czwartek, 23 stycznia 2020

"Naczelny dowódca" (2019)

"Naczelny dowódca" (2019) - produkcja ta pierwotnie miała być dziewięcioodcinkowym serialem telewizyjnym, którego każdy epizod miał trwać 45 minut. Coś jednak nie poszło zgodnie z planem i pilotażowy odcinek przerobiono, na siłę wydłużono i wypuszczono w formie pełnometrażowego filmu. Fabuła standardowo kręci się wokół ekipy superagentów CIA (nic nowego), a Steven Seagal wciela się w ich lidera (również nic nowego). Podczas jednej z misji na terenie Kambodży ginie jeden z członków tej jakże zorganizowanej grupy, co jest ciosem dla reszty, zaś sama jednostka zostaje rozwiązana przez biuro CIA. Dowódca teamu, wraz ze zrozpaczonym zespołem postanawia jednak na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość i ukarać ludzi, przez których ich kolega stracił życie. O scenariuszu nie ma co się właściwie rozpisywać - tę samą intrygę mamy w pozostałych, najnowszych szmirach z udziałem Seagala, imitujących konwencję "Mission: Impossible". W tym wszystkim niby o coś chodzi, ale tak naprawdę całość pozbawiona jest jakiegokolwiek sensu. Zastrzelony zostaje randomowy agencina, o którym kompletnie niczego nie wiemy - widzimy go raptem chwilę na ekranie i darzymy go totalnie obojętnym stosunkiem, ale przez niemal 20 minut jego współpracownicy opłakują go i wspominają jako wielkiego przyjaciela. Niektórzy z nich chodzą do kościoła wylewać morze łez, inni silą się na wzruszające, szczere wyznania, a jeszcze inni kopią z nerwów w worek treningowy. Najbardziej poruszony całym zajściem jest oczywiście bohater odgrywany przez Stevena Seagala - ze smutkiem spowodowanym stratą podwładnego spuszcza głowę i przymruża oczy. Widać, że zabity był mu cholernie bliski i teraz nie pozostaje nic innego, jak wziąć sprawy w swoje ręce, skoro CIA nie podejmuje żadnych działań. Akcja skacze do Hongkongu/Kambodży/Tajlandii/Nowego Jorku/Hiszpanii/Malty i sam nie wiem, gdzie jeszcze, ale miejscami nie ma to żadnego uzasadnienia i ot, dostajemy sekundowe ujęcie panoramy danego kraju/miasta, podpis z jego nazwą, a protagoniści ze sceny na scenę przenoszą się to tu, to tam. Przypominało mi to trochę polsatowskie "Trudne sprawy" lub "Dlaczego ja", w których lektor informuje, w jakiej miejscowości rozgrywają się przedstawiane wydarzenia, potem następuje krótka przebitka z lotu ptaka, pokazująca dane miejsce, będące najczęściej jednym i tym samym, nieważne, czy mamy Sosnowiec, Częstochowę, Kraków czy Warszawę. W "Naczelnym dowódcy" sprawy mają się podobnie, jest nawet taki sam, przyspieszony montaż. Chociaż tyle, że widoki przedstawiają właściwe miasta i twórcy nie poszli na łatwiznę, posługując się jednym dla wszystkich lokacji ;).
Steven Seagal, jak to ostatnio często bywa, na planie zdjęciowym pojawiał się sporadycznie, przez co rzadko kiedy widzimy go w kadrze, a jeżeli zaszczyca nas swoją obecnością, to albo siedzi w fotelu albo... siedzi w fotelu. Przez te prawie półtorej godziny stacza on zaledwie dwie walki, które nie trwają łącznie nawet minuty, a i tak w wielu sekwencjach wysługuje się dublerem. Aikidoka porusza się z gracją słonia w składzie porcelany, zaś autorzy "Naczelnego dowódcy" robią wszystko, by zamaskować ten fakt - stosują szybki, urywany montaż, wiele cięć, filmują go z różnych kątów itp. Klasycznie też, od lekkiego "placka" z otwartej dłoni, oponent "mistrza" pluje krwią, jak gdyby zebrał sierpa od Ivana Drago. Obecnie Seagal całkowicie nie pasuje do kina sensacyjnego i osobiście widziałbym go w głupawych komediach, portretującego stetryczałego, namolnego wujka lub ojca rozwrzeszczanej rodzinki, który męczy wszystkich domowników i gości anegdotkami czy opowiastkami ze swojej przeszłości, a bliscy ścierają go słowami w stylu "tato, ale tę historię już wszyscy słyszeliśmy tysiąc razy, podobnie jak tę, kiedy w 1982 roku w pojedynkę rozbiłeś jamajski gang". Niestety, sensei nie ma za grosz dystansu i zapewne jeszcze nie raz będzie nam serwował gnioty, w jakich gra śmiertelnie niebezpiecznych agentów CIA/FBI bądź innych komandosów do zadań specjalnych. Ciekawi mnie, czy taki motyw zostanie wykorzystany nawet wtedy, gdy stuknie mu 80-tka. Już od 15 lat jest to niesmaczne oraz kompletnie niewiarygodne, a każdy kolejny obraz Stevena jadący na tym schemacie coraz bardziej niedorzeczny i absurdalny. Sceny strzelanin w "Naczelnym dowódcy" są równie badziewne i absurdalne co bijatyki, a szczytem tego wszystkiego jest moment, w którym nadlatujący, cyfrowy helikopter strzela cyfrowymi pociskami w postać Seagala oraz jego przydupasów. CGI stoi tu na poziomie naszych rodzimych produkcji z początku XXI wieku, coś jak niesławny złoty smok z "Wiedźmina". W sumie długo można by jeszcze wymieniać wady tego tytułu i przyczepić się do miliona pozostałych nielogiczności czy amatorskich niedoróbek, ale zwyczajnie szkoda na to czasu - przeanalizowanie oraz wypunktowanie takiej ramoty krok po kroku zajęłoby z tydzień. Na koniec wspomnę jedynie, że skoro przedsięwzięcie to nie broni się ani wykonaniem ani ciekawą historią, to jego reżyser próbuje zyskać przychylność widzów, wykorzystując materiały nakręcone z perspektywy drona, satelity, GPS-u, obiektywu aparatu lub kamery osadzonej w oku. James Bond ze swoimi gadżetami przy tym się chowa, szkoda tylko, że to wciąż tanie efekciarstwo oraz zapchajdziura, mająca zwiększyć czas trwania filmu. Moja ocena to 3/10, oglądałem tę szmirę w Stopklatce TV, czytał Kacper Kaliszewski.

3 komentarze:

  1. Najbardziej boli to że ten film zrobił facet który zrobił jeden z moich zdaniem najlepszych filmów z JCVD czyli Wake of Death z 2004 tamten film choć b klasowy i przeznaczony na rynek dvd/vhs wykorzystał maksymalnie swój budżet i Van Damme pokazał sie tam dobrze, ze strony aktorskiej i sceny akcji też były fajnie zrobione z pomysłem i dynamiką tamten film bił dla mnie nawet dużo filmów z ery świetności Van Damma na pewno street fightera i nagłą śmierć, niestety wychodzi na to że Phillipowi Martinezowi ten film udał się przypadkiem bo reszta jego filmografii to badziewiaki tak jak ten opisany w recenzji

    OdpowiedzUsuń
  2. "Mściciela" pamiętam, choć jakoś specjalnie nie podobał mi się. Tz. Van Damme gra fajnie jak mówiłeś, ale scenarzyści jak zwykle idą na łatwiznę i za mściciela biorą kogoś, kto ma obeznanie w sztukach walk, posługiwaniu się bronią, czyli dawnego agenta, komandosa itp.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niby masz rację z drugiej zaś strony dla mnie jednak bardziej naciągane śa motywy typu cudowne nauczenie posługiwania się bronią przez laika np wnowym życzeniu smierci tym z Willisem główny bohater lekarz nauczył się strzelać z Glocka dzięki kanałowi na youtube albo w całkiem niezłym Death Sentence postać grana przez Bacona na końcu w cudowny sposób z biznesmena mięczaka staje się mrocznym mścicielem wymiataczem ze strzelbą
      co do wake of death mnie ten film kupił bo były w nim motywy które może dla innych nie mają znaczenia le ja lubię jak sie pojawią a mianowicie
      - jednostka SWAT która do czegoś się przydaje na początku filmu zabijąją jednego chińczyka i zajmują łodź
      - główny bohater w scenie akcji z kominarką na twarzy

      Usuń

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)