Twórcy sami nie do końca wiedzieli, czy chcą nam pokazać nastrojowy, jeżący włos na głowie dreszczowiec w stylu "Omenu" albo "Dziecka Rosemary" czy ekranową rąbankę ze Schwarzeneggerem i dali trochę tego, trochę tego, co oczywiście nie skończyło się dobrze. Przykładowo, mamy dość refleksyjne sceny z kuszeniem Jericho przez szatana, wątek jego depresji po stracie bliskich, motywy religijne, a chwilę później widzimy, jak Cane zbroi się niczym Commando, obwiesza się bronią jak choinka i ma zamiar spuścić wpierdol gościowi z piekielnych czeluści. Bez mrugnięcia okiem wali w niego wszystkim, co ma w zasięgu ręki i mimo licznych ran oraz skrajnego zmęczenia zawsze wykazuje pełną gotowość do wyczerpującej walki. Wiem, że Arnold słynie z image'u twardego faceta z karabinem w dłoni i za to go kochamy, aczkolwiek tutaj zostało to wciśnięte wyjątkowo na siłę, bez potrzeby, byle tylko skorzystać na takim właśnie, charakterystycznym wizerunku Schwarzeneggera. Szkoda, bo kreowany przez niego bohater początkowo był ciekawą personą, wypaloną, nękaną przed demony przeszłości; aktor również robił co mógł, by grany przez niego Jericho stanowił postać dramatyczną, złożoną, ale skrypt wyraźnie go ograniczał. Nie ma się jednak czemu dziwić, skoro scenarzysta raz przedstawiał go jako udręczony wrak człowieka i cynika, a raz jako nieskazitelnego, niezmordowanego wojownika.
Działania szatana zostały natomiast pozbawione logiki - posiada on ogromną moc, zaraz po przejęciu ciała bankiera demonstruje swoją siłę i wysadza restaurację (nawiasem mówiąc, nie wiadomo w jakim celu), ale by odnaleźć Christine potrzebuje tabunu satanistów i innych przydupasów, robiących głównie za mięso armatnie. Mając także paranormalne zdolności, często ściga ją i Cane'a na piechotę oraz stawia na konfrontację wręcz 😉. Nie rozumiem również, dlaczego "wcielił się" w przypadkową osobę, a nie w kogoś z najbliższego otoczenia Christine, obdarzonego przez nią zaufaniem, gdyż wtedy cała sprawa byłaby o wiele prostsza. Przez te wszystkie bzdety oraz niedorzeczności "I stanie się koniec" wzbudza u oglądającego uśmiech politowania, nie zaś uczucie grozy czy napięcia. Efekty specjalne stoją na nierównym poziomie - o ile te praktyczne czy pirotechnika prezentowały się solidnie, to CGI czy green-screen mocno rzucało się w oczy. Za pierwszym razem bardzo mi to przeszkadzało, ale teraz łatwiej mi przetrawić animację komputerową z lat 90., bo choć raziła kiczem, to posiadała jakiś tam swój urok. Ogólnie rzecz biorąc, film ten ogląda się dobrze, jak już wspomniałem, posiada on przyzwoity klimat, soundtrack jest udany, a rola Arnolda interesująca (przynajmniej częściowo). Niestety, z powodu licznych głupot, niespójnej formy oraz traktowania widza jak idiotę moja ocena to 4/10. Mam to na VHS od Imperial, lektorem tej wersji jest Janusz Szydłowski. Obraz ten widziałem jeszcze w TVP2 kilka lat temu, ale nie pamiętam, kto tam czytał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)