"Godzilla II: Król potworów" (2019) - "Godzilla" w reżyserii Garetha Edwardsa z 2014 roku miała być reaktywacją serii po latach oraz filmem, który dorówna oryginałowi z 1954 roku. Twórcy obiecywali, że wróci poważny klimat, położony będzie nacisk na wydźwięk ekologiczny i potraktują Godzillę jako niepohamowaną siłę, czyli odtworzą jego pierwotny wizerunek. Oczywiście wszystkie te słowa okazały się być bez pokrycia i gotowy produkt niewiele miał wspólnego z japońskim pierwowzorem - Edwards nakręcił typowo hollywoodzki, popcornowy blockbuster z łopoczącą, amerykańską flagą w tle, przepełniony nieznośnym patosem, płaskimi bohaterami oraz jakimś czterominutowym występem Króla Potworów. Niemniej jednak, nad "Godzillą" początkowo wszyscy piali z zachwytu i mnie seans kinowy także zdołał kupić, lecz czar szybko prysnął - to, co sprawdzało się na wielkim ekranie, kompletnie zawiodło przy powtórce w domowym zaciszu (ciemne, męczące oczy zdjęcia, znikoma rola potworów, ich występy ograniczone do krótkich migawek, nudna, do bólu wyświechtana fabuła itd.). Do tegorocznego sequela podchodziłem więc z dystansem i nastawiony byłem raczej sceptycznie, żeby ponownie nie dać się naciągnąć na ładnie brzmiące chwyty marketingowe, a następnie nie rozczarować. Moje podejście okazało się być słuszne, ponieważ ograniczone zaufanie do autorów "Godzilli II" i brak nadmiernego emocjonowania się przed wejściem na salę pozwoliły na trzeźwą ocenę przedsięwzięcia oraz klarowne dostrzeżenie jego wad i zalet, a zarówno jednego jak i drugiego jest tutaj dość sporo. Zanim jednak przejdę do analizy dzieła sfilmowanego przez Michaela Dougherty'ego, który na koncie ma m.in całkiem niezły, baśniowy, skąpany w stylistyce lat 80. horror "Krampus. Duch Świąt" to przybliżę pokrótce jego fabułę: od pojawienia się Godzilli i jego walki z MUTO minęło 5 lat. Doktor Emma Russell, pracująca dla organizacji Monarcha straciła wtedy syna, z czym do tej pory nie może się pogodzić, więc opracowuje system komunikacji z cyklicznie wybudzającymi się z uśpienia monstrami, by żyć z nimi w harmonii i koegzystencji. Z powodu tego, że ani rząd ani organizacja niezbyt przychylnie patrzą na jej poczynania oraz plany na współistnienie ze stworami, pani doktor nawiązuje współpracę z ekoterrorystami, pragnącymi przywrócić Ziemi naturalny porządek i wybudzić wszystkie tkwiące w letargu bestie, nazywane przez ludzi "Tytanami". Szybko się jednak okazuje, że jej szlachetne, choć naiwne pobudki nie zgadzają się z ideami sabotażystów, którzy oczywiście nie robią niczego za darmo i z dobrej woli - pragną wzbogacić się, sprzedając DNA odnalezionych i przywróconych do życia kreatur kosztem ludzkiego życia oraz nadciągającej tragedii. Słowa ich lidera mówiące o tym, że naszą planetę trzeba oddać we władanie jej naturalnym panom to tylko przykrywka do chęci zbicia grubego hajsu na owych "panach" i ich kodzie genetycznym. Pech chce, że ekoterroryści swoimi działaniami przywracają do życia Króla Ghidorę - trójgłowego, pozaziemskiego smoka, który za cel obrał sobie całkowite zniszczenie rasy ludzkiej i dopasowanie Ziemi do swoich potrzeb. Tylko Godzilla może go unicestwić, dlatego po raz kolejny wyłania się z głębin, by zaprowadzić równowagę oraz stawić czoła odwiecznemu wrogowi, jakim jest Król Ghidora.
Proekologiczne przesłanie, serwowane przez scenarzystów wypada dość pretensjonalnie - pani doktor czy bad guy Jonah Alan wygłaszają niejedną pogadankę na temat ochrony natury i Matki Ziemi, ale głównie operują oni hasłami typu "to człowiek jest zły", "sami siebie niszczymy", "trzeba przywrócić ład w przyrodzie". O ile jeszcze mogę zrozumieć Alana, który upatruje w tym taniego pretekstu do nabicia kabzy, tak nie jestem w stanie uwierzyć, że ceniona uczona, Emma Russell byłaby zdolna opowiadać tego typu banały i raczyć tyradami o tym, jak to Homo sapiens jest okrutną zarazą i trzeba zatroszczyć się o uśpione potwory, które utemperują nasze destruktywne zapędy. Taka przemowa z jej ust brzmi bardzo dziwnie, w końcu straciła dziecko podczas starcia Tytanów w San Francisco, a potrafiłaby skazać na ten sam los miliony innych rodzin. W "Godzilli II" chyba nikt nie kieruje się logiką ani zdrowym rozsądkiem, a jedynie podejmuje głupie, nieprzemyślane decyzje. Poziom aktorstwa określiłbym jako średni, ponieważ większość gwiazd niezbyt przyłożyła się do swoich kreacji, ale de facto nie było do czego; jak wspomniałem, najważniejsze osoby zostały naszkicowane nijako, brakuje im osobowości, wyrazistości i ciężko cokolwiek o nich powiedzieć poza tym, że po prostu są. Utalentowana Vera Farmiga wydaje się być znudzona, zobojętniała, jakby doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jaki patetyczny bełkot wygłasza jej persona; zaprezentowana postawa to chyba forma protestu przeciw temu, co musi odgrywać. Znany z "King Konga" Petera Jacksona Kyle Chandler gra pospolitego, nieskazitelnego, samotnego ojca-herosa, ratującego nie tyle własną rodzinę, co całe Stany Zjednoczone, a Charles Dance wciela się w Jonaha, dość groteskowego, nieczułego antagonistę, lecz z całej obsady radzi sobie najlepiej i wyraźnie podchodzi z dystansem do portretowanego przez siebie niegodziwca. Na dalszym planie pojawiają się również zapomniani David Strathairn oraz Joe Morton, jednak ich udział ogranicza się do parominutowych epizodów.
Skoro sylwetki bohaterów ludzkich już przybliżyłem i napisałem, co o nich sadzę, to teraz czas na kaiju, czyli największą atrakcję "Godzilla II". Już na wstępie mogę śmiało rzec, że pod tym kątem jest dobrze, a nawet bardzo dobrze - reżyser potraktował potwory z należytym szacunkiem, ewidentnie zapoznał się z ich wcześniejszym, japońskim wizerunkiem i zanadto od niego nie odbiegł. W Tytanach czuć magię, otacza je mistycyzm i obdarzone są duszą - Król Ghidora to bezlitosny uzurpator, agresor, dążący do jednej wielkiej destrukcji, Mothra to delikatny, cichy sprzymierzeniec Godzilli, a ten z kolei to srogi samiec alfa, który wyczuwając obecność Króla Ghidory wyrusza mu naprzeciw, by udowodnić, do kogo należy miano władcy, a jak wiadomo - król może być tylko jeden. Na moment pojawia się również ognisty ptak Rodan i pomimo paru konkretnych scen z jego udziałem, Dougherty niewiele poświęca mu uwagi. W migawkach można zobaczyć także inne, niepochodzące ze stajni Toho maszkary i niektóre z nich wypadają całkiem okazale - liczę, że jeszcze kiedyś na dłużej zagoszczą na srebrnym ekranie. Kaiju to oczywiście twory CGI, ale ich dokładny design i fakt, że animacja komputerowa nie bije po oczach zasługuje na pełną pochwałę. Co prawda grafika cyfrowa nigdy nie zastąpi kostiumów wykonanych z dbałością o każdy detal, animatroniki czy jakichkolwiek efektów praktycznych, ale nie ma na co narzekać. Pojedynki Tytanów są widowiskowe, elegancko uchwycone i trochę ich uświadczymy, aczkolwiek reżyser popełnia czasem błędy Edwardsa, tzn. zamiast skupić się na starciach, to robi przebitki na Russellów szukających zbuntowanej córki lub pracowników Monarchy, tym samym zaburzając płynność akcji czy napięcia. Tak czy siak, wyrobnik ten wyprzedza o krok Garetha i jego chamskie pokazywanie Godzilli w gęstym mroku po kilka sekund, nawet podczas finałowego boju, jednak mogło być o wiele lepiej. Ogólnie rzecz biorąc, całość wygląda tak, jakby Michael Dougherty miał swój własny koncept i czuł magię japońskiej Gojiry, ale studio podcięło mu skrzydła i wymusiło zamerykanizowanie produkcji na potrzeby rynku. To tylko moja teoria, jednak w czasie oglądania ciągle odnosiłem wrażenie, że "Godzilla II" był skrajnie nierówny, wewnętrznie sprzeczny we własnej konstrukcji i nastrojowe, elektryzujące, pełne uroku sekwencje z monstrami notorycznie przecinały się z mdłymi, bezpłciowymi, wmontowanymi na siłę ujęciami z nastolatką, jej familią czy tęgimi umysłami z Monarchy.
Z walorów tego obrazu warto jeszcze wspomnieć o pięknych zdjęciach, scenografii (pozytywne wrażenie robi widok starożytnej, podwodnej świątyni, w której regeneruje się nasz jaszczur) oraz muzyce, łączącej w sobie nowe, a'la mistyczne brzmienia oraz klasyczny temat przewodni, znany ze wschodniej serii. Takiego czegoś brakowało mi w wersji Garetha Edwardsa - tutaj, w momencie pojawienia się Króla Potworów przygrywa słynne, nieco podrasowane, wzbudzające nostalgię ""Godzilla Theme", a potwór ryczy jak za dawnych lat, kiedy toczył batalię z innymi dziwadłami na podwórku ojczystej wytwórni Toho. Mitologiczna otoczka Tytanów jest w miarę intrygująca, barwna, ale irytowało mnie to, że dr Chen informacje na ich temat wyciągała znikąd, niczym magik królika z kapelusza - gdy potrzeba czegoś, co dotyczy danego kolosa, to niedługo zjawia się dr Chen i podsuwa ważne wiadomości na tacy w stylu "ten nazywany jest Mothra", "ten budził przerażenie wśród ludzi" etc. Skoro istnieje tyle łatwych do zdobycia zapisków/rycin o tych stworzeniach, to ciekawi mnie, dlaczego od stuleci nikt na nie nie natrafił ani nie słyszał o "bogach" z różnego rodzaju legend oraz mitów. Podsumowując ten przydługi tekst: najnowszy film o Godzilli jest bardziej udany od swojego poprzednika, Michael Dougherty wie, o co chodzi w nucie monster movie, ale niestety - jego wytwór zostało zbytnio podciągnięty pod gusta zachodniej publiki i stracił pazura na rzecz cukierkowych, pasujących jak wół do karocy, męczących fragmentów, działających niekorzystnie na dynamikę "Godzilli II". Nieporozumieniem były też denne, infantylne monologi o człowieku-niszczycielu środowiska, a połączenie tego z irracjonalnymi poczynaniami postaci sprawiło, że niektóre sceny raziły miałkością i z trudem traktowało się je na poważnie. Na szczęście pozostaje nam epicka strona wizualna, plastyczne kadry, znakomity soundtrack oraz odpowiednio wygenerowane komputerowo potwory, posiadające nowe, acz satysfakcjonujące oblicze. Moja ocena to 6/10 na szynach, dodatkowy plus daję za to, że oglądając ten tytuł podczas niedawnej premiery we włoszczowskim kinie "Muza" bawiłem się nie najgorzej i pomimo licznych niedociągnięć "Króla potworów" miło spędziłem na nim czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)