wtorek, 24 listopada 2020

"Wstrząsy: Zimny dzień w piekle" (2018)

"Wstrząsy: Zimny dzień w piekle" (2018) - w arktycznej części Kanady, a dokładniej na terytorium Nunavut, naukowcy ze stacji badawczej zostają zaatakowani przez graboida. Okazuje się, że może być ich więcej, więc na pomoc zostaje wezwany Burt Gummer (Michael Gross) - specjalista od zwalczania tych istot, który obecnie zajmuje się prowadzeniem sklepu Waltera Chenga w miasteczku Perfection. Mężczyzna początkowo sceptycznie podchodzi do sprawy, lecz ostatecznie zgadza się na wyprawę oraz zabiera na nią swojego syna, Travisa Walkera. Po dotarciu do ośrodka badawczego w Nunavut cały kompleks zostaje opanowany przez chwytoidy oraz dupodmuchy - Gummer, Walker i badacze muszą ukrywać się w laboratoriach i budynkach technicznych. Na domiar złego wychodzi na jaw, że Burt zainfekowany jest śmiercionośnym, pasożytniczym organizmem, jakiego "nabawił się" wiele lat temu, kiedy połknął go graboid. Jedynym ratunkiem dla survivalisty jest antidotum, które trzeba pozyskać z jadu żywego zwierzęcia. Travis oraz Valeria McKee - stażystka, córka Vala McKee postanawiają je zdobyć i tym samym ocalić Burta. Szósta część utrzymuje mniej więcej podobny poziom jak poprzednia, zresztą ponownie na stołku reżyserskim zasiadł Don Michael Paul (odpowiada on również za nakręcenie tegorocznego sequela). Wystarczy spojrzeć w filmografię tegoż  rzemieślnika i już wiadomo, że nie jest to właściwa osoba na właściwym stanowisku - jego dorobek to głównie niżowe, pozbawione jakiejkolwiek klasy szmiry, a największe osiągnięcie to najlepsza z najgorszych (czy też ostatnia strawna - jak zwał, tak zwał) produkcja Stevena Seagala (mowa o "Wpół do śmierci").                      

Don Michael Paul to wyrobnik idący po linii najmniejszego oporu, który lubuje się w odcinaniu kuponów od kultowych tytułów ("Gliniarz w przedszkolu 2", współczesne odsłony "Snajpera"), a ostatnio położył łapy właśnie na tej franczyzie i co chwila raczy nas kolejną odtwórczą kontynuacją. O ile scenariusz "Zimnego dnia w piekle" ujdzie, tak z jego wizualizacją jest o wiele gorzej. Tym razem akcja osadzona została w zimowej scenerii oraz stacji badawczej - to pomysłowy zabieg i co najważniejsze, całkiem sensowny. Logiczne, że chwytoidy odnajdywane są w różnych zakątkach świata i na skutek wielu zmian klimatyczno-geologicznych ewoluują czy uaktywniają się w innym środowisku. Szkoda tylko, że nie można liczyć na żadne napięcie ani rozrywkę - sama zmiana scenografii to za mało, by film był bardziej interesujący. Szóstka dłuży się, fragmentami wręcz nudzi, a poza chorobą Burta (i tak potraktowaną marginalnie) absolutnie niczym nowym nie zaskakuje, tak więc główni bohaterowie po raz n-ty zostają odcięci od cywilizacji, uwięzieni w skromnych zabudowaniach i muszą słuchać się Gummera. Czy naprawdę fabuły nie dało się poprowadzić w mniej schematyczny, mechaniczny sposób? Choćby motyw zarażenia Burta okazał się na tyle ciekawy, że można było go bardziej wykorzystać, przykładowo: początkowo likwidacja bestii przebiega zgodnie z planem, ale stan zdrowia naszego miłośnika broni mocno się pogarsza, więc trzeba go przetransportować w bardziej bezpieczną lokalizację i reszta ekipy zamiast skupiać się na walce z potworami, to rozdziela się i jedna część próbuje schwytać graboida, by pozyskać przeciwciała, a druga stara się zająć Burtem i wywieźć go. Moim zdaniem byłaby to niewielka zmiana, ale wpływająca na odbiór. Jak to mówią, diabeł tkwi w szczegółach 😉.                                

Jeżeli chodzi o efekty specjalne, to jak zwykle bez szału - mamy masę przeciętnego, a nieraz wręcz słabego CGI oraz wyjątkowo sztuczny model animatroniczny, ledwie poruszający szczękami, zdecydowanie najgorszy z całej sagi. Natomiast, o dziwo, poprawił się humor - daleko mu do błyskotliwego czy zabawnego, ale niekiedy można się uśmiechnąć, no i co najważniejsze, zrezygnowano z takiego błazeńskiego, niesmacznego, jakiego mogliśmy uświadczyć w piątce. Postacie poza Burtem w większości nadal są bezbarwne, ale chociaż ładne laski tu występują - wiem, że to słaba argumentacja, ale przynajmniej jest czym oczy nacieszyć. Poza tym Valeria czy doktor Sims są dość sympatyczne, a i miło poznać córkę Vala, która również używa tego zdrobnienia do swojego imienia. Oprawa muzyczna ani mnie ziębiła ani grzała - po prostu była, coś tam w tle pobrzmiewało, aczkolwiek ciężko to ocenić, bo w ogóle nie zapadło w pamięć. "Zimny dzień w piekle" zasługuje na miano co najwyżej przeciętnego sequela (do totalnej katastrofy mimo wszystko jeszcze brakuje), zrealizowanego niemal w identyczny sposób jak poprzednik. Twórcy uniknęli niektórych błędów z przeszłości (mniej idiotyczne, gimnazjalne gagi), choć inne uwypuklili (jeszcze większa nuda oraz bazowanie na kliszowej intrydze) i popełnili nowe (spychanie na trzeci plan świeżych wątków, mających potencjał), więc się wyrównuje. Moja ocena to 4/10 na szynach.                           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)