piątek, 3 stycznia 2020

"Ip Man" (2008)

"Ip Man" (2008) - tytuł ten obił mi się o uszy już dawno temu, ale dopiero niedawno miałem możliwość go obejrzeć. Wśród miłośników azjatyckiego kina kopanego pozycja ta zyskała niemałe uznanie i już wiele osób mi ją polecało, ponieważ sam gustuję w takich klimatach - po seansie mogę stwierdzić, że dostałem dokładnie to, czego oczekiwałem od tej produkcji i nie dziwię się, że wielu widzów ją zachwala. W trakcie premiery została dobrze przyjęta także przez krytyków, w większości przypadków zebrała pozytywne opinie i całkiem nieźle poradziła sobie w box office. Film opowiada o losach Ip Mana - chińskiego mistrza sztuk walki, słynącego z posługiwania się stylem Wing Chun. Akcję obrazu osadzono w latach 30. i 40. XX wieku w mieście Foshan (południowe Chiny), podczas wojny japońsko-chińskiej, kiedy to spokojne życie w miasteczku brutalnie przerywają japońscy okupanci. Mistrz Ip, do tej pory cieszący się bogactwem, szacunkiem i rodzinnym ogniskiem traci wszystko, co posiadał, musi iść do ciężkiej pracy fizycznej, starać się zapewnić żonie oraz dziecku godny byt, próbować wiązać koniec z końcem oraz, jak się okaże - wykorzystać swoje umiejętności wushu w walce z uzurpatorami z Kraju Kwitnącej Wiśni. Fabułę przedsięwzięcia w luźny sposób oparto na biografii mistrza, wykorzystując niektóre fakty z jego życia oraz historyczno-wojenne tło do stworzenia porywającej, emocjonującej opowieści, częściowo bazującej na prawdziwych wydarzeniach. Postać Ip Mana nieco wybielono (nie ma wzmianki o tym, że był uzależniony od opium), jego osiągnięcia podkoloryzowano (walka z japońskim generałem), ale twórcy nigdy nie ukrywali, że ich dzieło nie jest stricte biograficzne, a jedynie wykorzystuje wizerunek tego mężczyzny, odpowiednio podkręcony pod kinowe standardy. Niektórzy mogą zarzucać, że nakręcony przez Wilsona Yipa film cechuje propagandowość czy zakłamanie (są i tego typu komentarze), jednak uważam to za niepotrzebne czepialstwo, tym bardziej, że od samego początku, otwarcie mówiono o stanowisku autorów projektu oraz w jakiej konwencji chcą oni go utrzymać. Zresztą... którego narodowego bohatera czy inną, ważną personę, obojętnie z jakiego kraju, nie przedstawia się na wielkim ekranie w korzystniejszym świetle niż w rzeczywistości, a jej sylwetki jako wygładzonej, uszlachetnionej?
Zdjęcia do "Ip Mana" ruszyły na wiosnę 2008 r. - materiał nagrywano w większości w Szanghaju, gdyż współczesne Foshan, pod względem architektonicznym zdecydowanie odbiegało i wciąż odbiega od tego z lat 30. Fabryka bawełny z tamtego okresu wybudowana została w jednym z magazynów w dzielnicy przemysłowej tego miasta - to tam mistrz uczy pracowników zakładu techniki Wing Chun, by mieli jak obronić się przed łupieżcami. Realizację projektu zakończono w sierpniu tego samego roku, zaś premiera miała miejsce 12 grudnia. Za choreografię walk odpowiadał Sammo Hung - ikona hongkońskiego kina martial arts. Dzięki jego wkładowi, umiejętnościom oraz wiedzy na temat sztuk walki, bijatyki w "Ip Manie" zwracają uwagę, ale także robią ogromne wrażenie przygotowaniem aktorów, płynnością ruchów i zadawanych ciosów. Co prawda czasem widać, że podczas utrwalania potyczek używano linek, które odciągały walczących do tyłu czy ciągnęły ich w górę, ale miało to na celu wydobycie widowiskowości i artyzmu z prezentowanych pojedynków oraz poszczególnych stylów wushu z Wing Chun na czele, a nie wspomaganie kaskaderów. Walki, stanowiące bardzo mocną stronę tego fresku, śmiało można określić jako epickie, efektowne, profesjonalnie odegrane i należycie sfilmowane. Donnie Yen jako Mistrz Ip może nie jest przesadnie rewelacyjny czy pamiętny, jednak wciela się w głównego protagonistę z pełnym zaangażowaniem i znakomicie oddaje emocje, jakie nim kierują - do pewnego momentu to oaza spokoju, człowiek skromny i dobroduszny, lecz kiedy nastaje czas okupacji, potrafi stać się mścicielem, bezlitosnym wojownikiem, gotowym porozrywać swoich wrogów na strzępy. Ową przemianę widać szczególnie w scenie, w której Ip Man staje do konfrontacji z dziesięcioma japońskimi karatekami i bez żadnych zahamowań pokonuje ich w okrutny sposób oraz w końcówce, kiedy wręcz masakruje generała Miurę w trakcie publicznego starcia na placu Foshan. Pozostali występujący również przykładają się do swoich ról i ciężko wskazać kogoś, kto odstawałby na tle reszty bądź wypadał niezbyt wiarygodnie przed kamerą.
W produkcji podobało mi się także odwzorowanie lat 30./40. czy dość rozległe dekoracje (choć pewnie niektóre uliczki w Szanghaju nadal wyglądają nieco podobnie do tych z ówczesnego okresu, skoro właśnie w nim zdecydowano się rejestrować materiał). Reżyser wzorowo obrazuje tu przywiązanie Chińczyków do ich tradycji i kultury, z której dumni są nawet będąc pod butem Cesarstwa Japońskiego. Początkowo historia zaczyna się dość sielankowo - obserwujemy codzienne życie mieszkańców Foshan, ich zamiłowanie do uprawiania sztuk walki, rywalizację szkół uczących wushu czy rosnącą sławę mistrza Ip. Nie brakuje w tym wszystkim odrobiny humoru czy wesołości, jednak kiedy dochodzi do konfliktu z Japończykami, atmosfera robi się cięższa, mroczniejsza, znikają też wszelkie bawiące nas elementy. Wilson Yip zapewne chciał tym zabiegiem zaprezentować, jak nagle i dramatycznie zmieniła się sytuacja w miasteczku oraz jakie zmiany dotknęły jego obywateli, ale też samego Ip Mana. Całość ogląda się z zainteresowaniem, niezależnie od charakteru zdarzeń (pozytywnego czy negatywnego), zaś poszczególne punkty kulminacyjne trzymają oglądającego w napięciu. Ponadto, tak jak pisałem w drugim akapicie, pojedynki są na tyle zachwycające, że patrzy się na nie w skupieniu, jak gdyby cały świat nagle przestał istnieć, a dodatkowo raczeni jesteśmy malowniczymi ujęciami w orientalnej scenerii lat 30. Film ten może nie należy do gatunkowanego fenomenu, jednak z pewnością na przestrzeni lat stał się on godnym reprezentantem wschodniej "kopaniny", pośrednio nawiązującym do osoby Ip Mana, jakże ważnej dla narodu chińskiego. Realia wojny chińsko-japońskiej również nadają całości smaczku i patriotycznego zabarwienia, choć motyw ten potraktowano raczej pobieżnie, przez co służy bardziej jako punkt wyjścia dla napisanej intrygi. Być może chwilami bywa tu patetycznie, panuje ewidentny, stereotypowy podział na dobrych i złych, występują pewne naciągnięcia/pominięcia faktów pod publiczkę, ale tak czy siak otrzymujemy widowisko przednie, absorbujące, strona techniczna została solidnie wykonana, zaś treść jest sensowna, wciągająca. Moja ocena to mocne 7/10, możliwe, że kiedyś wzrośnie. Oglądałem to z pożyczonego wydania DVD od koleżanki, lektorem był Piotr Borowiec.

2 komentarze:

  1. Jeżeli chodzi o kino chińskie to ogromne wrażenie zrobiła Operacja Morze Czerwone dla mnie to piękny militarystyczny akcyjniak będący swoistą reklamą armii CHRL, leciał rok temu na pulsie ale ja widziałem go wcześniej w inny sposób o ile dla gimbazy najlepszym akcyjniakiem roku 2018 było avengers tak dla mnie Operacja Morze Czerwone to najlepszy film roku 2018 i najlepszy akcyjniak jakiego widziałem od bodajże 10 lat

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak TV Puls go powtórzy, to chętnie obejrzę.

    OdpowiedzUsuń

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)