UWAGA! TEKST ZAWIERA SPOILERY!!!
"Godzilla vs. Kong" (2021) - na dwóch poprzednich częściach tego reaktywowanego po latach uniwersum byłem w kinie (podobnie jak na "Kong: Wyspa Czaszki"), lecz tym razem musiałem obejść się smakiem i najnowszą odsłonę obejrzeć w domowym zaciszu, w dodatku z nieoficjalnego źródła. Niestety, dla kina nadeszły ciężkie czasy... Wracając jednak do tematu - "Godzilla vs. Kong" był projektem, który powstawał po cichu, w odróżnieniu od wcześniejszych odsłon, gdzie informowano o wszystkim, co dzieje się na planie. Wielu fanów nie wierzyło w powodzenie tego filmu, jednak okazało się, że brak akcji promocyjnych wcale nie postawił go na straconej pozycji, gdyż poradził sobie w box-office imponująco i stał się najlepiej zarabiającym blockbusterem w pandemicznej rzeczywistości, i to nie tylko w Hollywood. O dziwo, obraz ten został również doceniony przez krytyków i zebrał na ogół pozytywne opinie. Ja mam mieszane odczucia względem niego, ale najpierw przybliżę Wam fabułę - King Kong znajduje się w ogromnym ośrodku badawczym na Wyspie Czaszki, należącym do organizacji Monarcha, jednakże naukowcy chcą odnaleźć jego prawdziwy dom. W tym celu zostaje zorganizowana wyprawa do wnętrza Ziemi, gdzie rzekomo znajduje się ukryty świat (tzw. "Pusta Ziemia"), z jakiego podchodzą wszyscy Tytani. Godzilla tymczasem niespodziewanie zaczyna atakować miasta, w tym kompleks budynków należących do korporacji Apex Cybernetics. Wyraźnie poszukuje także Konga, z jakim pragnie się zmierzyć.
Scenariusz tego utworu jest niestety fatalny, nawet jak na standardy gatunku oraz tej serii. Więcej tutaj fantastyki i pseudonaukowych teorii niż kiedykolwiek wcześniej. Przy "Godzilla vs. Kong" to nawet "Godzilla: Ostatnia wojna" lub "Godzilla kontra Megalon" zachowują więcej powagi, a także umownego realizmu. Akcja filmu z 2021 roku rozgrywa się niby we współczesności, ale mamy technologię rodem ze "Star Wars", motyw ukrytego, rozległego ekosystemu z odwróconą grawitacją, znajdującego się pod powierzchnią naszej planety, tajemniczą moc ze źródła Ziemi, czy Króla Potworów, który swym promieniem przebija się do owego źródła. Czarę goryczy dopełnia King Kong odnajdujący jakiś magiczny, boski (?) topór swych przodków - wątek wyciągnięty niczym z Marvela. Żenujące jest również poczucie humoru - ani razu się nie uśmiechnąłem podczas seansu, natomiast nieraz zaliczyłem facepalma. Postacie ludzkie napisane są do chrzanu, bohaterowie są kompletnie nijacy, nudni, zaś aktorzy po planie chodzą wyraźnie zdezorientowani, zagubieni (zwłaszcza Kyle Chandler, który zagrał mniej niż Steven Seagal przez ostanie 20 lat). Sprawiają wrażenie jakby nikt nie udzielił im żadnych wskazówek pod kątem ich gry, niczego od nich nie oczekiwał, tylko wręczył kartkę z tekstem i wypchnął przed obiekty kamery. Jedynie młodziutka Millie Bobby Brown jakoś daje radę i jest pełna werwy. Łatwo także dostrzec recykling, jeżeli chodzi o antagonistów - Walter Simmons to taki klon Jonaha Alana z "Godzilli II", obdarzony niemalże takimi samymi cechami charakteru.
Największym plusem tego przedsięwzięcia są sceny z udziałem potworów i twórcy chociaż na tym polu się postarali, bowiem nareszcie mamy długi występ kaiju na ekranie, a przy tym dość satysfakcjonujący. Walki nie są jakoś mocno cięte w montażu, szarpane ani zaciemniane - monstra często widać w pełnej krasie, a i momentami tłuką się konkretnie. Ucieszyło mnie bardzo, że Godzilla pierwszy raz przedstawiany jest jak należy (nawet wizualnie) oraz pojedynkuje się jak na Króla Potworów przystało. Kong natomiast wygląda znacznie gorzej niż w "Wyspie Czaszki" z 2017 roku, tam jego animacja była solidniej dopracowana. Wspomnę jeszcze o krótkim epizodzie Mechagodzilli - wyraźnie scenarzyści wepchnęli go tutaj na siłę, na sam finisz, byle Godzilla oraz Kong musieli połączyć siły i pokonać wspólnego, potężnego oponenta. Cyborg ma słaby design i najpierw rusza z kopyta, by kilka minut później dać się porąbać magicznym toporem przez goryla (tak, wiem, że moc Mechagodzilli spadła).Szkoda, że w taki marginalny, bezceremonialny sposób potraktowano jednego z najsłynniejszych adwersarzy tej franczyzy. Dodatkowo maszyna nie została pokonana przez swojego biologicznego odpowiednika, lecz przez Konga.
Grafika komputerowa w tym filmie generalnie stoi na nierównym poziomie, niekiedy robi wrażenie, a niekiedy razi w oczy plastikowością. Pochwalę natomiast plastyczne zdjęcia oraz interesującą paletę kolorów; wolę to niż niesłynny mrok i kurz z pierwszej części z 2014 r., nakręconej przez Garetha Edwardsa, gdzie absolutnie nic nie widać, zaś człowiek tylko męczy wzrok próbując zlokalizować Króla Potworów. Soundtrack w mojej opinii był kompletnie bezpłciowy, nużący, bezapelacyjnie najgorszy z całej trylogii. Podsumowując - "Godzilla vs. Kong" to dzieło przeciętne, broniące się jedynie znośnymi efektami, przyzwoitymi sekwencjami mordobić między Tytanami oraz intersującym wizerunkiem Godzilli, jaki jest tu niezwykle dynamiczny, groźny, praktycznie niezwyciężony. Moja ocena to 5/10, mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane postawić ten tytuł na półce z DVD.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)