Don Michael Paul to wyrobnik idący po linii najmniejszego oporu, który lubuje się w odcinaniu kuponów od kultowych tytułów ("Gliniarz w przedszkolu 2", współczesne odsłony "Snajpera"), a ostatnio położył łapy właśnie na tej franczyzie i co chwila raczy nas kolejną odtwórczą kontynuacją. O ile scenariusz "Zimnego dnia w piekle" ujdzie, tak z jego wizualizacją jest o wiele gorzej. Tym razem akcja osadzona została w zimowej scenerii oraz stacji badawczej - to pomysłowy zabieg i co najważniejsze, całkiem sensowny. Logiczne, że chwytoidy odnajdywane są w różnych zakątkach świata i na skutek wielu zmian klimatyczno-geologicznych ewoluują czy uaktywniają się w innym środowisku. Szkoda tylko, że nie można liczyć na żadne napięcie ani rozrywkę - sama zmiana scenografii to za mało, by film był bardziej interesujący. Szóstka dłuży się, fragmentami wręcz nudzi, a poza chorobą Burta (i tak potraktowaną marginalnie) absolutnie niczym nowym nie zaskakuje, tak więc główni bohaterowie po raz n-ty zostają odcięci od cywilizacji, uwięzieni w skromnych zabudowaniach i muszą słuchać się Gummera. Czy naprawdę fabuły nie dało się poprowadzić w mniej schematyczny, mechaniczny sposób? Choćby motyw zarażenia Burta okazał się na tyle ciekawy, że można było go bardziej wykorzystać, przykładowo: początkowo likwidacja bestii przebiega zgodnie z planem, ale stan zdrowia naszego miłośnika broni mocno się pogarsza, więc trzeba go przetransportować w bardziej bezpieczną lokalizację i reszta ekipy zamiast skupiać się na walce z potworami, to rozdziela się i jedna część próbuje schwytać graboida, by pozyskać przeciwciała, a druga stara się zająć Burtem i wywieźć go. Moim zdaniem byłaby to niewielka zmiana, ale wpływająca na odbiór. Jak to mówią, diabeł tkwi w szczegółach 😉.
Jeżeli chodzi o efekty specjalne, to jak zwykle bez szału - mamy masę przeciętnego, a nieraz wręcz słabego CGI oraz wyjątkowo sztuczny model animatroniczny, ledwie poruszający szczękami, zdecydowanie najgorszy z całej sagi. Natomiast, o dziwo, poprawił się humor - daleko mu do błyskotliwego czy zabawnego, ale niekiedy można się uśmiechnąć, no i co najważniejsze, zrezygnowano z takiego błazeńskiego, niesmacznego, jakiego mogliśmy uświadczyć w piątce. Postacie poza Burtem w większości nadal są bezbarwne, ale chociaż ładne laski tu występują - wiem, że to słaba argumentacja, ale przynajmniej jest czym oczy nacieszyć. Poza tym Valeria czy doktor Sims są dość sympatyczne, a i miło poznać córkę Vala, która również używa tego zdrobnienia do swojego imienia. Oprawa muzyczna ani mnie ziębiła ani grzała - po prostu była, coś tam w tle pobrzmiewało, aczkolwiek ciężko to ocenić, bo w ogóle nie zapadło w pamięć. "Zimny dzień w piekle" zasługuje na miano co najwyżej przeciętnego sequela (do totalnej katastrofy mimo wszystko jeszcze brakuje), zrealizowanego niemal w identyczny sposób jak poprzednik. Twórcy uniknęli niektórych błędów z przeszłości (mniej idiotyczne, gimnazjalne gagi), choć inne uwypuklili (jeszcze większa nuda oraz bazowanie na kliszowej intrydze) i popełnili nowe (spychanie na trzeci plan świeżych wątków, mających potencjał), więc się wyrównuje. Moja ocena to 4/10 na szynach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)