"Amerykański ninja" (1985) - jeden z najsłynniejszych filmów klasy B w epoce wypożyczalni VHS, lewego obiegu kaset wideo i czasach świetności telewizji Polsat, autorstwa urodzonego w Wałbrzychu Sama Firstenberga. Tytuł ten to urocza ramotka, mogąca powstać tylko w barwnych latach 80. - mamy tu wojowników ninja wyposażonych w lasery oraz ukryte w rękawie miotacze ognia, Michaela Dudikoffa, który wystrzelone z łuku strzały zatrzymuje stelem od łopaty czy jeepa, widowiskowo wybuchającego po uderzeniu w drzewo, choć przy tej prędkości auta i rozmiarach pnia, w rzeczywistości zakończyłoby się to co najwyżej mocniejszym wgnieceniem. Zresztą nawet dobrze widać, że pojazd zatrzymuje się po zetknięciu z przeszkodą i nie odnosi większych zniszczeń, natomiast w kolejnym ujęciu epicko wylatuje w powietrze. Niemniej jednak nie ma sobie co zawracać głowy takimi "drobnostkami", bowiem "Amerykański ninja" oferuje naprawdę solidną, niezobowiązującą rozrywkę, a przy kilku piwach wchodzi przednio i urzeka swoją naciąganą konwencją oraz klimatem lat 80. Ponadto łatwo zauważyć, że reżyser nie brał tego projektu na poważnie, więc wszystkie ekranowe głupoty potraktowano z przymrużeniem oka i odpowiednim dystansem. Michael Dudikoff gra tutaj Joe Armstronga, żołnierza armii Stanów Zjednoczonych, który aktualnie przebywa w bazie na Filipinach - mężczyzna staje się świadkiem napadu rebeliantów ninja na wojskowe ciężarówki przewożące broń, po czym wplątuje się w związaną z tymi wydarzeniami aferę. Okazuje się, że jego przełożeni są umoczeni w pewien nielegalny proceder, a z racji tego, że Joe nie jest lubiany wśród zwierzchników i nie chce odpuścić w pewnych kwestiach (m.in spotyka się z córką wpływowego pułkownika, którą ocalił podczas ataku na konwój i nie daje się podporządkować wyższym stopniem oficerom ani innym komandosom), zostaje wydany na niego wyrok śmierci. Armstrong posiada jednak wyjątkowe umiejętności w sztukach walki i nie będzie łatwym celem dla swoich oponentów.
Scenariusz tej produkcji mamy dość pretekstowy, naiwny, ale w połowie lat 80. wszystko, co zawierało w tytule "ninja" i zahaczało o tematykę martial arts chodziło jak świecie bułeczki, nawet wtedy, gdy prezentowane na ekranie bijatyki wyglądały tandetnie czy mijały się z realizmem. Te zaprezentowane w "Amerykańskim ninja" wypadają całkiem nieźle, chociaż można dostrzec, że zostały wyćwiczone i walczący często oczekują na wcześniej zaplanowany ruch przeciwnika. Kto by się jednak tym przejmował? Grunt, że jest fun, a Michael Dudikoff dobrze radzi sobie przed kamerą i całkiem ładnie kopie, choć w momencie, kiedy ruszały zdjęcia do filmu był ponoć zielony, jeżeli chodzi o znajomości sztuk walk; jego wiarygodność w ruchach i technice to zasługa choreografa Mike'a Stone'a. Dopiero później Dudikoff zaczął trenować karate, aikido, judo oraz brazylijską odmianę jiu-jitsu. Co ciekawe, pierwotnie w Joe'go Armstronga miał wcielić się Chuck Norris, lecz nie wykazał zainteresowania projektem. Akcji w obrazie wyreżyserowanym przez Sama Firstenberga uświadczymy dość sporo, co stanowi duży plus - nie ma przestoi, dłużyzn, za to dostajemy czystą rąbankę oraz mordobicie w starym, dobrym stylu. Całość ilustruje charakterystyczny dla tamtej dekady, elektroniczny soundtrack, chociaż bardziej pasowałby on do horroru aniżeli do kina kopanego. Pojawiają się też w nim pseudo-orientalne motywy muzyczne, wszak "Amerykański ninja" opowiada o wschodnich sztukach walki - nie mogło więc zabraknąć w nim takich melodii. Ogólnie rzecz biorąc, partytura jest przyzwoita, nie narzekam na nią, ale nie ulega wątpliwości, że miejscami pasowała jak pięść do oka. W ostatnim akcie twórcy standardowo uraczyli nas jedną wielką strzelaniną, w której Steve James kosi wojowników cienia z M60, a żołdacy Armii USA stają do batalii przeciw pozostałym, swobodnie hasającym po posiadłości głównego antagonisty ninja - kwintesencja tanich actionerów sprzed 30 lat 😉. Jeżeli infantylność, zdecydowana naiwność niektórych scen, przerysowana stylistka oraz gloryfikowanie azjatyckich sztuk walki do rangi niemalże nadludzkich zdolności Wam nie przeszkadza, to na "American Ninja" będziecie bawić się pysznie, tak jak ja. Oceniam tego klasyka na zawyżone 7/10 (a co tam, mam za sobą naprawdę miło spędzony czas) i oczywiście posiadam go w swojej obszernej kolekcji kaset wideo, na nagraniu z dawnego Polsatu, gdzieś z okolic 1996 r. Na lektorce genialny Tomasz Knapik.
Scenariusz tej produkcji mamy dość pretekstowy, naiwny, ale w połowie lat 80. wszystko, co zawierało w tytule "ninja" i zahaczało o tematykę martial arts chodziło jak świecie bułeczki, nawet wtedy, gdy prezentowane na ekranie bijatyki wyglądały tandetnie czy mijały się z realizmem. Te zaprezentowane w "Amerykańskim ninja" wypadają całkiem nieźle, chociaż można dostrzec, że zostały wyćwiczone i walczący często oczekują na wcześniej zaplanowany ruch przeciwnika. Kto by się jednak tym przejmował? Grunt, że jest fun, a Michael Dudikoff dobrze radzi sobie przed kamerą i całkiem ładnie kopie, choć w momencie, kiedy ruszały zdjęcia do filmu był ponoć zielony, jeżeli chodzi o znajomości sztuk walk; jego wiarygodność w ruchach i technice to zasługa choreografa Mike'a Stone'a. Dopiero później Dudikoff zaczął trenować karate, aikido, judo oraz brazylijską odmianę jiu-jitsu. Co ciekawe, pierwotnie w Joe'go Armstronga miał wcielić się Chuck Norris, lecz nie wykazał zainteresowania projektem. Akcji w obrazie wyreżyserowanym przez Sama Firstenberga uświadczymy dość sporo, co stanowi duży plus - nie ma przestoi, dłużyzn, za to dostajemy czystą rąbankę oraz mordobicie w starym, dobrym stylu. Całość ilustruje charakterystyczny dla tamtej dekady, elektroniczny soundtrack, chociaż bardziej pasowałby on do horroru aniżeli do kina kopanego. Pojawiają się też w nim pseudo-orientalne motywy muzyczne, wszak "Amerykański ninja" opowiada o wschodnich sztukach walki - nie mogło więc zabraknąć w nim takich melodii. Ogólnie rzecz biorąc, partytura jest przyzwoita, nie narzekam na nią, ale nie ulega wątpliwości, że miejscami pasowała jak pięść do oka. W ostatnim akcie twórcy standardowo uraczyli nas jedną wielką strzelaniną, w której Steve James kosi wojowników cienia z M60, a żołdacy Armii USA stają do batalii przeciw pozostałym, swobodnie hasającym po posiadłości głównego antagonisty ninja - kwintesencja tanich actionerów sprzed 30 lat 😉. Jeżeli infantylność, zdecydowana naiwność niektórych scen, przerysowana stylistka oraz gloryfikowanie azjatyckich sztuk walki do rangi niemalże nadludzkich zdolności Wam nie przeszkadza, to na "American Ninja" będziecie bawić się pysznie, tak jak ja. Oceniam tego klasyka na zawyżone 7/10 (a co tam, mam za sobą naprawdę miło spędzony czas) i oczywiście posiadam go w swojej obszernej kolekcji kaset wideo, na nagraniu z dawnego Polsatu, gdzieś z okolic 1996 r. Na lektorce genialny Tomasz Knapik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)