czwartek, 22 kwietnia 2021

"Poza zasięgiem" (2004)

"Poza zasięgiem” (2004) – drugi film ze Stevenem Seagalem nagrywany w Polsce, o wiele lepiej napisany i zrealizowany niż poprzedni („Cudzoziemiec”), aczkolwiek nadal ciężko tu mówić o kinie dobrym, czy chociażby przeciętnym. Seagal wciela się w tej produkcji w jakiegoś faceta, który… lubi pomagać zwierzętom oraz koresponduje listownie z czternastoletnią Polką z sierocińca, Ireną Morawską (Ida Nowakowska). Pewnego dnia dziewczynka zostaje sprzedana handlarzom żywym towarem. Kiedy kontakt z nią urywa się, główny bohater przyjeżdża do Warszawy, by odnaleźć swoją młodą przyjaciółkę oraz wymierzyć sprawiedliwość jej oprawcom. "Poza zasięgiem” obdarzone jest w miarę przejrzystą fabuła (przynajmniej wiadomo, o co w niej chodzi), w dodatku nawet dość przyzwoicie przez reżysera prowadzoną. Oczywiście są dziury logiczne w scenariuszu i cała masa niedopowiedzeń – np. skąd mężczyzna w średnim wieku z Ameryki zna polską nastolatkę z tzw. "bidula”. Kim on w ogóle jest, co ich łączy? Tego się nie dowiemy. Przekonamy się natomiast, że w naszym kraju każdy biegle włada angielskim, a Polacy nawet między sobą rozmawiają w tym języku 😏. Steven Seagal z kolei może bezproblemowo wejść na komisariat, skorzystać z komputera i pomóc policyjnemu technikowi poprawić jakość zdjęcia jednej z uprowadzonych dziewczynek. Nikt nie interesuje się, co on tam w ogóle robi. Wspomnę również, że owy komisariat wygląda jak siedziba FBI, czy innego CIA, stanowi wielkie, skomputeryzowane miejsce, wyposażone w duże ekrany na ścianach i tak dalej.

Zaszła tu niezła zmiana perspektywy po „Cudzoziemcu”, w którym Polska wyglądała jak w czasach PRL - nikt nie używał komórek, wszędzie wisiały stare telefony z tarczą, a i używane były chyba nawet magnetofony szpulowe. Państwo widać się mocno rozwinęło od czasu wcześniejszej wizyty pulchnego aktora 😏.Od strony technicznej "Poza zasięgiem” nie urywa tyłka, ale jakoś żałośnie też nie jest, ot - zwyczajne wykonanie po linii najmniejszego oporu. Strzelaniny są "takie se", zaś walki może byłby niezgorsze, gdyby nie fakt, że Steven Seagal ma niezborne, powolne ruchy i twórcy muszą tuszować to w każdy możliwy sposób. Nie robią tego tak chamsko oraz nieprofesjonalnie jak w "Zabójczym celu" lub "Zatopionych", lecz jednak praca kamery, czy montaż muszą odpowiednio wspomagać otyłego gwiazdora. No i pojedynki muszą trwać naprawdę krótko, żeby się zanadto nie zmęczył, choć i tak często zastępowany jest dublerem (nawet jeśli robi zwykłego fikołka). Odniosłem też wrażenie, że w niektórych momentach był również dubbingowany (narracja), a i dłonie nie należały do niego, kiedy były zbliżenia na palce uderzające w klawiaturę (coś zbyt szczupłe). Jedynie zaskoczyło mnie, że Steven nie kreował się na turbo-niepokonanego typa, zebrał kilka ciosów i chwilę go zamroczyło (finałowe starcie). Moja ocena to 4/10 - "Poza zasięgiem" to przynudzające widowisko z niższej półki, aczkolwiek oglądalne. Utwór ten mam nagrany z TVP1 (25 grudnia 2010), lektorem tej wersji jest Marek Ciunel

środa, 21 kwietnia 2021

"Godzilla vs. Kong" (2021)


                          UWAGA! TEKST ZAWIERA SPOILERY!!!

"Godzilla vs. Kong" (2021) - na dwóch poprzednich częściach tego reaktywowanego po latach uniwersum byłem w kinie (podobnie jak na "Kong: Wyspa Czaszki"), lecz tym razem musiałem obejść się smakiem i najnowszą odsłonę obejrzeć w domowym zaciszu, w dodatku z nieoficjalnego źródła. Niestety, dla kina nadeszły ciężkie czasy... Wracając jednak do tematu - "Godzilla vs. Kong" był projektem, który powstawał po cichu, w odróżnieniu od wcześniejszych odsłon, gdzie informowano o wszystkim, co dzieje się na planie. Wielu fanów nie wierzyło w powodzenie tego filmu, jednak okazało się, że brak akcji promocyjnych wcale nie postawił go na straconej pozycji, gdyż poradził sobie w box-office imponująco i stał się najlepiej zarabiającym blockbusterem w pandemicznej rzeczywistości, i to nie tylko w Hollywood. O dziwo, obraz ten został również doceniony przez krytyków i zebrał na ogół pozytywne opinie. Ja mam mieszane odczucia względem niego, ale najpierw przybliżę Wam fabułę - King Kong znajduje się w ogromnym ośrodku badawczym na Wyspie Czaszki, należącym do organizacji Monarcha, jednakże naukowcy chcą odnaleźć jego prawdziwy dom. W tym celu zostaje zorganizowana wyprawa do wnętrza Ziemi, gdzie rzekomo znajduje się ukryty świat (tzw. "Pusta Ziemia"), z jakiego podchodzą wszyscy Tytani. Godzilla tymczasem niespodziewanie zaczyna atakować miasta, w tym kompleks budynków należących do korporacji Apex Cybernetics. Wyraźnie poszukuje także Konga, z jakim pragnie się zmierzyć. 

Scenariusz tego utworu jest niestety fatalny, nawet jak na standardy gatunku oraz tej serii. Więcej tutaj fantastyki i pseudonaukowych teorii niż kiedykolwiek wcześniej. Przy "Godzilla vs. Kong" to nawet "Godzilla: Ostatnia wojna" lub "Godzilla kontra Megalon" zachowują więcej powagi, a także umownego realizmu. Akcja filmu z 2021 roku rozgrywa się niby we współczesności, ale mamy technologię rodem ze "Star Wars", motyw ukrytego, rozległego ekosystemu z odwróconą grawitacją, znajdującego się pod powierzchnią naszej planety, tajemniczą moc ze źródła Ziemi, czy Króla Potworów, który swym promieniem przebija się do owego źródła. Czarę goryczy dopełnia King Kong odnajdujący jakiś magiczny, boski (?) topór swych przodków - wątek wyciągnięty niczym z Marvela. Żenujące jest również poczucie humoru - ani razu się nie uśmiechnąłem podczas seansu, natomiast nieraz zaliczyłem facepalma. Postacie ludzkie napisane są do chrzanu, bohaterowie są kompletnie nijacy, nudni, zaś aktorzy po planie chodzą wyraźnie zdezorientowani, zagubieni (zwłaszcza Kyle Chandler, który zagrał mniej niż Steven Seagal przez ostanie 20 lat). Sprawiają wrażenie jakby nikt nie udzielił im żadnych wskazówek pod kątem ich gry, niczego od nich nie oczekiwał, tylko wręczył kartkę z tekstem i wypchnął przed obiekty kamery. Jedynie młodziutka Millie Bobby Brown jakoś daje radę i jest pełna werwy. Łatwo także dostrzec recykling, jeżeli chodzi o antagonistów - Walter Simmons to taki klon Jonaha Alana z "Godzilli II", obdarzony niemalże takimi samymi cechami charakteru.

Największym plusem tego przedsięwzięcia są sceny z udziałem potworów i twórcy chociaż na tym polu się postarali, bowiem nareszcie mamy długi występ kaiju na ekranie, a przy tym dość satysfakcjonujący. Walki nie są jakoś mocno cięte w montażu, szarpane ani zaciemniane - monstra często widać w pełnej krasie, a i momentami tłuką się konkretnie. Ucieszyło mnie bardzo, że Godzilla pierwszy raz przedstawiany jest jak należy (nawet wizualnie) oraz pojedynkuje się jak na Króla Potworów przystało. Kong natomiast wygląda znacznie gorzej niż w "Wyspie Czaszki" z 2017 roku, tam jego animacja była solidniej dopracowana. Wspomnę jeszcze o krótkim epizodzie Mechagodzilli - wyraźnie scenarzyści wepchnęli go tutaj na siłę, na sam finisz, byle Godzilla oraz Kong musieli połączyć siły i pokonać wspólnego, potężnego oponenta. Cyborg ma słaby design i najpierw rusza z kopyta, by kilka minut później dać się porąbać magicznym toporem przez goryla (tak, wiem, że moc Mechagodzilli spadła).Szkoda, że w taki marginalny, bezceremonialny sposób potraktowano jednego z najsłynniejszych adwersarzy tej franczyzy. Dodatkowo maszyna nie została pokonana przez swojego biologicznego odpowiednika, lecz przez Konga.                        

Grafika komputerowa w tym filmie generalnie stoi na nierównym poziomie, niekiedy robi wrażenie, a niekiedy razi w oczy plastikowością. Pochwalę natomiast plastyczne zdjęcia oraz interesującą paletę kolorów; wolę to niż niesłynny mrok i kurz z pierwszej części z 2014 r., nakręconej przez Garetha Edwardsa, gdzie absolutnie nic nie widać, zaś człowiek tylko męczy wzrok próbując zlokalizować Króla Potworów. Soundtrack w mojej opinii był kompletnie bezpłciowy, nużący, bezapelacyjnie najgorszy z całej trylogii. Podsumowując - "Godzilla vs. Kong" to dzieło przeciętne, broniące się jedynie znośnymi efektami, przyzwoitymi sekwencjami mordobić między Tytanami oraz intersującym wizerunkiem Godzilli, jaki jest tu niezwykle dynamiczny, groźny, praktycznie niezwyciężony. Moja ocena to 5/10, mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane postawić ten tytuł na półce z DVD.

niedziela, 11 kwietnia 2021

"Mściciel z Hong Kongu" (1982)

"Mściciel z Hong Kongu" (1982) -  jak dla mnie jeden z najlepszych obrazów w jakich wystąpił Chuck Norris, który wciela się tutaj w postać Josha Randalla, ochroniarza oraz windykatora hongkońskiego kasyna "Szczęśliwy smok". Kiedy pracodawcy mężczyźni zostają zabici przez gangstera, pragnącego przejąć ich lokal, Josh zaczyna na własną rękę go tropić, a następnie odkrywa, że ma do czynienia z całą przestępczą siatką. Randall bierze także pod swą opiekę córkę zabitego właściciela kasyna, która stała się jedyną spadkobierczynią biznesu. Zadanie jednak nie jest łatwe, ponieważ zewsząd próbują ich dopaść najemnicy oraz członkowie organizacji „Ozyrys”, która jest odpowiedzialna za całą aferę i zlecenie zabójstwa chlebodawców Randalla. Josh postanawia pierwszy dopaść niegodziwców z syndykatu. Fabuła tej produkcji być może nie jest jakaś nader wyszukana, ale logiczna i solidnie napisana. Główny bohater idzie po nitce do kłębka, stopniowo zdobywa informacje o swoich oponentach i powiązaniach między nimi, a później eliminuje wrogów jednego po drugim.
Walk i popisów kaskaderskich z udziałem Chucka Norrisa jest całkiem sporo i starcia te przedstawiane są dość brutalnie. Szczególnie finałowy pojedynek jest krwawy – tak porozbijanego brodacza (tutaj wąsacza) chyba jeszcze nie widziałem. Tempo w „Mścicielu z Hong Kongu” mamy odpowiednie, zaś reżyser, James Fargo, dość sprawnie prowadzi film i umiejętnie buduje napięcie. Z zainteresowaniem oglądamy poczynania Josha Randalla – najpierw poznajemy go jako twardego ochraniarza kasyna, a później jako bezkompromisowego vigilante.W międzyczasie (we flashbackach) dowiemy się również co nieco o jego przeszłości. Chuck Norris jest tutaj w zajebistej formie, pełny energii i nawet mimo braku brody wygląda na typa z jakim raczej nie chciałoby się zadzierać. Pochwalę jeszcze wpadający w ucho soundtrack oraz stronę wizualną tego utworu – zdjęcia są ładne, kolorowe, a i panoramy Hong Kongu początku lat 80. posiadają spory urok. Moja ocena to 7,5/10 – ścisła czołówka filmów Norrisa. Mam ten tytuł nagrany z TVN, lektorem tej wersji jest Zdzisław Szczotkowski, a także z Polsatu, gdzie czytał go młody Piotr Borowiec.

niedziela, 4 kwietnia 2021

"Octagon" (1980)

                                      

"Octagon" (1980) - w tym filmie Chuck Norris wciela się w mistrza sztuk walk, Scotta Jamesa, który musi rozpracować tajną organizację, szkolącą współczesnych wojowników ninja, a także zmierzyć się ze swoim dawnym przyjacielem. Chciałbym coś więcej napisać o fabule tego widowiska, ale niestety to ciężkie zadanie, ponieważ jest ona dość mętna oraz pogmatwana. Sporo tu niejasnych wątków, i niejeden widz ma problem z połapaniem się, o co chodzi w intrydze (oczywiście poza motywem wiodącym, czyli treningiem nowego pokolenia shinobi). Pierwsza połowa projektu bywa nudnawa niestety, jednak nie na tyle, by jakoś mocno zepsuć przyjemność z oglądania. Niemniej jednak w montażowni można było wywalić kilka zbędnych scen, a niektóre z nich poskracać, tym samym poprawiając tempo "Octagonu". Chuck Norris nie nosi tutaj jeszcze brody, ale jego lico zdobił już jasny wąs. Wtedy z naszego karateki był taki "blondasek", dopiero parę lat później zaczął się inaczej czesać, farbować włosy (no chyba, że kolor z wiekiem zmienił mu się, ale wątpię) i zapuścił brodę. Wspomnę jeszcze, że w utworze tym, odgrywany przez niego bohater prowadzi obfitą narracje z jakimś echem/pogłosem, co wypada dość osobliwie. Wiem, że niektórym osobom mocno to przeszkadza, ale mi niemalże w ogóle. Dziwaczny, acz jednocześnie interesujący (na swój sposób) zabieg.              

Druga połowa filmu prezentuje się znaczenie lepiej niż pierwsza i wtedy też obraz ten zyskuje w oczach oglądającego, ponieważ Scott trafia do obozu ninja oraz zmuszony jest z nimi na tytułowej, ośmiokątnej arenie stoczyć szereg walk wręcz lub z wykorzystaniem broni białej. Świetny klimat wtedy panuje, kiedy James samotnie pokonuje coraz to większe zastępy wrogów w bezkompromisowy sposób. Choreografia mordobić jest nawet niezła, poszczególne starcia są dość efektowne, aczkolwiek muszę przyznać, że ninja łatwo dawali się obić. Niekiedy po jednym plaskaczu lub kopniaku lądowali znokautowani na ziemię. Dziwne więc, że ktokolwiek się ich obawiał, skoro bezproblemowo daje się ich unieszkodliwić paroma ciosami. Szkoda również, że finałowy pojedynek nie trwał zbyt długo. Generalnie "Octagon" to wyrób mocno kiczowaty, którego ciężko brać na poważnie, ale obdarzony jest specyficznym urokiem produkcji z przełomu lat 70. oraz 80., kiedy to w kinach trwała fascynacja wschodnimi sztukami walk, czy właśnie wojownikami ninja. Poza Chuckiem Norrisem zobaczymy na ekranie także Lee Van Cleefa oraz Richarda Nortona. Moja ocena to 5/10, największym minusem są tutaj dłużyzny oraz chaotyczny, mało zrozumiały scenariusz. Tandetne wykonanie jest do wybaczenia. "Octagon" mam nagrany z Polsatu, lektorem tej wersji jest Mirosław Utta.