poniedziałek, 13 lipca 2020

"Adrenalina" (1996)

"Adrenalina" (1996) - kolejna tania, campowa, acz pocieszna produkcja autorstwa Alberta Pyuna - niekoronowanego króla klasy B ery wideo, stanowiąca połączenie action-horroru z krwawym kinem science-fiction. Mamy rok 2007 - ludzkość zdziesiątkował niezidentyfikowany wirus, pochodzący z Europy Wschodniej. Zaraza po przetoczeniu się po Starym Kontynencie, stopniowo dociera do Stanów Zjednoczonych, które w obawie przed epidemią otwierają obozy kwarantanny dla imigrantów z innych państw. Jeden z takich ośrodków zostaje utworzony na terenie Bostonu, a niedługo później pojawia się w nim tajemniczy mutant, będący nosicielem owego wirusa. Istota po upływie 6 godzin zacznie zarażać wszystkich ludzi napotkanych na swojej drodze - do jej odnalezienia i zlikwidowania zostają wysłani doborowi policjanci, w tym oficer Delon (Natasha Henstridge) oraz charakterny Lemieux (Christopher Lambert). Kiedy bestia schodzi kanałami do dawnego więzienia, ścigający stają się ścigani i rozpoczyna się gra o życie - nie tylko ich, ale i reszty świata. "Adrenalina" to niemalże typowy obraz spod ręki Alberta Pyuna, w którym standardowo mamy szczątkowy scenariusz, tanie dekoracje oraz masę ekranowych głupot, nienadających się do traktowania na poważnie (Lemieux postrzelony jakieś dobre 6-7 razy w różne części ciała nie wykrwawia się, a ponadto znajduje jeszcze siły na słowne odgrażanie się czy szamotanie z przeciwnikiem).
Reżyser pragnie nam także pokazać wizję świata pogrążonego w chaosie, opanowanego przez nieznaną infekcję, chylącego się ku upadkowi (są tu postapokaliptyczne naleciałości), aczkolwiek z powodu zapewne mikroskopijnego budżetu serwuje nam widok raptem paru ulic, obskurnego blokowiska wyglądającego dziwnie znajomo (myślę, że u nas znalazłoby się niejedno takie zaśmiecone, obstawione starymi samochodami, niewymagające stawiania dodatkowych dekoracji) i opuszczonej rudery przypominającej raczej piwnice jakiegoś magazynu/fabryki niż podziemia dawnego więzienia, w której rozgrywa się większość wydarzeń. Nic dziwnego, że tak to się prezentuje, skoro materiał realizowano w rejonie Europy Środkowo-Wschodniej (Bośnia i Hercegowina, Bratysława w Słowacji) i ochoczo filmowano tamtejszą scenerię (na ekranie pojawią się nawet bodaj słowackie auta z napisem "Policia"). Z tego, co czytałem w Internecie, akcja filmu pierwotnie miała być osadzona w Rumunii, ale wymuszono na twórcach, by przenieśli ją do Bostonu - może stąd takie europejskie lokacje i pojazdy, a nie inne? Ciężko powiedzieć, zresztą... mniejsza o to, na fabułę tak czy siak nie ma to żadnego wpływu. Efektów specjalnych nie uświadczymy tu praktycznie żadnych - krwawe momenty widzimy co prawda często, ale w zasadzie wszystko ogranicza się do zbliżenia na uzębienie zmutowanego, niebezpiecznego stworzenia, będącego niegdyś człowiekiem, po czym następuje cięcie i chwilę później mamy już wstawione ujęcia porozrywanych, uwalanych posoką trupów.
Montaż oraz praca kamery w "Adrenalinie" bywają chaotyczne, szybkie, lecz Pyun pragnął widowiska w stylu telewizyjnego reportażu i być może jest to zamierzone działanie. Projekt ten, podczas seansu właśnie kojarzył mi się trochę z relacją reporterską czy dokumentem, choć nie był utrzymywany w stylistyce filmu "found footage", kręconego z ręki (jednakże może przywodzić ją na myśl). Występujący w tym pociesznym serze Christopher Lambert niewiele ma do grania więc gra głównie swoim nazwiskiem, ponieważ jego bohater jest zwyczajnie papierowy - ma być twardy, męski oraz dzielnie znosić kolejne rany; obrywa sporo razy, a w kanalizacji spada na dno szybu, wychodząc z tego bez szwanku. Zawsze też wie wszystko najlepiej i podejmuje najsłuszniejsze decyzje. Natasha Henstridge to atrakcyjna blond heroina i tyle w sumie można o niej powiedzieć. Wbrew opiniom innych nie uważam tej aktorki za beztalencie - w tym przypadku po prostu wszystkie postacie są napisane płasko i jednowymiarowo. Na dalszym planie mignie nam jeszcze Andrew Divoff, znany z innych "dzieł" Alberta Pyuna, m.in "Wybuchu". "Adrenalina" to okropna tandeta, ale obdarzona przyjemnym klimatem i bliskimi nam, słowackimi plenerami. Całość, trwającą niecałe 70 minut (choć istnieje ponoć wersja rozszerzona) ogląda się o dziwo dość nieźle i można na tym tytule rozerwać się w nudny, wakacyjny wieczór, oczywiście pod warunkiem, że nie jest się zbyt wymagającym widzem lub też w pełni świadomie akceptuje niewyszukane kino klasy B z wszystkimi jego wadami oraz zaletami. Moja ocena to 5,5/10, mam to przedsięwzięcie na kasecie VHS od Vision, lektorem tej wersji jest Tomasz Knapik.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)