"Przełęcz ocalonych" (2016) - na przełomie lat 80.-90., a także na początku nowego tysiąclecia, Mel Gibson był jedną z najbardziej cenionych gwiazd Hollywood. Nie tylko grywał w tak kultowych produkcjach jak "Zabójcza broń", "Mad Max" czy "Air America", ale nakręcił też w 1995 r. jeden z najsłynniejszych kinowych hitów - "Braveheart - Waleczne Serce". W 2004 r. Mel zrealizował głośną i kontrowersyjną "Pasję", która odbiła się szerokim echem w wielu środowiskach, a w 2006 r. sfilmował "Apocalypto", które odniosło spory sukces artystyczny i finansowy, po czym jego kariera gwałtownie przystopowała, gdy na światło dzienne wypłynęły prywatne brudy Gibsona. Aktora zatrzymano podczas jazdy pod wpływem alkoholu, rozstał się z żoną po 26 latach małżeństwa, co zaburzyło jego wizerunek jako osoby głęboko wierzącej, a i tak to nie koniec przewinień. Czarę goryczy dopełniły jego rzekomo antysemickie wypowiedzi (choć część zapewne poddano nadinterpretacji) oraz afera z kolejną partnerką, którą uderzył i srogo zwyzywał. W temacie jednak nie siedzę jakoś głęboko, by oceniać zachowanie Mela - nie usprawiedliwiam go, ale pewnie spora część tych newsów została odpowiednio podkoloryzowana przez media lub przeinaczona, co przecież nie jest niczym nowym. Do tego dochodzi wieloletni alkoholizm gwiazdora i choroba dwubiegunowa, z jaką się zmaga - to także z pewnością przyczyniło się do jego niezbyt chlubnego postępowania. Po tych wszystkich incydentach i ostrej (należy też dodać - zbyt rozdmuchanej, nieobiektywnej) nagonce, nasz Martin Riggs został wykluczony z fabryki snów, trafiając tym samym na jej czarną listę, podobnie zresztą jak Jean-Claude Van Damme. Nie pomogło wsparcie Richarda Donnera, u jakiego Gibson często występował, Whoopi Goldberg czy przyjaciółki Jodie Foster, którzy o współpracy z Melem wypowiadali się w samych superlatywach. Na nic zdały się również próby powrotu na srebrny ekran - przedsięwzięcia takie jak "Furia" czy "Dorwać Gringo" niespecjalnie przypadły do gustu publice i kokosów nie zarobiły.
Wszystko diametralnie się zmieniło w 2014 r., kiedy Mel Gibson otrzymał możliwość wyreżyserowania blockbusterowego, wojennego widowiska, opartego na prawdziwych wydarzeniach, czyli "Przełęczy ocalonych". W przeszłości dwukrotnie odrzucił tę ofertę, ale za trzecim razem się zgodził i w ten sposób na moment powrócił do pierwszej ligi. Film skupia się na personie Desmonda Dossa, conscientious objectora, który podczas II wojny światowej, z powodu swoich przekonań ideologicznych oraz religijnych, odmawia noszenia i używania broni, służąc jako medyk. Desmond był niezwykle skromnym, ale i odważnym człowiekiem - w czasie krwawych walk na Okinawie ocalił życie 75 żołnierzy, za co przyznano mu Medal Honoru. Przymiarki do nakręcenia historii, opartej na biografii Dossa, trwały już od początku millenium, lecz udało się to dopiero niedawno. Losy sanitariusza oraz jego dokonania to wręcz idealny materiał na amerykańskie kino wojenne, z czego wielu filmowców zdawało sobie sprawę. Twórcy pragnęli także przybliżyć szerszej widowni sylwetkę tego słynnego objectora. Czy to się udało? W jakimś stopniu na pewno, choć nie ukrywam, że w trakcie seansu miałem mieszane odczucia, a Mel Gibson miejscami mnie rozczarował. To, co rzuciło mi się w oczy, to przede wszystkim fakt, że "Przełęcz ocalonych" brnie w tani, zbędny patos. Dokonania Dossa są szlachetne, heroiczne i bez wątpienia uratował on niejednego człowieka, dlatego uważam za niepotrzebne jeszcze większe uwypuklanie i podkreślanie na każdym kroku jego nieskazitelnej, bez mała idealnej osobowości. Najbardziej widać to na początku projektu, kiedy poznajemy okres młodości głównego bohatera. Gibson serwuje nam wtedy sceny, w których mały Desmond, po bójce z bratem postanawia nie robić nikomu więcej krzywdy, a następnie, w wieku nastoletnim, pomaga mężczyźnie przygniecionemu samochodem. Czy naprawdę nie dało się znaleźć subtelniejszego sposobu na wprowadzenie tej postaci oraz pokazania jej motywacji? Całość wyszła niestety strasznie płytko, łopatologicznie, a i po głowie dostajemy jeszcze dialogami, skupiającymi się głównie na tym, że trzeba wszystkim pomagać, czynić dobro i nikogo nie ranić.
Po zaprezentowaniu Desmonda, będącego niemal bożym wybrańcem, w scenariuszu odhaczone zostają kolejne schematyczne wątki - idealna miłość, z równie idealną dziewczyną, która płacze, ale też wiernie czeka, aż jej chłopak wróci z wojny czy wspomnienia trudnych chwil z dzieciństwa, kiedy to ojciec-alkoholik nie raz pastwił się nad małym Dossem, jego bratem i matką. Kiedy nasz bohater trafia do koszar, "Przełęcz ocalonych" zaczyna się rozkręcać, lecz nadal jedzie na gatunkowych kliszach - Vince Vaughn w roli sierżanta Howella, poniewierającego szeregowcami, to karykatura sadystycznego sierżanta Hartmana z pamiętnego "Full Metal Jacket" i tysięczna kopia pozostałych dowódców, gnojących swoich podwładnych. Nie zabraknie też momentów, w jakich żołnierze z jednostki Dossa będą obrywać za jego postawę i zaczną go gnębić, by zrezygnował ze służby. Można powiedzieć, że w produkcji właściwie niczego nowego ani świeżego nie zobaczymy, aczkolwiek Mel Gibson, pomimo tych wszystkich banałów oraz oklepanych motywów, stworzył całkiem interesujący utwór, który potrafi zaangażować i wciągnąć. Mnie "Przełęcz ocalonych" jakoś dogłębnie nie poruszyła, ale dramatycznych fragmentów trochę się tu znajdzie i rozumiem, że mogą one kogoś mocno wzruszyć. Mel jest zdolnym reżyserem, ma do tego smykałkę, więc nic dziwnego, że w jakimś stopniu zdołał wybrnąć z tych scenariuszowych naiwności i miałkości. W formie rekompensaty za cukierkową, przesłodzoną pierwszą połowę otrzymujemy natomiast brutalne, krwawe sceny batalistyczne - kamera nie odwraca się, gdy pocisk w kogoś trafia i zadaje poważne obrażenia lub zabija, a dodatkowo zobaczyć można sporo okaleczonych trupów na polu bitwy. Wykonanie techniczne strzelanin jest dość przyzwoite, choć niestety widać czasem słabe CGI. Reżyser zarzekał się, że używano go tylko w ostateczności, ale ja wielokrotnie dostrzegałem wygenerowane komputerem, sztuczne tło, rażące, cyfrowe wystrzały czy pojawiające się na ciele rany, przypominające te z "Piranii 3D". O ile kaskaderka czy pirotechnika (opracowano nawet ładunki, które można było detonować w niewielkiej odległości od grających, bez obaw o ich zdrowie) oraz sekwencje w pełni rejestrowane na planie zachwycają, wzbudzają spore emocje oraz sprawiają wrażenie, jakbyśmy i my znajdowali się w centrum piekła wojny, to grafika komputerowa zajeżdża już klasą B i niskim budżetem. Muszę przyznać, że poprzednie dzieła Gibsona, pod tym kątem wypadały o niebo lepiej, bardziej epicko i widowiskowo, a tutaj efekty są strasznie nierówne.
Aktorstwo w "Przełęczy ocalonych" wypada nie najgorzej, ale skrypt wyraźnie ograniczał możliwości aktorów - Desmond Doss, obdarzony obliczem Andrew Garfielda jest zwyczajnie płaski i nijaki. Jego rola ogranicza się do nachalnego wygadywania morałów o tym, jak to zabijanie jest złe i że trzeba nieść pomoc bliźniemu. Żaden zwrot akcji, żadna sytuacja nie wpływają na stanowisko chłopaka ani też choćby na sekundę nie ma on uczucia zwątpienia. Od sekwencji otwierającej po napisy końcowe, jego misję stanowi ratowanie ludzkiego życia, co w każdym wypowiadanym przez niego zdaniu zostaje do bólu zaakcentowane i tyle. Vince Vaughn robi wszystko, co może, ale jego kreacja to zlepek wszystkich możliwych cech wymagających, bezlitosnych dowódców, których mieliśmy w dziesiątkach, o ile nie setkach obrazów wojennych. Najlepiej w "Hacksaw Ridge" radzą sobie Hugo Weaving oraz Sam Worthington. Ten pierwszy jest jedyną złożoną postacią tego tytułu (ojciec Desmonda), która początkowo odpycha, ale gdy dowiadujemy się o niej czegoś więcej, to zaczynamy jej współczuć i starać się ją zrozumieć. Sama Worthingtona z kolei cechuje charyzma, a grany przez niego kapitan Jack Glover wie, czego chce i ma na celu dobro armii, choć przy tym depcze ideę wojaków, mających pacyfistyczne podejście. Podsumowując - Mel Gibson nie zszedł poniżej pewnego poziomu, udowadnia, że na stołku reżyserskim czuje się dobrze, jednak po dekadzie przerwy zamiast w skandalizujące, autorskie kino, poszedł w komercję, typowo hollywoodzkie klimaty, nie stroniąc od nowoczesnych możliwości technicznych, których użycia wcześniej się wzbraniał lub wykorzystywał je minimalnie. Może stonowany charakter całości oraz dopasowanie się do panujących obecnie standardów to próba odkupienia licznych ekscesów i niewyparzonego języka? "Przełęcz ocalonych" trafiła w gusta Amerykanów (nic powinno nas to dziwić, biorąc pod uwagę jej konwencję), zdobyła szereg nagród, w tym dwa Oscary, uznanie krytyków, ale jest też spory procent oglądających, do których film nie przemówił. Ja nie uważam, by był zły - ma swoje przebłyski, niejedna sekwencja trzymała mnie w napięciu, seans minął przyjemnie, jednak po Gibsonie oczekiwałbym nieco więcej niż dość banalnej, a miejscami wręcz pretensjonalnej opowiastki, osadzonej w realiach II wojny światowej. Moja ocena to 6/10. Mam to na DVD od Monolith, czyta Jarosław Łukomski.
Po zaprezentowaniu Desmonda, będącego niemal bożym wybrańcem, w scenariuszu odhaczone zostają kolejne schematyczne wątki - idealna miłość, z równie idealną dziewczyną, która płacze, ale też wiernie czeka, aż jej chłopak wróci z wojny czy wspomnienia trudnych chwil z dzieciństwa, kiedy to ojciec-alkoholik nie raz pastwił się nad małym Dossem, jego bratem i matką. Kiedy nasz bohater trafia do koszar, "Przełęcz ocalonych" zaczyna się rozkręcać, lecz nadal jedzie na gatunkowych kliszach - Vince Vaughn w roli sierżanta Howella, poniewierającego szeregowcami, to karykatura sadystycznego sierżanta Hartmana z pamiętnego "Full Metal Jacket" i tysięczna kopia pozostałych dowódców, gnojących swoich podwładnych. Nie zabraknie też momentów, w jakich żołnierze z jednostki Dossa będą obrywać za jego postawę i zaczną go gnębić, by zrezygnował ze służby. Można powiedzieć, że w produkcji właściwie niczego nowego ani świeżego nie zobaczymy, aczkolwiek Mel Gibson, pomimo tych wszystkich banałów oraz oklepanych motywów, stworzył całkiem interesujący utwór, który potrafi zaangażować i wciągnąć. Mnie "Przełęcz ocalonych" jakoś dogłębnie nie poruszyła, ale dramatycznych fragmentów trochę się tu znajdzie i rozumiem, że mogą one kogoś mocno wzruszyć. Mel jest zdolnym reżyserem, ma do tego smykałkę, więc nic dziwnego, że w jakimś stopniu zdołał wybrnąć z tych scenariuszowych naiwności i miałkości. W formie rekompensaty za cukierkową, przesłodzoną pierwszą połowę otrzymujemy natomiast brutalne, krwawe sceny batalistyczne - kamera nie odwraca się, gdy pocisk w kogoś trafia i zadaje poważne obrażenia lub zabija, a dodatkowo zobaczyć można sporo okaleczonych trupów na polu bitwy. Wykonanie techniczne strzelanin jest dość przyzwoite, choć niestety widać czasem słabe CGI. Reżyser zarzekał się, że używano go tylko w ostateczności, ale ja wielokrotnie dostrzegałem wygenerowane komputerem, sztuczne tło, rażące, cyfrowe wystrzały czy pojawiające się na ciele rany, przypominające te z "Piranii 3D". O ile kaskaderka czy pirotechnika (opracowano nawet ładunki, które można było detonować w niewielkiej odległości od grających, bez obaw o ich zdrowie) oraz sekwencje w pełni rejestrowane na planie zachwycają, wzbudzają spore emocje oraz sprawiają wrażenie, jakbyśmy i my znajdowali się w centrum piekła wojny, to grafika komputerowa zajeżdża już klasą B i niskim budżetem. Muszę przyznać, że poprzednie dzieła Gibsona, pod tym kątem wypadały o niebo lepiej, bardziej epicko i widowiskowo, a tutaj efekty są strasznie nierówne.
Aktorstwo w "Przełęczy ocalonych" wypada nie najgorzej, ale skrypt wyraźnie ograniczał możliwości aktorów - Desmond Doss, obdarzony obliczem Andrew Garfielda jest zwyczajnie płaski i nijaki. Jego rola ogranicza się do nachalnego wygadywania morałów o tym, jak to zabijanie jest złe i że trzeba nieść pomoc bliźniemu. Żaden zwrot akcji, żadna sytuacja nie wpływają na stanowisko chłopaka ani też choćby na sekundę nie ma on uczucia zwątpienia. Od sekwencji otwierającej po napisy końcowe, jego misję stanowi ratowanie ludzkiego życia, co w każdym wypowiadanym przez niego zdaniu zostaje do bólu zaakcentowane i tyle. Vince Vaughn robi wszystko, co może, ale jego kreacja to zlepek wszystkich możliwych cech wymagających, bezlitosnych dowódców, których mieliśmy w dziesiątkach, o ile nie setkach obrazów wojennych. Najlepiej w "Hacksaw Ridge" radzą sobie Hugo Weaving oraz Sam Worthington. Ten pierwszy jest jedyną złożoną postacią tego tytułu (ojciec Desmonda), która początkowo odpycha, ale gdy dowiadujemy się o niej czegoś więcej, to zaczynamy jej współczuć i starać się ją zrozumieć. Sama Worthingtona z kolei cechuje charyzma, a grany przez niego kapitan Jack Glover wie, czego chce i ma na celu dobro armii, choć przy tym depcze ideę wojaków, mających pacyfistyczne podejście. Podsumowując - Mel Gibson nie zszedł poniżej pewnego poziomu, udowadnia, że na stołku reżyserskim czuje się dobrze, jednak po dekadzie przerwy zamiast w skandalizujące, autorskie kino, poszedł w komercję, typowo hollywoodzkie klimaty, nie stroniąc od nowoczesnych możliwości technicznych, których użycia wcześniej się wzbraniał lub wykorzystywał je minimalnie. Może stonowany charakter całości oraz dopasowanie się do panujących obecnie standardów to próba odkupienia licznych ekscesów i niewyparzonego języka? "Przełęcz ocalonych" trafiła w gusta Amerykanów (nic powinno nas to dziwić, biorąc pod uwagę jej konwencję), zdobyła szereg nagród, w tym dwa Oscary, uznanie krytyków, ale jest też spory procent oglądających, do których film nie przemówił. Ja nie uważam, by był zły - ma swoje przebłyski, niejedna sekwencja trzymała mnie w napięciu, seans minął przyjemnie, jednak po Gibsonie oczekiwałbym nieco więcej niż dość banalnej, a miejscami wręcz pretensjonalnej opowiastki, osadzonej w realiach II wojny światowej. Moja ocena to 6/10. Mam to na DVD od Monolith, czyta Jarosław Łukomski.
Na TV Puls też leciało z Łukomskim.
OdpowiedzUsuńBo to chyba ta sama wersja nawet. Puls sporo wersji DVD ma.
Usuńcyfrowe strzały w tego typu filmie jeszcze są do wybaczenia obecnie trudniej znaleźć ślepaki do tak starych typów broni z okresu WWII, jeszcze ciekawe w jakim kontekście pada ten cyfrowy strzał jeżeli to scena typu że ktoś strzela komuś w twarz z bardzo bliska to jest jedyna bezpieczna metoda uzycie komputerowego efektu bo ślepak może przypalić ciało nawet z bliska
OdpowiedzUsuńZ odległości - widać cyfrowe pociski, uderzające w ciała. Tło też często zajeżdżą CGI. https://www.google.com/search?q=HAcksaw+ridge+FX&tbm=isch&ved=2ahUKEwjTieWCk7PnAhWGO1AKHb8fCa4Q2-cCegQIABAA&oq=HAcksaw+ridge+FX&gs_l=img.3...21494.23668..23880...0.0..0.125.594.0j5......0....1..gws-wiz-img.......35i39j0i19j0j0i30.7NA2oPCzY04&ei=FuY2XtOmEIb3wAK_v6TwCg&bih=789&biw=1600#imgrc=nxtyxF_EUX_iZM&imgdii=4gNssap161vOnM - nie wiem, czy się wklei link do zdjęcia.
OdpowiedzUsuń