"Komandosi śmierci" (1993) - kasetę z tym tytułem dostałem od znajomego już kawałek temu, jednak dopiero niedawno skusiłem się na seans. Film zyskuje raczej mizerne oceny, a komentarze użytkowników w Internecie są bardzo niepochlebne, ale mimo wszystko dałem mu szansę - wszak to kino ukochanej przeze mnie ery VHS, w dodatku nakręcone przez Menahema Golana. Początek produkcji był jeszcze obiecujący - grupa terrorystów bierze za zakładników turystów z lotniska w Atenach i uprowadza samolot (widoczne podobieństwa do "Delta Force", słynnego hitu Golana z 1986 r.), po czym żąda zwolnienia z więzienia swojego bossa - Jose Marii Carlosa (granego przez zmarłego zaledwie parę tygodni temu Billy'ego Drago). Rząd wyraża na to zgodę, więc przestępcy wypuszczają wszystkich przetrzymywanych ludzi, poza jedną osobą - kobietą, żoną komandosa Brada Cartowskiego (Michael Paré), która wpadła w oko Carlosowi. Sprawa zostaje wyciszona, ale jej mąż nie zamierza się tak łatwo poddać i na własną rękę postanawia odbić ukochaną. Pierwsze minuty ogląda się nawet nieźle; są zamachowcy z plastikowymi pistoletami, strzelanina na lotnisku oraz pościg za busem. Jest też co prawda tanio oraz tandetnie, ale posiada to pewien nieodparty urok. Nieco później pojawia się zaś nieodżałowany Billy Drago w roli kompletnego zwyrola (czyli prawie jak zawsze) i nadal znośnie patrzy się na serwowaną nam przez Menahema Golana akcję. Niestety - schody zaczynają się w momencie, kiedy na ekranie obserwujemy Brada i jego kumpla, Cody'ego Granta (granego przez Jana-Michaela Vincenta, noszącego tutaj dramatyczną fryzurę), wspólnie planujących misję odbicia lubej Cartowskiego.
Panowie rozmawiają, obmyślają, a widz coraz częściej zaczyna spoglądać na zegarek i odliczać, ile czasu pozostało mu do końca filmu. Denne dialogi zdają się nie mieć końca, aż "Komandosi śmierci" całkiem nas zniechęcają, a i tak umiarkowane zainteresowanie przedsięwzięciem całkowicie ulatuje. Paré i Vincent chodzą kompletnie wyłączeni, nieobecni, jakby występowali tylko ze względów zarobkowych, natomiast ich kreacji w żaden sposób nie można kupić ani tym bardziej brać na poważnie. Ich perfidne znudzenie oraz brak zaangażowania skutecznie wpływa na oglądających. Co innego Billy Drago, który jak zawsze znakomicie bawi się na planie i szarżuje, przyćmiewając absolutnie wszystkich dookoła. Strzelanin w obrazie izraelskiego reżysera trochę się znajdzie, jednak z reguły są mało efektowne i niezbyt emocjonujące. Ot, takie strzelanie dla strzelania, chociaż w sumie lepsze to niż wymiany zdań między Cartowskim a Codym. Brakowało mi również jakiejś konkretnej wymiany ognia w ostatnim akcie, ponieważ to, czym nas uraczono, ewidentnie zajeżdża polskim serialem - wszyscy statycznie się ostrzeliwują albo stosują bezsensowne podchody udając, że znają się na rzeczy, a w rzeczywistości nie ma w tym ani ładu ani składu. Ponadto scenariusz "Komandosów śmierci" został podszyty licznymi, kuriozalnymi bzdurami - Brad, postrzelony w obie nogi w okolice kolan z bliskiej odległości z pistoletu automatycznego, po paru dniach pobytu w szpitalu potrafi biegać i kopać, choć przez najbliższe miesiące powinien uczyć się chodzić, a następnie przechodzić długotrwałą rekonwalescencję. Później dostaje także solidny oklep od ludzi Carlosa i poddany torturom, zaraz po uwolnieniu zachowuje się jak osoba będąca u szczytu formy, która właśnie wróciła z wakacyjnego wypoczynku. Jego syn również posiada zaskakujące umiejętności - dostrzega kawałek plastiku wystający spod płaszcza i od razu wie, że kryje się za tym broń, chociaż nie ma żadnych podstaw, by to stwierdzić. Cóż... miałem dużą chęć polubić tego nakręconego w Izraelu gniota, ale za mało w nim konkretów i akcji, a za wiele monotonii i głupot, aby czerpać z tego seansu satysfakcjonującą rozrywkę. Moja ocena to 4/10. Lektorem na wydaniu wideo od VIM jest Jerzy Rosołowski, natomiast za tłumaczenie odpowiada pani Magdalena Balcerek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)