niedziela, 20 czerwca 2021

"Śmiertelny pierścień" (1992)

       

"Śmiertelny pierścień" (1992) - film o popularnej w czasach wideo tematyce polowań na ludzi, bohaterem widowiska jest były żołnierz Matt Collins (Mike Norris), który wraz ze swoją dziewczyną zostaje porwany przez najemników Dantona Vachsa (Billy Drago) i przetransportowany na jego prywatną wyspę. Na miejscu okazuje się, że Danton to psychopata, organizujący polowania na człowieka i właśnie wybrał Matta na kolejną "zwierzynę" - mężczyzna zostaje wypuszczony z kilkugodzinną przewagą, natomiast później zaczynają go ścigać "łowcy". Były komandos wykorzystuje jednak swoje dawne umiejętności i nie będzie łatwym celem, a z czasem role biorących udział w łowach się odwracają. "Śmiertelny pierścień" bardzo przypomina nakręconą dwa lata po nim "Grę o przeżycie", aczkolwiek blado przy niej wypada - zabrakło odpowiedniego tempa (akcja zbyt wolno się rozkręca), zaś wykonanie mamy mocno przeciętne. Również nasz protagonista prezentuje się kiepsko - Mike Norris to nie Chuck - nie ta charyzma, nie te umiejętności. Mike jest nieprzekonujący jako ekranowy twardziel, a walki z jego udziałem są mizernie nakręcone, pozbawione jakiejkolwiek efektowności czy wiarygodności. Widać markowane, często "lekkie" ciosy, wyprowadzane bez siły, a choreografia jest biedna. Można będzie też dostrzec ewidentnie gumowy nóż oraz niebieski materac w jednej ze scen. Pojawiające się strzelaniny ujdą, aczkolwiek nie robią większego wrażenia (wyglądają dość tanio, efekty pirotechniczne są bardzo skromne).

Wcielający się w głównego antagonistę Billy Drago jak zawsze zwraca na siebie uwagę, chociaż zauważyłem, że nieco przejadł mi się jego wizerunek wiecznie "złego do szpiku kości". Ja wiem, że sama twarz tego charakterystycznego aktora zdradza z jaką postacią będziemy mieć do czynienia, aczkolwiek nie zaszkodziłoby, gdyby scenarzyści niekiedy trochę bardziej rozpisali/rozbudowali postacie odgrywane przez Billy'ego, a nie tylko przedstawili je na zasadzie "on jest zły". Niemniej jednak - genialnego Drago nigdy za dużo 😏. Na drugim planie zobaczymy z kolei Dona Swayze'ego (brat Patricka) oraz Chada McQueena (mnie on z wyglądu przypominał bardziej Toma Sizemore'a niż swojego ojca, Steve'a).W tle mignie nam dodatkowo Branscombe Richmond (w jednej scenie tylko występuje), Henry Kingi i George Cheung. "Śmiertelny pierścień" to niepozbawiony wad przeciętniak, lecz mimo wszystko dobrze się go ogląda. Solidny jest tu przede wszystkim klimat, a najciekawsze sceny to te, kiedy Matt szykuje się w lesie, by stawić czoła swoim oprawcom. Zastawia pułapki, kamufluje się i tak dalej. Takie momenty ceni sobie każdy widz wychowany na "Rambo", "Commando", czy innych hiciorach ery VHS. Znajdzie się też tutaj kilka dobrze nakręconych, krwawych ujęć (nie będę jednak ich opisywał, żeby nie spoilerować), no i obowiązkowo sylikonowe cycki się pojawią parę razy w kadrze - a jak. Moja ocena to 5/10, obraz ten mam na kasecie od Imperial, czyta go słynny Lucjan Szołajski.  

niedziela, 23 maja 2021

"Niezawodna broń" (1991)

                                                                    

"Niezawodna broń" (1991) - bardzo zapomniana, aczkolwiek solidna produkcja, nakręcona przez Marka DiSalle'a, reżysera kultowego "Kickboxera". Film opowiada historię Jeffa Sandersa (Jeff Speakman) - budowlańca oraz mistrza sztuki walki karate Kenpō, który musi pomścić swego mentora (w tej roli Mako), zamordowanego przez koreańską mafię. Mężczyzna prowadzi śledztwo na własną rękę; pragnie odnaleźć zabójców swojego przyjaciela, a także osobę, jaka wydała na niego wyrok. Fabuła tego utworu jest niezbyt skomplikowana ani wyszukana, ale ma ciąg przyczynowo-skutkowy i wciąga, a to jest najważniejsze. Główny bohater idzie po nitce do kłębka podczas poszukiwań oprawców mentora, zaś we flashbackach dowiadujemy się co niego na temat jego przeszłości. Mały Jeff po śmierci matki stał się krnąbrny oraz agresywny, przez co ojciec oddał go pod opiekę Kima - nauczyciela techniki walki Kenpō. Sanders latami się w niej doskonalił, zaś Kim stał się jego życiowym przewodnikiem aż do chwili, gdy zginął z rąk gangsterów. Cieszę się, że pokazano trochę momentów z młodości Jeffa, dzięki temu lepiej go poznajemy i zobaczymy jakie relacje łączyły go z Kimem. Postać Sandersa napisana jest naprawdę przyzwoicie, zaś Speakman rewelacyjnie go wykreował - to nie żaden mięśniak, agent od zadań specjalnych, czy inny eks-komandos, tylko zwykły facet, robotnik budowalny, który w dzieciństwie miał trochę pod górkę i zainteresował się sztukami walk. Lata treningów z kolei uczyniły z niego doskonałego wojownika, co Jeff niekiedy wykorzystuje w życiu codziennym. 

Choreografia pojedynków w "Niezawodnej broni" jest niesamowita oraz widowiskowa, natomiast montaż i praca kamery wypadają wyśmienicie. Śmiało mogę powiedzieć, że realizacja scen mordobić jest na poziomie tej z "Kickboxera" lub "Krwawego sportu". Widać również, że aktorzy mają sportowe doświadczenie i odpowiednie umiejętności, przez co na ekranie wypadają wiarygodnie. Szczególnie Jeff Speakman, którego ruchy i precyzja w zadawaniu ciosów zachwycają. Jeżeli dobrze doczytałem, to był on pierwszym i ostatnim gwiazdorem filmów martial-arts, który zaprezentował styl karate Kenpō w kinie (a recenzowany tytuł jest chyba najlepszym i najsłynniejszym w jego artystycznym dorobku). Poza nim zobaczymy tutaj jeszcze takich wyjadaczy jak Cary-Hiroyuki Tagawa, Mako, James Hong, "Profesor" Toru Tanaka, zaś w epizodzie migną nam dodatkowo Clyde Kusatsu, James Lew, czy Branscombe Richmond. Obsadę mamy naprawdę mocną 😉. Ogromną zaletą tego projektu jest także klimat lat 90. oraz ery kaset wideo i wpadający w ucho soundtrack. Przewinie się nawet kawałek "I've Got The Power" zespołu Snap!. Osobiście gorąco polecam "Niezawodną broń", to kipiący akcją, perfekcyjnie wykonany, zapadający w pamięć film kopany. Mam go nagranego ze starego Polsatu, lektorem tej wersji jest Zdzisław Szczotkowski. Moja ocena to 8/10,wystawione z czystym sumieniem.

niedziela, 9 maja 2021

"Czarny orzeł" (1988)

                                                                            

"Czarny orzeł" (1988) - jeden z pierwszych filmów Van Damme'a, który występuje tutaj w drugoplanowej, negatywnej roli (czyli identycznie jak w "Bez powrotu" z 1986 r., i nawet znowu wciela się w "ruskiego"). O ile jednak poprzedni projekt Jean-Claude'a, o jakim wspominałem, był całkiem niezły i doczekał się z czasem statusu produkcji kultowej, tak "Czarny orzeł" nie cieszy się zbytnią popularnością wśród miłośników kina kopanego ery VHS. Osobiście również uważam ten tytuł za niewypał i tanią ramotkę, broniącą się jedynie malowniczymi plenerami Malty. Obraz ten utrzymany jest w zimnowojennym klimacie, gdzie amerykański agent CIA Ken Tani (Shô Kosugi) musi przechytrzyć KBG i wydostać ze znajdującego się na dnie Morza Śródziemnego wraku myśliwca F-111 tajne, laserowe urządzenie. Cóż, ciężko nie odnieść wrażenia, że opisywana pozycja to niskobudżetowa (koszt realizacji to ok. 3 miliony dolarów) podróbka Bonda z elementami sztuk walk. Z tym, że fabuła widowiska jest nużąca jak flaki z olejem, a ilość scen akcji zaledwie śladowa. Możliwe, że twórcy chcieli bardziej się skupić na samej historii, ale nie jest ona na tyle rozbudowana i wciągająca, by jakoś mocniej się w nią zaangażować. Nie jest też jakoś źle napisana, ale zbyt ją rozwleczono w czasie, że zwyczajnie nudzi. Mimo, że mamy tutaj kilka różnych wątków, to podczas seansu można spokojnie wyjść na zakupy, czy strzelić gdzieś z kumplem szybki browar i dalej będziemy w temacie, nic ważnego  nam nie umknie.                                        

Sekwencje pościgów, czy strzelanin są raczej sztampowe, pokazane w mało ciekawy sposób - do tego stopnia, że po projekcji zapominamy o wszystkich, jakie zobaczyliśmy. Pojedynki nakręcono dość przyzwoicie (wszak Shô Kosugi oraz JCVD to nie byle kto), aczkolwiek zdecydowanie ich za mało. Za często są również przerywane innymi ujęciami. Jednakże i tak to największy plus "Czarnego orła". Na pochwałę zasługują jeszcze zdjęcia, nagrywane na Malcie i w Rzymie. Ładne, w dodatku ochoczo filmowane widoki cieszą oko oglądającego. Szkoda, że ilustruje je słaba muzyka, ale już kij z nią. Van Damme, widoczny tu zaledwie kilka/kilkanaście minut zwraca uwagę i wydaje się najciekawszą personą. Shô Kosugi kopie konkretnie, jako "ten dobry" spisuje się niezgorzej, ale moim zdaniem brakuje mu charyzmy, by pociągnąć całość. Nie, żebym jojczył, ale uważam, że on i Belg powinni mieć mniej-więcej podobny czas ekranowy, to znaczniej lepiej oglądałoby się ten film. Spokojnie też można by było go poskracać i dodać kilka mordobić 😉. Po "Czarnego orła" raczej nie warto sięgać, no chyba, że naprawdę się lubi wszelkie gnioty z epoki wideo lub jest się fanem JCVD, czy też Shô Kosugi'ego. Rozczarowujący, prostacki utwór szpiegowski z mało wyrazistą intrygą - moja ocena to 4/10, największe atuty to urokliwa sceneria oraz epizod Jean-Claude'a. Mam to nagrane z TVP1 z lat 90., lektorem tej wersji jest Jacek Brzostyński. Widziałem też kilka lat temu współczesną wersję ze stacji TV4, ale nie pamiętam, kto tam czytał.             

czwartek, 22 kwietnia 2021

"Poza zasięgiem" (2004)

"Poza zasięgiem” (2004) – drugi film ze Stevenem Seagalem nagrywany w Polsce, o wiele lepiej napisany i zrealizowany niż poprzedni („Cudzoziemiec”), aczkolwiek nadal ciężko tu mówić o kinie dobrym, czy chociażby przeciętnym. Seagal wciela się w tej produkcji w jakiegoś faceta, który… lubi pomagać zwierzętom oraz koresponduje listownie z czternastoletnią Polką z sierocińca, Ireną Morawską (Ida Nowakowska). Pewnego dnia dziewczynka zostaje sprzedana handlarzom żywym towarem. Kiedy kontakt z nią urywa się, główny bohater przyjeżdża do Warszawy, by odnaleźć swoją młodą przyjaciółkę oraz wymierzyć sprawiedliwość jej oprawcom. "Poza zasięgiem” obdarzone jest w miarę przejrzystą fabuła (przynajmniej wiadomo, o co w niej chodzi), w dodatku nawet dość przyzwoicie przez reżysera prowadzoną. Oczywiście są dziury logiczne w scenariuszu i cała masa niedopowiedzeń – np. skąd mężczyzna w średnim wieku z Ameryki zna polską nastolatkę z tzw. "bidula”. Kim on w ogóle jest, co ich łączy? Tego się nie dowiemy. Przekonamy się natomiast, że w naszym kraju każdy biegle włada angielskim, a Polacy nawet między sobą rozmawiają w tym języku 😏. Steven Seagal z kolei może bezproblemowo wejść na komisariat, skorzystać z komputera i pomóc policyjnemu technikowi poprawić jakość zdjęcia jednej z uprowadzonych dziewczynek. Nikt nie interesuje się, co on tam w ogóle robi. Wspomnę również, że owy komisariat wygląda jak siedziba FBI, czy innego CIA, stanowi wielkie, skomputeryzowane miejsce, wyposażone w duże ekrany na ścianach i tak dalej.

Zaszła tu niezła zmiana perspektywy po „Cudzoziemcu”, w którym Polska wyglądała jak w czasach PRL - nikt nie używał komórek, wszędzie wisiały stare telefony z tarczą, a i używane były chyba nawet magnetofony szpulowe. Państwo widać się mocno rozwinęło od czasu wcześniejszej wizyty pulchnego aktora 😏.Od strony technicznej "Poza zasięgiem” nie urywa tyłka, ale jakoś żałośnie też nie jest, ot - zwyczajne wykonanie po linii najmniejszego oporu. Strzelaniny są "takie se", zaś walki może byłby niezgorsze, gdyby nie fakt, że Steven Seagal ma niezborne, powolne ruchy i twórcy muszą tuszować to w każdy możliwy sposób. Nie robią tego tak chamsko oraz nieprofesjonalnie jak w "Zabójczym celu" lub "Zatopionych", lecz jednak praca kamery, czy montaż muszą odpowiednio wspomagać otyłego gwiazdora. No i pojedynki muszą trwać naprawdę krótko, żeby się zanadto nie zmęczył, choć i tak często zastępowany jest dublerem (nawet jeśli robi zwykłego fikołka). Odniosłem też wrażenie, że w niektórych momentach był również dubbingowany (narracja), a i dłonie nie należały do niego, kiedy były zbliżenia na palce uderzające w klawiaturę (coś zbyt szczupłe). Jedynie zaskoczyło mnie, że Steven nie kreował się na turbo-niepokonanego typa, zebrał kilka ciosów i chwilę go zamroczyło (finałowe starcie). Moja ocena to 4/10 - "Poza zasięgiem" to przynudzające widowisko z niższej półki, aczkolwiek oglądalne. Utwór ten mam nagrany z TVP1 (25 grudnia 2010), lektorem tej wersji jest Marek Ciunel

środa, 21 kwietnia 2021

"Godzilla vs. Kong" (2021)


                          UWAGA! TEKST ZAWIERA SPOILERY!!!

"Godzilla vs. Kong" (2021) - na dwóch poprzednich częściach tego reaktywowanego po latach uniwersum byłem w kinie (podobnie jak na "Kong: Wyspa Czaszki"), lecz tym razem musiałem obejść się smakiem i najnowszą odsłonę obejrzeć w domowym zaciszu, w dodatku z nieoficjalnego źródła. Niestety, dla kina nadeszły ciężkie czasy... Wracając jednak do tematu - "Godzilla vs. Kong" był projektem, który powstawał po cichu, w odróżnieniu od wcześniejszych odsłon, gdzie informowano o wszystkim, co dzieje się na planie. Wielu fanów nie wierzyło w powodzenie tego filmu, jednak okazało się, że brak akcji promocyjnych wcale nie postawił go na straconej pozycji, gdyż poradził sobie w box-office imponująco i stał się najlepiej zarabiającym blockbusterem w pandemicznej rzeczywistości, i to nie tylko w Hollywood. O dziwo, obraz ten został również doceniony przez krytyków i zebrał na ogół pozytywne opinie. Ja mam mieszane odczucia względem niego, ale najpierw przybliżę Wam fabułę - King Kong znajduje się w ogromnym ośrodku badawczym na Wyspie Czaszki, należącym do organizacji Monarcha, jednakże naukowcy chcą odnaleźć jego prawdziwy dom. W tym celu zostaje zorganizowana wyprawa do wnętrza Ziemi, gdzie rzekomo znajduje się ukryty świat (tzw. "Pusta Ziemia"), z jakiego podchodzą wszyscy Tytani. Godzilla tymczasem niespodziewanie zaczyna atakować miasta, w tym kompleks budynków należących do korporacji Apex Cybernetics. Wyraźnie poszukuje także Konga, z jakim pragnie się zmierzyć. 

Scenariusz tego utworu jest niestety fatalny, nawet jak na standardy gatunku oraz tej serii. Więcej tutaj fantastyki i pseudonaukowych teorii niż kiedykolwiek wcześniej. Przy "Godzilla vs. Kong" to nawet "Godzilla: Ostatnia wojna" lub "Godzilla kontra Megalon" zachowują więcej powagi, a także umownego realizmu. Akcja filmu z 2021 roku rozgrywa się niby we współczesności, ale mamy technologię rodem ze "Star Wars", motyw ukrytego, rozległego ekosystemu z odwróconą grawitacją, znajdującego się pod powierzchnią naszej planety, tajemniczą moc ze źródła Ziemi, czy Króla Potworów, który swym promieniem przebija się do owego źródła. Czarę goryczy dopełnia King Kong odnajdujący jakiś magiczny, boski (?) topór swych przodków - wątek wyciągnięty niczym z Marvela. Żenujące jest również poczucie humoru - ani razu się nie uśmiechnąłem podczas seansu, natomiast nieraz zaliczyłem facepalma. Postacie ludzkie napisane są do chrzanu, bohaterowie są kompletnie nijacy, nudni, zaś aktorzy po planie chodzą wyraźnie zdezorientowani, zagubieni (zwłaszcza Kyle Chandler, który zagrał mniej niż Steven Seagal przez ostanie 20 lat). Sprawiają wrażenie jakby nikt nie udzielił im żadnych wskazówek pod kątem ich gry, niczego od nich nie oczekiwał, tylko wręczył kartkę z tekstem i wypchnął przed obiekty kamery. Jedynie młodziutka Millie Bobby Brown jakoś daje radę i jest pełna werwy. Łatwo także dostrzec recykling, jeżeli chodzi o antagonistów - Walter Simmons to taki klon Jonaha Alana z "Godzilli II", obdarzony niemalże takimi samymi cechami charakteru.

Największym plusem tego przedsięwzięcia są sceny z udziałem potworów i twórcy chociaż na tym polu się postarali, bowiem nareszcie mamy długi występ kaiju na ekranie, a przy tym dość satysfakcjonujący. Walki nie są jakoś mocno cięte w montażu, szarpane ani zaciemniane - monstra często widać w pełnej krasie, a i momentami tłuką się konkretnie. Ucieszyło mnie bardzo, że Godzilla pierwszy raz przedstawiany jest jak należy (nawet wizualnie) oraz pojedynkuje się jak na Króla Potworów przystało. Kong natomiast wygląda znacznie gorzej niż w "Wyspie Czaszki" z 2017 roku, tam jego animacja była solidniej dopracowana. Wspomnę jeszcze o krótkim epizodzie Mechagodzilli - wyraźnie scenarzyści wepchnęli go tutaj na siłę, na sam finisz, byle Godzilla oraz Kong musieli połączyć siły i pokonać wspólnego, potężnego oponenta. Cyborg ma słaby design i najpierw rusza z kopyta, by kilka minut później dać się porąbać magicznym toporem przez goryla (tak, wiem, że moc Mechagodzilli spadła).Szkoda, że w taki marginalny, bezceremonialny sposób potraktowano jednego z najsłynniejszych adwersarzy tej franczyzy. Dodatkowo maszyna nie została pokonana przez swojego biologicznego odpowiednika, lecz przez Konga.                        

Grafika komputerowa w tym filmie generalnie stoi na nierównym poziomie, niekiedy robi wrażenie, a niekiedy razi w oczy plastikowością. Pochwalę natomiast plastyczne zdjęcia oraz interesującą paletę kolorów; wolę to niż niesłynny mrok i kurz z pierwszej części z 2014 r., nakręconej przez Garetha Edwardsa, gdzie absolutnie nic nie widać, zaś człowiek tylko męczy wzrok próbując zlokalizować Króla Potworów. Soundtrack w mojej opinii był kompletnie bezpłciowy, nużący, bezapelacyjnie najgorszy z całej trylogii. Podsumowując - "Godzilla vs. Kong" to dzieło przeciętne, broniące się jedynie znośnymi efektami, przyzwoitymi sekwencjami mordobić między Tytanami oraz intersującym wizerunkiem Godzilli, jaki jest tu niezwykle dynamiczny, groźny, praktycznie niezwyciężony. Moja ocena to 5/10, mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane postawić ten tytuł na półce z DVD.