niedziela, 26 stycznia 2020

"Oczy smoka" (2012)

"Oczy smoka" (2012) - Ryan Hong trafia do więzienia, w którym spotyka tajemniczego Tiano i pod jego okiem zaczyna doskonalić swoje umiejętności w sztukach walk. Po wyjściu na wolność, Hong udaje się do pewnego miasteczka, terroryzowanego przez różne grupy gangsterskie - postanawia na własną rękę położyć kres ich działalności, a tym samym uwolnić mieszkańców od przestępców. Cóż... na pierwszy rzut oka wydaje się, że fabuła tej produkcji jest prosta jak konstrukcja cepa i być może na papierze też tak wyglądała, ale po nakręceniu i zmontowaniu materiału niewiele rzeczy ma tu sens. Reżyser chaotycznie prowadzi akcję oraz nieumiejętnie wprowadza kolejne flashbacki i postacie - przez pierwsze kilkadziesiąt minut seansu nie wiedziałem, czy oglądam więzienną historię z retrospekcjami z miasteczka czy opowieść gangsterską, przerywaną retrospekcjami z zakładu karnego. Poczynania głównego bohatera, odgrywanego przez Cunga Le, początkowo są niezrozumiałe; szwenda się on po ulicach i wdaje w liczne bójki z kryminalistami, lecz ciężko stwierdzić, z jakiego powodu. Dopiero w drugiej połowie filmu zostaje to w mętny sposób wyjaśnione, ale mimo tego intryga nadal się nie klei - przypomina bardziej zespolenie wielu scen, przedstawiających różne sytuacje, zmontowanych w jedną całość. Jeszcze gdyby "Oczy smoka" były przyjemnym widowiskiem, to można by przymknąć oko na chaos panujący w scenariuszu, jednak obraz ten jest tak płytki i przesiąknięty stereotypami, że nawet jak na kino kopane to przesada. Na ekranie co minutę poznajemy nowych gangsterów, którzy są dodatkowo podpisywani (pewnie po to, żeby nie mylili się oglądającemu), ale każdy z nich to zlepek klisz - wymachują bezmyślnie bronią, rzucają fuckami na lewo i prawo i szukają zaczepki gdzie popadnie. Wystarczy, by ktoś rzucił na nich krzywe spojrzenie, a automatycznie wyciągają pistolet i wykrzykują wulgaryzmy. Może z punktu widzenia protagonistów wyglądało to groźnie, lecz dla widza co najwyżej komicznie.
Walki mają przyzwoitą choreografię, a Cung Le prezentuje niezłe umiejętności, ale przedstawienie tego już niezbyt nas zachwyca - bijatyki zostały sfilmowane kompletnie beznamiętnie, zaś nieudolny montaż jeszcze bardziej je pogrążył. Slow-motion stosowane jest tam, gdzie spokojnie można było się bez niego obyć - np. wtedy, gdy przeciwnik Honga mierzy go wzrokiem, szykuje się do ciosu lub go wyprowadza. Liczne przyspieszenia tempa również moim zdaniem tylko odbierają atrakcyjność ukazywanym tu pojedynkom. Widać, że twórcy tego projektu nie wiedzieli, jak nagrać trzymające w napięciu, efektowne walki; zamiast nich otrzymaliśmy tandetne, nijakie, przeładowane bajerami, teledyskowe sceny młócek. Jedyny, a jednocześnie największy walor przedsięwzięcia to występ Jean-Claude'a Van Damme'a w roli Tiano. Co prawda to tylko cameo, parominutowy epizod, jednak JVCD swoją charyzmą przyćmił wszystkich innych na planie, a i można dostrzec, że nadal ma nienaganną formę, w odróżnieniu od swojego konkurenta, Stevena Seagala. Fakt, że na plakatach i okładkach DVD figuruje jako główna gwiazda filmu, chociaż w kadrze widzimy go może z 4 minuty łącznie, to już nie wina jego, lecz speców od marketingu, którzy chcą znanym nazwiskiem przyciągnąć publikę. Niektórym internetowym dzbanom jednak się tego nie wytłumaczy - i tak oberwie się aktorowi, choć nie mógł on na to w żaden sposób wpłynąć. "Oczy smoka" to tytuł słaby, nawet jak na swój gatunek i podrzędną ligę, raczej nie warto zawracać sobie nim głowy. Sprawy nie ratuje Peter Weller, wcielający się w typowo skorumpowanego jegomościa ani legendarny JCVD. Ten badziew widziałem na Stopklatce TV z dość ostrym tłumaczeniem, czytał Maciej Gudowski, z tego, co pamiętam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)