wtorek, 16 czerwca 2020

"John Rambo" (2008)

"John Rambo" (2008) - po ostatniej części, powstałej 20 lat wcześniej nikt nie spodziewał się, że Rambo jeszcze kiedykolwiek powróci na srebrny ekran, a sam Stallone nie wykazywał zainteresowania, by zagrać w kolejnej odsłonie. Po 2005 roku sytuacja uległa jednak nagłej zmianie (jeszcze przed wydaniem "Rocky'ego Balboa") i Sly postanowił ponownie wcielić się w słynnego weterana wojny wietnamskiej. John Rambo, po udziale w niejednym konflikcie zbrojnym, wiele lat później wreszcie odnalazł spokój i swoje miejsce na ziemi - mieszka  teraz w Tajlandii, gdzie zajmuje się łapaniem węży oraz przewożeniem ludzi po okolicznych wodach swoją łódką. Pewnego dnia zgłasza się do niego grupka amerykańskich misjonarzy, która chce, aby były żołnierz przetransportował ich do ogarniętej wojną Birmy. John początkowo kategorycznie odmawia, ale po wielu namowach ze strony atrakcyjnej Sary Miller zgadza się na wyprawę i pomaga im dostać się we wskazane miejsce. Niedługo później, stacjonując w jednej z wiosek, misjonarzy uprowadza birmańskie wojsko, dowodzone przez sadystycznego Pa Tee Tinta. Pastor kościoła, do którego należeli prosi Rambo, by dostarczył na teren wspomnianego kraju pięciu najemników, mających odszukać oraz wyciągnąć z niewoli porwanych orędowników. John podejmuje się tego zadania, jednak ma swój indywidualny plan działania; kierują nim osobiste pobudki, gdyż los niedawno poznanej Sary nie jest mu obojętny. Film otrzymał mieszane recenzje od krytyków, ale w kasie poradził sobie całkiem dobrze i był kolejnym obrazem obok "Rocky'ego Balboa", który przypomniał widowni o personie Stallone'a oraz jego kultowych kreacjach z epoki wideo. Fani cyklu mają o czwórce odmienne opinie - dla jednych stanowi ona najlepsze ogniwo franczyzy zaraz po oryginale, dla innych zaś kompletny niewypał, ocierający się o parodię poprzedników.
Osobiście nawet cenię sobie tę produkcję, jednak nie ukrywam, że pod pewnymi względami mnie rozczarowała - po pierwsze, Sylvester miał dwie dekady na napisanie ciekawego scenariusza, a właściwie przepisał ten z trójki, jedynie zmieniły się czasy, kraj, do jakiego udaje się główny bohater oraz osoba, którą musi odbić. Reszta pozostaje bez zmian, a i niektóre motywy zostały żywcem przeniesione ze skryptu wcześniejszej części (np. strzelanie z działka przez Johna, jego początkowa niechęć do podróży i zaangażowanie się w walkę z wrogim państwem dopiero wtedy, kiedy pojmany zostanie ktoś mu bliski, pojawiający się w ostatniej chwili rebelianci itd.). Po drugie: zdecydowanie za krótki czas trwania projektu (niecałe 80 minut) - większość wątków jest tu słabo rozwinięta, nienależycie rozpisana, natomiast rozwój wydarzeń często zostaje pozbawiony sensu i ma jedynie popychać akcję do przodu. Dobrym tego przykładem są motywacje Rambo, który spotyka na swej drodze misjonarzy i nie dość, że są dla niego obcy, to jeszcze nie pała do nich sympatią (oni do niego też nie, zresztą chcieli nawet zgłosić władzom to, że zabił na rzece piratów, stając w ich obronie), a mimo to decyduje się uwolnić tych zupełnie nieznanych mu ludzi i narażać dla nich własne życie. Rozumiem, że blondwłosa Sara zrobiła na nim niemałe wrażenie, ale zamienił z nią zaledwie parę słów, a poza tym ma ona faceta (fabuła sugeruje, że związana była z Michaelem). Zachowanie birmańskich trepów także jest dość dziwne - przetrzymują oni w swoim obozie kobiety, ale ich nie gwałcą i nie wykorzystują seksualnie w żaden inny sposób, tylko trzymają w klatkach, polewają alkoholem lub ciskają w nie petami. Mizogini jacyś czy co? Sarę co prawda zaciąga jakiś  mundurowy do swojej chatki, tyle że akurat w momencie, kiedy John jest w pobliżu i w samą porę zdąży ją ocalić. Przez 10 dni nikt jej jednak nie ruszał, pytanie więc, po co ją więzili (okupu też nie chcieli, a wyżywić musieli). Z kolei dowódca armii, Pa Tee Tint bierze do siebie na noc nastoletniego chłopca i spędza ją wraz z nim. Prawdopodobnie był pedofilem, ale zostało to pokazane dość mgliście, przez co musimy bazować na domysłach. 
Historia przedstawiona w "Johnie Rambo" jest niestety wtórna, mało logiczna oraz do bólu naiwna, aczkolwiek siłą tego tytułu są realistyczne, krwawe sekwencje batalistyczno-wojenne. Stallone uznał, że budżet przedsięwzięcia nie należy do ogromnych i jeżeli ma zostać ono jakkolwiek zapamiętane, to najlepiej skupić się na sporej dozie przemocy i brutalności, ponieważ sztuczna posoka zbyt wiele nie kosztuje. Zabieg ten spełnił jego oczekiwanie i myślę większości widzów - granat rozrywa nieprzyjaciela, do tego stopnia, że zostają z niego kości, strzępki ciała oraz palące się ubranie, natomiast pociski szatkują korpus albo odrywają kończyny czy głowę. Strzelaniny są więc dosadne, nierzadko wprawiające w osłupienie. Brakowało mi jedynie kultowego zastawiania pułapek przez Johna czy eliminacji przeciwnika za pomocą noża lub łuku. Myślę, że gdy protagonista biegł w finale za uciekającym Tintem, to mógł po drodze, po cichu wykańczać pozostałych przy życiu żołdaków z jego oddziału, ukrywających się za drzewami i krzakami, a dopiero w samej końcówce dopaść ich oficera. Tempo widowiska również mogło być nieco płynniejsze, ponieważ w pierwszej połowie zdarzają się nudnawe fragmenty, a z kolei w ostatnim akcie wszystko rozgrywa się naraz, nie dając oglądającemu chwili wytchnienia. Nietrudno też dostrzec, że montaż bywa czasem zbyt szybki i rwany po to, aby ukryć wiek Stallone'a oraz sprawić, by przed kamerą prezentował się korzystnie - był szybszy, silniejszy i sprytniejszy od swoich o wiele młodszych kompanów czy oponentów. Niemniej jednak, to właśnie on najlepiej odnajduje się w "Johnie Rambo", pomimo usilnych prób zatuszowania liczby jego wiosen, gdyż pozostałe postacie są raczej papierowe, nijakie - szczególnie najemnicy, robiący za mięso armatnie. Z ich ekipy, po seansie będziemy kojarzyć jedynie snajpera, najdłuższej goszczącego w kadrze i łysego, irytującego angola. Reszta jest kompletnie anonimowa.
Psychopatyczny Pa Tee Tint to kawał niezłego skurwysyna i chyba największy okrutnik w całej sadze, chociaż szkoda, że tylko na końcu spotyka on Johna - wcześniej panowie nie mają ze sobą żadnej interakcji i to pierwszy taki przypadek w tym cyklu (nawet w zeszłorocznej V Rambo miał osobiste porachunki z antagonistami). Sarah być może nie jest najgorzej wykreowana, ale jej relacje z naszym weteranem zostały słabo rozwinięte, a i po pewnym czasie dziewczyna niemal całkowicie znika z ekranu, więc ciężko jakoś szerzej wypowiedzieć się na jej temat. Mimo licznych niedociągnięć oraz wyraźnych minusów, "John Rambo" to przyzwoity utwór, obdarzony solidnym, gęstym klimatem oraz ładnymi zdjęciami. Także soundtrack jest naprawdę dobry, wpadający w ucho. Miło było zobaczyć ponownie Sly'a w jednym z jego najsławniejszych wcieleń, robiącego epicką, krwawą jatkę. Czwarta część z jednej strony powstała trochę na siłę, z drugiej jednak do serii coś wniosła i dzięki niej mogliśmy zobaczyć, czym para się Rambo na starość oraz jak masakruje zastępy birmańskich wojaków za pomocą działka. Moja ocena to mocne 6/10, ale gdyby scenariusz został bardziej dopracowany, to pewnie byłaby nieco wyższa. Mam to na DVD od Monolith z Maciejem Gudowskim (pojawiają się dwa bluzgi) oraz nagrane z Polsatu z Radosławem Popłonikowskim (całkowicie złagodzone tłumaczenie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)