"Szczęki 4 - Zemsta" (1987) - po premierze części trzeciej, na którą spadł grad negatywnych recenzji, wydawać by się mogło, że studio da za wygraną i odpuści sobie realizację kolejnych odsłon serii, zapoczątkowanej przez Stevena Spielberga w 1975 roku, jednak do niczego takiego nie doszło - w 1986 roku propozycję wyreżyserowania kolejnego sequela otrzymał Joseph Sargent, który stał się również jego producentem. "Szczęki 4" kręcono w ekspresowym tempie, początkowo nawet bez gotowego scenariusza. Materiał nagrano w zaledwie kilka miesięcy i już w lipcu 1987 roku czwórka wchodziła na ekrany kin, co oczywiście nie zakończyło się niczym dobrym - produkcja została wręcz zmasakrowana przez krytyków, widzowie woleliby o niej zapomnieć, zaś cały cykl definitywnie zamknięto. Oczywiście nie dziwię się reakcji kinomanów na tę kontynuację, ponieważ jest przepełniona błędami logicznymi, kłóci się z fabułą poprzednika, brakuje jej wdzięku oryginału oraz bywa mocno kiczowata. Okrzyknięto ją nawet mianem jednego z najgorszych filmów w historii kina, a to także świadczy o poziomie, jaki reprezentuje dzieło Sargenta. Ja, po przymknięciu oka na wszystkie wady i niedociągnięcia "Szczęk 4" zdołałem je polubić, podobnie zresztą jak np. "Nieśmiertelnego 2", cieszącego się podobną "sławą". Nijak nie można usprawiedliwić bzdur, które przedostały się do tego obrazu, ale przy puszce zimnego piwa (lub kilku) i odrobinie dystansu, "Zemstę" z powodzeniem da się potraktować jako guilty pleasure - rzecz tak niedorobioną, tandetną, miejscami absurdalnie głupią, że aż sprawiającą przyjemność. Już sam zarys scenariusza uświadamia nam, że czwórki nie powinniśmy brać do końca na poważnie, mamy tu bowiem rekina, który mści się na członkach rodziny Brodych i obiera sobie za cel ich zgładzenie. Dlaczego? Tego scenarzyści nie wyjaśniają widzowi. Możliwe, że to vendetta za śmierć któregoś pobratymcy z wcześniejszych epizodów, ale to tylko moje domysły. Żarłacz, po zabiciu Seana, czyli młodszego syna nieżyjącego już szeryfa Martina zaczyna ścigać jego żonę Ellen oraz drugiego syna - Mike'a. Ryba, kierująca się chyba wewnętrznym GPS-em, w niedługim czasie pokonuje setki kilometrów, by przenieść się z Amity Island na słoneczne Bahamy, gdzie aktualnie przebywa Ellen, pomieszkująca u Mike'a.
Mocno kuriozalna intryga nie ma żadnego powiązania z historią przedstawianą w "Szczękach 3" - tam Mike był inżynierem w "Morskim świecie", wybudowanym na Florydzie, a jego ukochana Kay biologiem, również pracującym w tejże placówce. W czwórce Mike nagle okazuje się być naukowcem, który po osiedleniu się na Bahamach bada małże i inne wodne ślimaki, a jego małżonka Carla to artystka, spawająca różne metalowe figury, nieprzypominające jednak absolutnie niczego. Nie mam pojęcia, czy twórcy w pełni świadomie zignorowali wydarzenia z części trzeciej, celowo w żaden sposób do nich nie nawiązując, czy po prostu bezmyślnie napisali skrypt przeczący temu, co w 1983 roku prezentował Joe Alves. Tak czy inaczej, Universal Pictures chciało jeszcze raz zarobić na znanej marce, a przy tym usilnie przedstawić coś, czego do tej pory nie było w tej franczyzie - pomysł może i chwalebny, lecz zapędził wytwórnię w kozi róg, bo parcie na oryginalność oraz ekstrawagancję przysłoniło zdrowy rozsądek i w efekcie powstało to, co powstało, tj. film składający się z samych abstrakcji, naciągnięć i tanich chwytów, mających przypomnieć o zajebistości pierwowzoru. Motyw rekina białego, który wymierza sprawiedliwość, polując na wybrane przez siebie osoby w ciepłych wodach oblewających Bahamy stanowi pierwszorzędną niedorzeczność, dla wielu odbiorców całkowicie niestrawną. Z drugiej zaś strony, znany i przez większość lubiany dreszczowiec "Orka - wieloryb zabójca" bazuje na podobnych fabularnych założeniach, ponieważ tam także zwierzę mści się na człowieku, a nawet wyzywa go na pojedynek i nie spotkałem się jeszcze z opiniami, które miałyby to rażąco wytykać. Fakt, że w "Orce" klarowniej zobrazowano wspomniany wcześniej wątek, a tytułowy wieloryb posiadał wyraźną motywację do szukania pomsty, jednak dalej mowa o sporej naiwności, jaką kupiła publika. W "Szczękach 4" nie przeszło to ze względu na zbyt dużą ilość luk w całej treści, których nie można sensownie wyjaśnić (jaki związek miał rekin z tymi zabitymi przez szeryfa? Jak wytropił Ellen i Mike'a na Bahamach?), ale też niektórzy mieli chyba zbyt wygórowane oczekiwania i nie wiadomo czego spodziewali się po kolejnym odgrzewanym kotlecie z rekinem-zabójcą w roli głównej.
Częstym zarzutem kierowanym pod adresem czwórki jest również ten, że Ellen Brody przypomina sobie w niej momenty, jakich nie może pamiętać, ponieważ w nich nie uczestniczyła (mowa tu o ostatnich minutach pierwszych "Szczęk", kiedy jej mąż strzela w butlę ze sprężonym powietrzem i tym samym wysadza ludojada, który ma ją w paszczy). Moim zdaniem zastosowane w tej chwili flashbacki nie sugerowały, jakoby Ellen pamiętała owe zajście i właśnie odtwarzała je w głowie - mogła znać je z opowieści Martina, a następnie zadziała jej wyobraźnia, gdyż sama znalazła się teraz w podobnej sytuacji, a najprostszą metodą na zaprezentowanie tego na ekranie było oklepane wstawienie ujęć z jedynki. Co by nie mówić, tę pospolitą, starą jak świat sztuczkę filmowców stosuje się do dnia dzisiejszego - nie raz w jakimś hollywoodzkim hicie główny bohater przywołuje w pamięci fragment przykrych doświadczeń z dzieciństwa/jakiejś tragedii z przeszłości i wtedy też obserwujemy retrospekcje zdarzeń, których protagonista nie mógł zobaczyć, ponieważ znajdował się w innym pomieszczeniu/zajmował się czymś innym, a mimo to ma te wspomnienia przed oczami. Podobnie wykombinował Sargent, chcąc jakoś nawiązać do szlagieru Spielberga. Jeżeli chodzi o napięcie i atmosferę grozy, to nie liczyłbym na nią w żadnym wypadku, gdyż reżyser nie ma bladego pojęcia o robieniu thrillerów i przez to stosuje takie zabiegi jak slow-motion w każdej dramatycznej sekundzie czy szarpany, niewydarzony montaż, z jakiego nic nie wynika. Ataki żarłacza być może są krwawe i pojawia się on często, jednak czasem jest to posklejane w taki sposób, że jedno nie wynika z drugiego, a mianowicie: widok rekina - zbliżanie otwieranej paszczy - reakcja przyglądającego się tłumu - ofiara w pysku - jakaś krew - przebitka, kiedy drapieżnik ze "zdobyczą" płynie pod lustrem wody. Nie wiem, czy Sargent zwyczajnie nie potrafił należycie tego sfilmować i silił się na jakiś nowatorski montaż czy może to kwestia finansów, choć w nią akurat wątpię, bo budżet do skromnych nie należał i na "Szczęki 4" wydano 23 mln dolarów, m.in konstruując kilka modeli animatronicznych morderczej ryby. Tempo jest tutaj niezłe (w odróżnieniu od trójki, gdzie powiewało nudą) i cyklicznie coś się dzieje, mimo że nie wszystko, co serwowane ma ręce i nogi. Przykładem mogą być senne koszmary Ellen i Mike'a, które wstawiono totalnie od czapy, jedynie po to, żeby czymś zająć widownię.
Skoro już ponarzekałem, to teraz przejdę do plusów, a wbrew pozorom nieco ich uświadczymy - największym walorem "Jaws: The Revange" są malownicze zdjęcia, zarówno te na powierzchni, jak i te podwodne; sceneria oraz lokalizacje również mają w sobie pełno uroku, aż chciałoby się znaleźć w miejscach uchwyconych w obiektywie. Akcję osadzono w trakcie świąt Bożego Narodzenia, przez co mamy interesujący, wakacyjno-świąteczny klimat, ale przypuszczalnie powstał on przypadkowo - Joseph Sargent jest rzemieślnikiem zajmującym się jedynie powierzchownymi aspektami projektu i głównie zależy mu na tym, by na taśmie znalazło się to, co zostało napisane w scenariuszu, więc wątpię w jego dbałość o odpowiedni nastrój czy wystrój. Efekty specjalne stoją na lepszym poziomie niż poprzednio, aczkolwiek nasz Carcharodon carcharias nadal sprawia wrażenie sztucznego, ciągniętego na linkach czy prowadnicach, tyle tylko, że częściej bywa w kadrze i trochę sobie pokąsa. Postacie wypadają niezgorzej - jakoś zawsze wolałem Lance'a Guesta w roli Mike'a Brody'ego niż Dennisa Quaida, a ponadto pojawia się w filmie znana z jedynki i dwójki Lorraine Gary. Na dalszym planie mamy natomiast Michaela Caine'a oraz Mario Van Peeblesa. Każdy z aktorów gra na kompletnym luzie, jak gdyby pogodził się z faktem, iż występuje w totalnym gniocie i dzięki takiemu podejściu łatwiej przebrnąć przez toporne dialogi włożone w usta ich bohaterów bądź mgliście nakreślone relacje między nimi. Caine ponoć wcale nie czuje wstydu po wzięciu udziału w opisywanym przedsięwzięciu - dzięki niemu wybudował sobie ładny dom i wypoczął trochę czasu na Bahamach. Podsumowując - "Szczęki 4" są niestety kolejnym niepotrzebnym sequelem kultowego obrazu z 1975 roku; wytworem tak złym, że wręcz pociesznym i jedynie w takim kontekście należy go rozpatrywać. Osobiście potrafię się na nim przyzwoicie bawić i chętnie do niego wracam pomimo licznych idiotyzmów oraz twórczej niekompetencji, zawsze też lepsze to niż CGI i współczesne "kasztany" o rekinach-ludojadach. Oceniam na 5,5/10. Mam to nagrane z TVN7 z Koziołem i TVP1 z Gudowskim, ale mowa tu już o nowszych wersjach z zakończeniem, gdzie żarłacz zostaje nabity na dziób łodzi i tonie wraz z nią. Dawniej w TVN pokazywana była kopia, w której bestia dodatkowo eksplodowała po zderzeniu z łodzią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)