"Parszywa dwunastka" (1967) - major Reisman otrzymuje od swoich przełożonych niezbyt wdzięczne, poufne zadanie - w przyspieszonym tempie musi przygotować grupę dwunastu skazanych na śmierć lub długoletnią odsiadkę więźniów i wyruszyć z nimi na samobójczą misję do Francji, gdzie kryminaliści mają spacyfikować zamek oraz unicestwić znajdujących się w nim niemieckich oficerów. Początkowo szkolenie nie idzie zbyt gładko, gdyż skazańcy mają w poważaniu Reismena i dość często wszczynają bunty, lecz po jakimś czasie zaczynają rozumieć, że grają w tej samej lidze i tylko dzięki współpracy pomyślnie wykonają rozkaz, a tym samym zyskają amnestię za swoje niechlubne czyny. "Parszywa dwunastka" jest jednym z kilku zrealizowanych w latach 60. oraz 70. obrazów wojenno-przygodowych, osadzonych w realiach II wojny światowej, ale przeważnie skupiających się na fikcyjnych misjach ("Działa Navarony", "Komandosi z Navarony") bądź też częściowo opartymi na wydarzeniach historycznych ("Wielka ucieczka"). Produkcje te miały z reguły luźny charakter, a ich twórcy stawiali głównie na widowiskowość i rozrywkę aniżeli zgodność z wojenną rzeczywistością. "Parszywa dwunastka" nie odbiega od wyżej wymienionych standardów - operacja przedstawiana przez scenarzystów tak naprawdę nigdy nie miała miejsca, a we Francji nie istniał żaden pałac uciech dla nazistów, jednak nie stanowi to przeszkody w zaangażowaniu się w nieco naiwną intrygę oraz motyw walki z hitlerowcami. Już od pierwszych minut fabuła rozkręca się w ekspresowym tempie, natomiast napięcie utrzymuje aż do emocjonującego, wybuchowego finału, budzącego w chwili premiery niemałe kontrowersje (SPOILER!) - zdemoralizowani przestępcy pod wodzą majora Reismana podlewają benzyną i wysadzają granatami w powietrze uwięzionych, nieuzbrojonych oficerów niemieckich oraz towarzyszące im kobiety (KONIEC SPOILERA).
Reżyserowi, Robertowi Aldrichowi udało się nakręcić sprawną, awanturniczą opowieść, którą i po wielu latach ogląda się z zaciekawieniem. Sceny treningu czy poskramiania podopiecznych przez Reismana choćby i za setnym seansem będą cieszyć oczy, a niektóre humorystyczne dialogi lub sytuacje rozbawią nawet wtedy, gdy znamy je na pamięć. Oczywiście nie braknie też chwil refleksji czy powagi, np. podczas rozmowy krnąbrnego majora ze swoimi zwierzchnikami, kiedy wytyka wady całej planowanej wyprawy i jej bezsensowność, zaś na jaw wychodzi bezduszność i hipokryzja głównodowodzących. Sukces "Parszywej dwunastki" to jednak nie tyle zasługa Roberta Aldricha i autorów scenariusza, co także aktorów, którzy stworzyli niezapomniane kreacje barwnej grupy straceńców oraz pociągających za sznurki oficjeli. Najlepiej prezentuje się tutaj Lee Marvin w sztandarowej roli majora Reismana, jakiej (paradoksalnie) prywatnie nie lubi, podobnie zresztą jak samego filmu - zagrał w nim tylko i wyłącznie dla pieniędzy (Marvin, który doświadczył okropieństw wojny na własnej skórze starał się nie angażować w przedsięwzięcia o tej tematyce). Poza nim mamy Charlesa Bronsona, wcielającego się w twardego Polaka - Wladislawa, Telly'ego Savalasa portretującego nienawidzącego kobiet, religijnego maniaka Maggotta czy Johna Cassavetesa jako narwańca Victora Franco. Na dalszym planie ujrzymy zaś Donalda Sutherlanda, Ernesta Borgnine oraz sympatycznego Georga Kennedy'ego.
Od strony technicznej dzieło Aldricha również reprezentuje wysoki poziom - strzelanin co prawda nie dostaniemy zbyt wiele, ale jeżeli dochodzi do jatki, to sfilmowana jest ona z rozmachem. W ramach ciekawostki dodam, że francuski zamek, do jakiego wdzierają się byli więźniowie został wybudowany specjalnie na potrzeby "Parszywej dwunastki", a następnie wysadzony. Budowla okazała się być tak solidna, że twórcy musieli użyć aż 70 ton materiałów wybuchowych, żeby eksplozja mogła się powieść. Podsumowując - produkcja ta stanowi kawał świetnego, staroszkolnego, amerykańskiego kina, które do dziś potrafi zachwycać sposobem realizacji, wspaniałą grą aktorską czy przedstawianą historią, rozgrywającą się na tle II wojny światowej. Pamiętam, jak takie tytuły, w podobnej konwencji oglądałem wielokrotnie z dziadkiem w czasach dawnej telewizji, kiedy emitowano je w wieczornych emisjach na ogólnodostępnych stacjach. Szkoda, że aktualnie są rzadko pokazywane albo robią za zapchajdziury gdzieś w południe lub późną porą. "The Dirty Dozen" mam nagrane z TVP1 z Januszem Koziołem z dość mocnym tłumaczeniem, oglądałem też kilkukrotnie wersję TVN z Mirosławem Uttą i być może gdzieś ją nawet mam, ale nie jestem pewien. Moja ocena to 8/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)