brodą i godzinami stylizowaną fryzurą. Ponadto materiał kręcono trzema kamerami jednocześnie, co sprawiło, że występujący niemal nigdy nie wychodzili ze swoi ról, ponieważ nie wiedzieli, czy znajdują się aktualnie w kadrze. Takie rozwiązanie okazało się niezwykle pomysłowe; dzięki niemu tłum podczas Drogi Krzyżowej zachowuje się bardzo naturalnie i nawet statyści na dalszym planie są zaangażowani w swoją grę.
Sceny tortur Chrystusa oraz Jego śmierci nie zostały złagodzone czy utemperowane - reżyser zdecydował się pokazać na ekranie dosłownie wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami, bez odwracania kamery w najbardziej okrutnych momentach. Niektórym taki zabieg kompletnie się nie spodobał i przez to Mel nie raz został nazwany sadystą, ale moim zdaniem pokazał on, że religia to nie tylko przyjemne, ciepłe, pełne nadziei chwile, ale też przepełnione bólem oraz cierpieniem. Poza Gibsonem chyba nikt w tak brutalny i realistyczny sposób nie ukazał ukrzyżowania Jezusa. Krew sączy się z ran, baty i inne żelastwo zdzierają skórę z ciała, a włócznia głęboko się w nie wbija. James Caviezel dał z siebie wszystko i znakomicie sportretował Zbawiciela, mimo że realizacja "Pasji" nie była dla niego łatwym zadaniem - musiał dźwigać ciężki krzyż na plecach (choć i tak ważył on o połowę mniej od tego prawdziwego, o ile można to tak określić), nie raz był narażony na skaleczenia oraz stłuczenia, zwichnął ramię, nabawił się zapalenia płuc i poraził go piorun. Sporo scen nagrywano też w trakcie zimy, a Caviezel musiał grać w samej przepasce zawiązanej na biodrach, co skutkowało poważnym zmarznięciem. Zdjęcia do filmu powstawały we Włoszech (w mieście Matera i Craco) oraz w rzymskim studio Cinecittà - plenery zostały ładnie uchwycone, zaś dekoracje robią niemałe wrażenie. "Pasja" nie posiada jakiegoś ogromnego rozmachu, nie zobaczymy w niej rozległych panoram, ale mimo to zachwyca dbałością o najmniejsze szczegóły oraz namacalną scenografią. Bardzo się cieszę, że nie posłużono się green-screenem czy sztucznym tłem i nie stosowano animacji komputerowej (choć Gibson wyłożył się na tym w "Przełęczy ocalonych"). Produkcja ta przeznaczona jest bardziej do wewnętrznego przeżywania niż takiego czystego oglądania, ma przedstawiać bez przekoloryzowań Mękę Pańską, poruszać oraz skłaniać do osobistych refleksji, więc efekciarstwo było zbędne. Znacznie bardziej wyeksponowano jedynie krwawe momenty, by jak najdobitniej trafić nimi do odbiorcy, a przejmująca ścieżka dźwiękowa jeszcze dosadniej to wszystko podkreśla. Fabuła skupia się wyłącznie na ostatnich godzinach Jezusa, zaś głoszone przez Niego nauki poznajemy tylko za sprawą krótkich retrospekcji, uzupełniających całą historię. Przedstawiono Go też bardziej jako człowieka - cierpiącego człowieka - niż jako Syna Bożego, dokonującego cudów. Myślę, że Gibson bardziej pragnął wejść w sferę fizycznego bytu Chrystusa niż w kwestię Jego duchowości. Zbędny był natomiast wątek przewijającego się gdzieś w oddali szatana; poza tym "Pasja" to film wstrząsający, emocjonujący, niezależnie od tego, jak silną ma się wiarę (lub czy w ogóle się ją ma). Moja ocena to 8/10.

sobota, 11 kwietnia 2020

"Martwe zło 2" (1987)

"Martwe zło 2" (1987) - wszystko zaczęło się w 1978 r., kiedy to dwóch przyjaciół - Sam Raimi oraz Bruce Campbell - za 1600 dolarów nakręcili bez mała amatorski, krótkometrażowy horror "Within the Woods'', opowiadający o tajemniczej sile z lasu. Film miał przekonać inwestorów, by wyłożyli oni pieniądze na pełnometrażowy, kinowy projekt o niemalże tej same fabule i schemacie. Pomysł właściwie się powiódł i część funduszy udało się zebrać, chociaż Raimi musiał nie raz prosić o dodatkowe datki, a Bruce Campbell pożyczyć trochę grosza od rodziny i dołożyć do interesu. "Martwe zło" jednak powstało i z miejsca stało się kasowym hitem oraz zapisało się w historii kina grozy. Następnie, w 1987 roku światło dzienne ujrzało "Martwe zło 2", choć nie jest to rasowa kontynuacja, lecz raczej reboot poprzednika, również oparty na kanwie scenariusza "Within the Woods''. Po razy trzeci bohater odgrywany przez Campbella trafia do podupadającego domku w lesie, gdzie musi zmierzyć się z demonami, przywołanymi przez zaklęcia zawarte w księdze umarłych - Necronomicon, znajdującej się w chacie. Do miejscówki tej przyjeżdża jeszcze parę innych osób i także zostaje w niej uwiezionych - wspólnie z Ashem (Bruce) będą one musiały znaleźć zaklęcie odwołujące upiory. "Martwe zło 2" to najsłynniejsza odsłona tego cyklu (jest jeszcze trzecia część pt. "Armia ciemności" i serial) oraz jeden z najbardziej znanych horrorów, jakie dotąd powstały, a Sam Raimi nie tylko przeraża nim widza, ale i rozśmiesza makabrycznym, wisielczym humorem. O ile krótkometrażówka z 1978 r. i pierwsza kinówka z 1981 r. były utrzymane w poważnym tonie (choć nie mogę tego potwierdzić przy jedynce, gdyż jeszcze jej nie oglądałem), to dwójka zawiera bardzo wiele groteskowych, czasem slapstickowych żartów, np. walkę Asha z opanowaną przez złe moce dłonią, która po odcięciu ucieka chichocząc i pokazuje "fucka". Znajdzie się także scena ze wstającym z grobu trupem, żonglującym własnym czerepem czy z samą, kąsającą, pyskującą Ashowi głową, należącą niegdyś do jego dziewczyny.
Reżyser realizując "Martwe zło 2" nie ograniczał się i wielokrotnie stawiał na elementy komediowe, chociaż okraszał je sporą ilością posoki, strachu czy napięcia; chwilami daje to nieco psychodeliczne zabarwienie i w efekcie odczuwamy niepokój, trwogę, fascynację, ale czasem śmiejemy się z tego, co widzimy na ekranie (choćby z faktu, że przedmioty w domku ożywają i zaczynają się naśmiewać z Asha, a ten na skraju obłędu, na wpół przerażony, na wpół rozbawiony, także wybucha śmiechem). Film potraktowany jest z ogromnym przymrużeniem oka i zawsze, kiedy tryska fontanna krwi, to po zmianie ujęcia nie widać po niej śladu, natomiast Ash może być bity talerzami po głowie, rzucany po lesie, drzewach, ścianach, zepchnięty ze schodów, a i tak nie odnosi żadnych obrażeń. Niespecjalnie przeszkadza mu też brak dłoni - sprawnie posługuje się pozostałym po niej kikutem, zaś później montuje nań piłę mechaniczną (ikoniczna sekwencja). Niektórym taka ironiczna, mało poważna estetyka może nie przypaść do gustu, ale mnie i wielu innym miłośnikom dawnych horrorów naprawdę bardzo się spodobała. Klimat został tu rewelacyjnie wykreowany, atmosferę mamy gęstą, a "Martwe zło 2" mocno trzyma w napięciu, głównie dlatego, że Raimi prowadzi akcję w totalnie nieprzewidywalny sposób i nigdy nie wiadomo, co się stanie - kiedy wyskoczy kolejny demon, kiedy kolejną osobę coś opęta, w którym momencie pojawi się jakiś ożywiony trup czy nagle jakiś mebel zacznie wykazywać aktywność fizyczną. Legendarny, drewniany, rozpadający się domek, położony w leśnej głuszy ma niesamowity urok i zdaje się żyć własnym życiem. Bruce Campbell w roli Asha jest po prostu bezbłędny - aktor bawi się swoją kreacją, a wypowiadane przez niego teksty oraz strojne miny są już kultowe.
Efekty specjalne robią spore wrażenie mimo tego, że są nieco archaiczne i kiczowate (choć bardzo ładnie komponują się z groteskowym, zwariowanym charakterem filmu) - wykorzystano tu gumowe kostiumy, kukiełki, charakteryzację, animatronikę, miniatury (np. chatki), a nawet animację poklatkową. Ruch kamery z perspektywy "zła" to istny majstersztyk - kiedy "goni" ono Asha, to kamera jedzie za nim bez jakichkolwiek cięć montażowych (Sam Raimi ponoć zapieprzał z nią na rowerze) i ściga go po całej hacjendzie, przejeżdżając przez zamykane drzwi kolejnych pomieszczeń oraz sprawnie między nimi lawirując. Tempo produkcji jest znakomicie wyważone i niemal cały czas coś się dzieje - mamy chwilę na złapanie oddechu, jakiś krótki fragment dialogowy, po czym znów zaczyna się jatka (twarze protagonistów zalewają litry krwi lub zmieniają się w mordy potworów, z zewnątrz coś napiera na drzwi i okna, a z piwnicy próbuje się wydostać opętany umarlak). "Martwe zło 2" to utwór rewelacyjny, pomysłowo napisany, dobrze sfilmowany, w którym twórcy doskonale łączą grozę z jajcarskim humorem, zaś ówczesne efekty specjalne idealnie wpasowują się w taką pokręconą stylistykę. Moja ocena to 8/10, mam to na wydaniu QDVD, lektorem tam jest Maciej Gudowski. Przedsięwzięcie to chciałbym mieć jeszcze kiedyś na VHS lub na nagraniu z dawnej TV, ale to niestety dość rzadka rzecz.

środa, 8 kwietnia 2020

"Park Jurajski III" (2001)

"Park Jurajski III" (2001) - poprzednia część serii okazała się bardzo dochodowym przedsięwzięciem, jednak nie zdobyła takiego uznania jak oryginał. Trójkę również spotkał podobny los - w Box Office poradziła sobie nieźle, ale nie zyskała sympatii ze strony krytyków ani fanów marki. Wiele osób uważa ten film za kompletnie nieudany i zbędny, aczkolwiek ja całkowicie się z tym nie zgadzam i lubię go nawet bardziej niż wcześniejszy sequel. W "Parku Jurajskim III" powraca znany z jedynki dr Alan Grant (ponownie Sam Neill) oraz epizodycznie Ellie Sattler (Laura Dern), zabrakło natomiast dr Iana Malcolma (Jeff Goldblum), głównego bohatera dwójki. Do dr Granta zwraca się małżeństwo Kirbych (William H. Macy i Tea Leoni) z prośbą o to, by ten był ich przewodnikiem podczas przelotu nad Isla Sorna. Pan Kirby zapewnia, że są cenionymi podróżnikami i uzyskali od rządu zgodę na niski lot prywatnym samolotem nad wyspą zamieszkaną przez dinozaury, oferuje też wysokie honorarium. Mimo początkowych oporów, Alan zgadza się towarzyszyć im w czasie podróży, zabiera też ze sobą asystenta Billy'ego (Alessandro Nivola). Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem, ale kiedy samolot dociera do Isla Sorna, to okazuje się, że Kirbym nie chodzi tylko o zwykły przelot i turystyczną wycieczkę; po nielegalnym lądowaniu na wyspie, rozpoczynają poszukiwania nastoletniego syna, który zaginął na niej kilka miesięcy wcześniej. Pech chce, że zatrzymują się na terytorium Spinozaura i zwierzę atakuje całą grupę, zaś maszyna ulega awarii; doktor Grant, Billy, małżeństwo oraz kilkoro najemników zostaje odciętych od świata na niebezpiecznym terenie, a na domiar złego krwiożerczy gad ciągle na nich poluje. Rozbitkowie postanawiają iść w kierunku zabudowań InGen, by za pośrednictwem radia wezwać pomoc oraz podjąć próbę poszukiwania zagubionego chłopca.
"Park Jurajski III" powstawał z niekompletnym scenariuszem, notorycznie przerabianym podczas kręcenia, co zresztą skomentował William H. Macy. W pierwotnym skrypcie, opracowanym przez Spielberga, który pełnił funkcję producenta wykonawczego, dr Grant miał osiedlić się na którejś z wysp dinozaurów i zamieszkać na drzewie niczym Robinson Crusoe. Naukowcowi nie pozwolono na prowadzenie badań nad prehistorycznymi drapieżnikami, więc wkradł się na nią incognito. Projekt jednak odrzucono, podobnie jak ten, w którym intryga skupiała się na grupie nastolatków, i postawiono na historię, koncentrującą się na "misji ratunkowej" (choć i tak wielokrotnie przepisywaną). Fabuły trójki wyjątkowo nie oparto na żadnej z książek Michaela Crichtona, ale wykorzystano oraz przerobiono wątki z jego pierwszej powieści, np. podróży barką (z tym, że zamiast Tyranozaura mamy Spinozaura) czy wizytę w ptaszarni. Film wyreżyserował Joe Johnston, specjalista od efektów wizualnych (pracował m.in nad "Gwiezdnymi Wojnami" oraz "Indianą Jonesem"), który już wcześniej wyrażał chęć stania za kamerą kontynuacji "Parku Jurajskiego". Steven Spielberg, jak już wspominałem, pełnił jedynie funkcję producenta wykonawczego, aczkolwiek na planie trójki miał nie zjawiać się zbyt często, mimo że stołek czekał na niego stale przygotowany. W produkcję, tak samo jak podczas realizacji dwóch starszych odsłon, zaangażowały się studio Stana Winstona, odpowiedzialne za animatronikę oraz studio Industrial Light & Magic, założone przez Georga Lucasa i zajmujące się tworzeniem CGI. Współpraca obu tych zespołów jak zawsze okazała się bardzo owocna i strona techniczna "Jurassic Park III" prezentuje się naprawdę elegancko - może animacja cyfrowa nadal nie jest tak dokładna jak w oryginale z 1993 r., ale na pewno lepsza niż ta z drugiego epizodu z 1997 r.
Twórcy położyli nacisk na jak największą ilość praktycznych efektów - zbudowano chociażby bardzo zaawansowany, sterowany hydraulicznie, animatroniczny model Spinozaura, który ważył 13 ton. Jest to ponoć najpotężniejszy tego typu robot w historii kina. Do innych ujęć wykorzystywano także same mechaniczne łapy zwierzęcia (np. w momencie łapania nimi klatki na barce). Swoją drogą, bardzo wiele osób torpeduje trójkę za to, że głównym antagonistą jest tutaj Spinozaur, a nie Tyranozaur, ale moim zdaniem był to strzał w dziesiątkę - dostaliśmy nowego drapieżnika, zupełnie różniącego się od T-Rexa, którego zachowania nie sposób przewidzieć. Dla mnie, podczas pierwszego seansu, stanowiło to ogromne zaskoczenie i cieszę się, że zerwano z pewnymi schematami cyklu - Tyranozaur trzeci raz z rzędu atakujący jakiś pojazd zwyczajnie by nie przeszedł. Również Velociraptory nie stwarzają tak ogromnego niebezpieczeństwa dla bohaterów jak niegdyś i choć nadal im zagrażają, nieustannie przemykając gdzieś za drzewami, to jednak pozostają w tyle za Spinozaurem. Scenarzyści wprowadzili do uniwersum jeszcze inne, nieobecne wcześniej bestie, np. Pteranodony - fruwające gady, ożywione na ekranie za pomocą lalkarstwa, elektromechaniki i CGI. Sceny z nimi trzymają w napięciu i są novum w sadze, ponieważ wcześniej nie mieliśmy w niej do czynienia z żadnymi latającymi stworzeniami.
Częstym zarzutem widowni, kierowanym pod adresem widowiska Joe'go Johnsona jest czas jego trwania - "Jurassic Park III" liczy sobie zaledwie osiemdziesiąt parę minut, a to stosunkowo krótko, biorąc pod uwagę około dwugodzinną długość starszych epizodów. Uważam jednak, że na sam utwór nie ma to żadnego wpływu - skoro wszystkie wątki zostały domknięte, miały swoje rozwinięcie, a film nie leciał skrótami, to w czym tkwi problem?😉Opowieść rozpisano na niecałe półtorej godziny, materiału nie skracano na siłę, więc wszystko jest takie, jak być powinno. Spora część odbiorców czepia się także fabularnych głupot, jak np. tego, że słychać dzwonek telefonu z wnętrza brzucha Spinozaura z dużej odległości - przypomnę tylko, że w "Zaginionym świecie" widzieliśmy czarnoskórą dziewczynkę, która wykopała raptora z szopy, więc to nie jedyny naciągany chwyt tej serii. Mnie o wiele bardziej dziwi fakt, że wynajęty przez Kirbych samolot nie był zatankowany i niespodziewanie zabrakło w nim paliwa. Wychodzi na to, że starczyło go tylko na lot w jedną stronę, co jest wręcz niedorzeczne - nikt tego nie zauważył, nikt nie monitorował, ile jeszcze paliwa pozostało? Irytujący, zupełnie zbędny był też sen Alana z gadającym Veliciraptorem. Poza tym nie mam już żadnych zastrzeżeń do trójki - rozkręca się ona szybko, ale akcja nie leci na łeb na szyję, efekty specjalne są solidne, a gra aktorska stoi na przyzwoitym poziomie. Sam Neill wcielający się po raz drugi w dr. Granta radzi sobie bez zarzutów, a jego postać została rozwinięta i po przeżyciach z jedynki stała się nieco cyniczna. William H. Macy, nastoletni Trevor Morgan, znany jeszcze m.in z "Szóstego zmysłu" czy "Patrioty" oraz pozostała część obsady także dali z siebie wszystko i należycie odegrali powierzone im role. Soundtrack autorstwa Dona Davisa jest wyrazisty, a i wrócił słynny motyw przewodni, skomponowany przez Johna Williamsa. "Park Jurajski III" wypada nieco brutalniej od poprzedników i zdecydowanie bliżej mu do luźnego kina grozy niż familijnej przygodówki. Moja ocena to 7/10, mam to na VHS z TVN z Januszem Szydłowskim oraz na DVD, na którym lektorem jest Jan Czernielewski.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

"Zaginiony świat: Park Jurajski" (1997)

"Zaginiony świat: Park Jurajski" (1997) - pierwsza część tej serii to jeden z najwybitniejszych i najbardziej dochodowych filmów w historii kina, kamień milowy w dziedzinie efektów specjalnych oraz ogromny hit lat 90., który zapoczątkował wieloletnią modę na dinozaury. Sequel dzieła z 1993 r. światło dzienne ujrzał cztery lata później, a za jego reżyserię odpowiada Steven Spielberg, autor oryginału. Produkcja nie była jednak tak udana jak pierwowzór i zebrała raczej mieszane opinie, ale finansowo poradziła sobie doskonale, stając się drugim najlepiej zarabiającym tytułem z 1997 r. (pierwsze miejsce zajął "Titanic" Jamesa Camerona). Od tragedii, mającej miejsce na terenie Parku Jurajskiego, w którym za pomocą inżynierii genetycznej przywrócono do życia dinozaury, minęło niemal pięć lat, a John Hammond (Richard Attenborough) nie jest już prezesem odpowiedzialnej za ten projekt firmy InGen - interes przejął jego siostrzeniec, chciwy Peter Ludlow (Arliss Howard). Hammond wzywa do swojej posiadłości dr Iana Malcolma (w tej roli ponownie Jeff Goldblum) i wyjawia mu, że istnieje druga wyspa z dinozaurami, które teraz żyją na niej wolno. Starzec prosi, by Ian wraz z zespołem badaczy i fotografów wyruszył na Isla Sorna i udokumentował codzienne życie prehistorycznych gadów, gdyż może w ten sposób doczekają się one spokoju - materiał przedstawiający zwierzęta, żyjące w swoim naturalnym środowisku, a więc wtedy, kiedy nie stwarzają zagrożenia dla człowieka, może być kartą przetargową w kwestii braku ingerencji w ich byt. Malcolm początkowo nie wykazuje zainteresowania tym pomysłem, ale gdy dowiaduje się, że jego dziewczyna, dr Sarah Harding (Julianne Moore) już od kilku dni przebywa na Isla Sorna, to bez namysłu dołącza do wyprawy; poza nim w skład zespołu wchodzi fotograf Nick Van Owen (Vince Vaughn) oraz technik-inżynier Eddie Carr. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że Ludlow, w towarzystwie najemników i myśliwych, również przybył na wyspę, a co gorsza, ma zamiar wywieźć z niej dinozaury i otworzyć kolejny Park Jurajski, mieszczący się tym razem w mieście San Diego. Początkowo obie drużyny będą do siebie nieprzyjaźnie nastawione, ale los sprawi, że zostaną zmuszone do połączenia sił, by przetrwać na Isla Sorna oraz wydostać się z niej w jednym kawałku.
Za małolata to właśnie druga część sagi "Jurassic Park" podobała mi się najbardziej - w porównaniu do poprzedniej odsłony więcej tu dinozaurów, akcja rozkręca się szybciej i dynamiczniej, a ponadto pojawia się sporo humoru, adresowanego do młodszej widowni. Niegdyś kupiły mnie te czynniki, lecz gdy powróciłem do "Zaginionego świata" już jako dorosły kinoman z wyrobionym gustem, to od razu doszedłem do wniosku, że więcej nie znaczy wcale lepiej - w jedynce klimat był nastrojowo budowany, dinozaury ukazywane były w monumentalny sposób, a scenariusz i efekty specjalne zostały znacznie lepiej dopracowane. W kontynuacji z miejsca jesteśmy wrzuceni w wir wydarzeń, cały czas coś się dzieje, ale wiele momentów to tylko efekciarskie rozwinięcie wątków z pierwszego "Parku Jurajskiego" - np. atak pary Tyranozaurów na przyczepę protagonistów i zepchnięcie jej z klifu to nic innego jak wariacja na temat sekwencji z jedynki, kiedy T-Rex zaatakował samochód z Timem i Lex, a następnie zrzucił go w przepaść. Krwawe zmagania z raptorami w drugiej połowie widowiska czy ukrywanie się w budynkach InGenu przez ludzi także zostało tu powielone. Oczywiście wszystkie te chwile trzymają bardzo mocno w napięciu, a reżyseria Spielberga jest jak najbardziej sprawna, ale dwójka nie ma już takiej siły przebicia jak utwór z 1993 r.. W "Zaginionym świecie" również o wiele łatwiej rozpoznać blue-box (bardzo razi to, kiedy Ian, Sarah i Nick wiszą na linie opadającej z klifu) czy komputerowe efekty specjalne - potwory sprzed 65 milionów lat zdradzają swoją cyfrowość, szczególnie wtedy, gdy pokazywane są w pełnej krasie, np. we fragmencie wyłapywania ich przez bandę najemników Ludlowa. Bezproblemowo dostrzec można także różnicę między CGI a modelami animatronicznymi, wykonanymi przez team Stana Winstona - mechaniczne roboty czy kukiełki zazwyczaj występują krótko i w zbliżeniach, zaś w ujęciach dynamicznych zastępują je wersje cyfrowe. W oryginale ciężko czasem rozpoznać, w którym momencie mamy do czynienia z rekwizytem fizycznym, a w którym już z animacją komputerową, natomiast tutaj nie jest to zbyt trudne. Niemniej jednak, za stroną techniczną stoi konkretne wykonanie (dziś takiego ze świecą szukać).
Mam jeszcze zastrzeżenia co do soundtracku Johna Williamsa, ponieważ jest on dość monotonny, niezbyt różnorodny i zdecydowanie brakuje w nim słynnego motywu przewodniego, użytego chyba tylko gdzieś na wstępie i w finale. Prócz tego, irytowały mnie niektóre motywy w fabule, chociażby czarnoskórej córki dr Malcolma, która nie dość, że wkurza samą obecnością, to jeszcze w jednej, dość idiotycznej scenie, w jakiej wykonując akrobacje gimnastyczne, wykopuje raptora z szopy i ratuje ojca. Jeżeli chodzi o same postacie, to poza wspomnianą córką Iana są one przyzwoicie napisane i zagrane, chociaż nie jest to poziom "Parku Jurajskiego" i nawet Jeff Goldblum nie odznacza się już taką charyzmą jak w części pierwszej. Najbardziej wyróżnia się natomiast Pete Postlethwaite w roli inteligentnego oraz doświadczonego łowcy Rolanda. Na pochwałę zasługuje także Arliss Howard - Peter Ludlow w jego interpretacji to niezła, biurokratyczna, pazerna menda i aż prosi się, by jakaś gadzina potraktowała ją jako obiad. John Hammond przy nim to uroczy, sympatyczny staruszek, którego zgubiła wiara we własną nieomylność (przynajmniej w ekranizacji, w powieści Crichtona to raczej negatywna persona, chociaż i tak daleko jej do wyrachowanego Ludlowa). Ponadto, w filmie dopatrzyłem się paru nieścisłości: Tyranozaura nie wiadomo jak zapakowano do idealnie dopasowanej klatki, ciężko też powiedzieć, co zabiło załogę statku, przewożącego owego drapieżnika do San Diego (podobno zostaje to wyjaśnione w drugiej książce Crichtona, ale jeszcze jej nie czytałem). Swoją drogą, przewieziony z wyspy dinozaur, który uwalnia się z niewoli oraz grasuje po ulicach miasta to czytelny ukłon w stronę "King Konga" z 1933 r. i "Zaginionego świata" z 1925 r. Trochę ponarzekałem na "Zaginiony świat: Park Jurajski" i uważam, że nie mamy do czynienia z tak solidnym przedsięwzięciem jak w przypadku jedynki, ale produkcja ta tak czy siak stanowi kawał świetnej, emocjonującej, absorbującej przygody. Jest nieco wtórnie, ale podczas seansu można bawić się przednio. Dodatkowo nie sposób nie zawiesić oka na robiących wrażenie efektach specjalnych (chociaż nie tak dokładnych jak poprzednio) oraz urokliwych plenerach (zdjęcia kręcono m.in w Nowej Zelandii, Hawajach, Kalifornii i na terenach wielu parków narodowych). Moja ocena to jakieś 6,5-7/10, mam to na VHS od ITI, jest to wersja z napisami oraz na DVD od Filmostrady, czyta tam Jan Czernielewski. Film pokazywany był również na stacji TVN (lektor - Janusz Szydłowski), TVP, TV4 (wersja ta sama, co na DVD) oraz TV Puls (lektor - Maciej Gudowski).

sobota, 4 kwietnia 2020

"Pod groźbą śmierci" (1993)

"Pod groźbą śmierci" (1993) - Charles Bronson to także jeden z moich ulubionych aktorów, więc skrupulatnie uzupełniam swoją kolekcję o kolejne tytuły z jego udziałem. Ostatnio trafiłem na ten właśnie telewizyjny, kryminalny thriller. Bronson wciela się w nim w zgorzkniałego glinę po przejściach, Mike'a Donato, który musi schwytać seryjnego mordercę sióstr zakonnych. Śledztwa nie ułatwia fakt, że w czasie jego trwania ma współpracować ze swoją córką, Deną, również policjantką, z jaką nie ma zbyt dobrych relacji. Między nią a ojcem dochodzi do licznych utarczek i rozdrapywania starych ran, lecz stopniowo zaczynają odnajdywać wspólny język oraz wpadają na trop zabójcy. "Pod groźbą śmierci" nie cieszy się zbytnim uznaniem wśród widzów czy nawet fanów Charlesa Bronsona, ale mnie ten film wciągnął na tyle, że obejrzałem go z zainteresowaniem. To taki kameralny, mroczny kryminał/dreszczowiec, rozgrywający się według starego jak świat schematu - mamy maniaka, dokonującego okrutnych mordów, ale też doświadczonego detektywa i jego partnera, którzy tylko przełamując lody mogą dojść do porozumienia i odnieść wspólny sukces. Ponadto w tle przewija się przewidywalny wątek poboczny, a mianowicie tajemnicy z przeszłości, związanej z nieżyjącym synem Mike'a, która podzieliła niegdyś rodzinę Donato. Scenariusz jak widać zbudowano z klisz, ale reżyseria widowiska jest nawet niezła i pomimo efektu deja vu obraz ten ogląda się przyjemnie. Co prawda akcji nie uświadczymy tu praktycznie wcale (widzimy chyba dwie sceny z użyciem broni palnej), ale sam motyw śledztwa został przyzwoicie poprowadzony. Na mechanizmy działania policji oraz metody ich pracy również patrzy się z zaciekawieniem (tak, wiem, w rzeczywistości nie do końca to tak wygląda).                                                 
Klimat i realizacja stoi na poziomie telewizyjnym (coś jak późniejsza, lecz znacznie słabsza trylogia "Rodem z policji", też z Bronsonem) - całość przypomina bardziej dłuższy odcinek serialu sensacyjnego niż pełnoprawne kino, zaś każda sekwencja, w której coś bardziej dynamicznego się dzieje, np. pościg czy wymiana ognia, jest przedłużana najmocniej, jak tylko się da, dodatkowo chwilami zaprezentowana za pomocą zwolnionego tempa. Niektórym osobom może to nie odpowiadać, ale jeżeli komuś niestraszne są obrazy kręcone na potrzeby TV i nie odstrasza go skromne wykonanie takich projektów, to nie powinien mieć problemu z przebrnięciem przez "Pod groźbą śmierci". Ja przyznam, że od czasu do czasu lubię zerknąć na taki stonowany, wolno rozkręcający się film, w którym przede wszystkim trzeba śledzić i analizować fabułę oraz poczynania głównych bohaterów. Charles Bronson całkiem dobrze wypadł jako Mike Donato, ale co by nie mówić, ten aktor po prostu idealnie pasuje do ról nieustępliwych, milczących, bezkompromisowych funkcjonariuszy. Antagonista, z jakim gliniarzowi przyjdzie się zmierzyć, także jest wyrazisty i niezgorzej napisany, choć wydaje mi się, że za szybko ujawniono, kto się za nim kryje - bardziej trzymało w napięciu to, kiedy mieliśmy kilku podejrzanych i można było typować, który z nich okaże się psychopatą. Myślę, że o wiele lepszy efekt uzyskano by, gdyby dopiero w ostatnim akcie ujawniono oblicze mordercy, a do tego czasu scenarzyści mogliby pobawić się w mylenie tropów i niepotwierdzone sugestie, czego niestety nie zrobili. Pochwalę natomiast ładny, wpadający w ucho soundtrack, który jest sporym plusem tego przedsięwzięcia. "Pod groźbą śmierci" to średniej klasy thriller policyjny, niespecjalnie zapadający w pamięć, ale niemający możliwości znudzić nas podczas seansu oraz lepszy od niektórych niezbyt udanych produkcji Bronsona z lat 80., ("Zamach", "Posłaniec śmierci"). Moja ocena to naciagane 6/10, mam to na VHS od Demel-Vision, ekspresyjnie czyta tam genialny Tomasz Knapik.