wtorek, 20 sierpnia 2019

"Mgła" (1980)

"Mgła" (1980) - John Carpenter to mój ulubiony hollywoodzki wyrobnik, który dosłownie potrafił zrobić coś z niczego - przy niskim, czasem mikroskopijnym budżecie i ograniczonych możliwościach technicznych zrealizował wiele kultowych horrorów, a i na nowo zdefiniował kino grozy. U Carpentera strach budziło przede wszystkim to, co nieznane, a nacisk kładziono na odpowiednią, niepokojącą atmosferę, minimalizm oraz charakterystykę głównych bohaterów, muszących zmierzyć się z nieznaną siłą na odciętym od cywilizacji terenie. Kreatywność reżysera ujawniła się również wtedy, gdy w jego niezbyt kosztownych produkcjach dominowały genialne w swojej prostocie efekty specjalne, a dysponując większym zapleczem finansowym, potrafił na ekranie pokazywać cuda - animatronika, mechanika czy inne efekty praktyczne Roba Bottina z "The Thing" są jednymi z najlepszych w historii X-muzy i nawet te z jego nowoczesnego prequela z 2011 r. wyglądają o kilka klas gorzej/sztuczniej niż to, co duet Carpenter-Bottin zaprezentował w 1982 r. "Mgła" jest wcześniejszym, niezależnym projektem mistrza horroru, który jak dla mnie należy do jednej ze średnich pozycji w jego dorobku, co broń Boże nie oznacza, że to zły film. "Mgła" to klasyczne ghost story, opowiadające o zemście oraz odkupieniu - niedługo przed setną rocznicą powstania nadmorskiego miasteczka Antonio Bay dochodzi w nim do dziwnych zdarzeń, a winna wszystkiemu wydaje się być tajemnicza, świecąca mgła, zbliżająca się do jego brzegów. W tym samym czasie ksiądz Malone, za sprawą ukrytych zapisków swojego dziadka przypadkowo odkrywa, że mieścinę wybudowano na krwi, kłamstwie i zdradzie, ponieważ sto lat temu sześcioro jej założycieli celowo zatopiło okręt trędowatych, a za splądrowane złoto wybudowali Antonio Bay. Teraz, według miejscowych legend załoga zatopionego statku powraca, by ukarać mieszkańców za grzechy ojców i odebrać swoją własność.
John Carpenter pragnął nakręcić stonowany, skromny dreszczowiec w starym stylu, ale ponieważ nie był zadowolony z jego pierwotnej wersji, część materiału sfilmował od nowa, dodał sceny zawierające większą dozę brutalności i prolog, w którym leciwy kapitan na plaży przy ognisku opowiada grupce dzieciaków historię zatonięcia statku "Elizabeth Dane" z trędowatymi na pokładzie. Scenariusz obrazu jest interesujący, dużo też w nim motywów nawiązujących do mrocznych opowieści o duchach - wspominane są statki-widmo, północ ma miano godziny upiorów, a i przewija się wątek opowiadanej w pierwszych minutach legendy, według której ofiary "Elizabeth Dane" powrócą. Jak wspomniałem - wypisz, wymaluj klasyczne ghost story, podszyte carpenterowskim, niepodrabialnym, skrupulatnie budowanym klimatem (już od napisów początkowych przygotowywani jesteśmy do tego, że coś się wydarzy oraz, że pojawienie się nienaturalnej mgły to nie przypadek i coś złego ona za sobą niesie). Niestety, fabuła czasem się rozjeżdża i tak mamy ożywającego trupa w kostnicy czy wizję samozapalającej się deszczułki z wraku "Elizabeth Dane", co niewiele ma wspólnego z szukającymi zemsty marynarzami zza światów - mowa raczej o chwycie niezbyt powiązanym z intrygą, a bardziej mającym przestraszyć widza. Nie do końca też wiem, czy duchy przybyły wymierzyć sprawiedliwość wszystkim obywatelom Antonio Bay czy jedynie potomkom spiskowców-morderców, ponieważ film sugeruje jednocześnie i to i to; z niektórych dialogów oraz momentów (wypowiedzi ojca Malone'a, jego postawa) wynika, że zjawy przyszły po parę wybranych ofiar, spokrewnionych z założycielami miasteczka, ale prócz tego ginie starsza opiekunka do dziecka, lokalny synoptyk czy bez mała również właścicielka rozgłośni radiowej, Stevie Wayne wraz ze swoim synem. Postacie zostały naszkicowane całkiem przyzwoicie, chociaż stawiane są w dziwacznych, czasem mało sensowych sytuacjach, przykładowo: autostopowiczka Elizabeth, grana przez Jamie Lee Curtis, w trakcie wsiadania do auta Nicka Castle'a pyta, czy jest on psychiczny czy tam dziwny (w zależności od tłumaczenia), a o jego imię zagaduje dopiero w momencie, w którym lądują razem w łóżku. Stevie nie opuszcza swojej rozgłośni radiowej nawet wtedy, gdy życiu jej syna grozi niebezpieczeństwo - prosi, aby to słuchacze się nim zajęli. Ja rozumiem, że martwa matka na nic by mu się zdała, ale raczej nie miała pewności, czy ktokolwiek ją słyszy oraz czy ktoś zareaguje na ten apel i pojedzie po chłopca.
Pomimo tych wszystkich mankamentów oraz niespójności, "Mgła" pozostaje nie lada gratką dla miłośników oldschoolowych horrorów z lat 80. i stanowi świetną rozrywkę, nawet teraz, po prawie 40 latach od premiery. Dzieło Johna Carpentera spowija specyficzna, niemalże namacalna aura zagrożenia i niebezpieczeństwa, całość oddziałuje na podświadomość widza, a także trzyma go w nieustannym napięciu. Co prawda trafia się tu parę przestoi i akcja rozwija się powoli, lecz nie wpływa to na pozytywny odbiór tego tytułu. Strona techniczna należy do oszczędnych, acz solidnych - nie ma się do czego przyczepić, bowiem zarówno zjawy żeglarzy, jak i tytułowa mgła robią wrażenie, mimo że czasem mało jej w kadrze. Niemniej jednak, z racji tego, że przedsięwzięcie to było niskobudżetowe oraz wymagało licznych dokrętek, co z pewnością sprawiło niemało trudności, nie traktuję mojego spostrzeżenia jako jego mankamentu. Uważam natomiast, że sam finał powinien trwać dłużej i Carpenter mógł poświęcić mu więcej uwagi - nie wykorzystał do końca stworzonej przez siebie, nastrojowej podbudowy i inwazja upiorów na Antonio Bay kończy się dość szybko, de facto nim na dobre się rozkręci. Nie ukrywam, że podczas pierwszego seansu byłem nieco rozczarowany tak skromnie rozwiniętym ostatnim aktem, lecz po latach już się do niego przyzwyczaiłem. Lekko elektroniczny soundtrack, skomponowany przez samego reżysera brzmi wybornie i odpowiednio ilustruje to, co obserwujemy na ekranie. Brzmienia może nie zapadają tak w pamięć jak te z "Ucieczki z Nowego Jorku", "Coś", "Ataku na posterunek 13" czy "Christine", ale są jak najbardziej konkretne. Osobiście bardzo cenię sobie ten klimatyczny straszak i chętnie do niego wracam, przymykając oko na jego nielogiczności czy dłużyzny, aczkolwiek jestem zdania, że Carpenter ma lepsze pozycje w swoim portfolio, zresztą... on również nigdy nie był w pełni usatysfakcjonowany "Mgłą", wszak usilnie starał się ją poprawić/zmienić, a następnie zdecydował się wyprodukować jej remake w 2005 r. Autorzy nowej wersji naprawili nieco błędy oryginału (więcej się dzieje), jednak popełnili nowe (stylistyka teen-horror, nadmiar wątków, CGI). Moja ocena to mocne 6/10. Film mam na kasecie wideo od Best Film, czyta tam Jacek Brzostyński, a ostatnio nagrałem go też z TVN - tam lektorem był Paweł Straszewski. Dawniej emitowano go jeszcze w TVP oraz Polsacie, ale jak na razie nie posiadam tych kopii.

1 komentarz:

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)