"Miecz Alexandra" (1993) - za młodu fascynowały mnie filmy z udziałem Lorenzo Lamasa, którego do dziś sobie cenię, jednak powtórka niektórych jego hitów sprzed lat lub sięgnięcie po tytuły, jakich nie udało mi się wcześniej obejrzeć, nierzadko przynosi srogie rozczarowanie i zawód. Oczywiście są produkcje sygnowane nazwiskiem aktora, które w ogóle się nie zestarzały i nadal dostarczają sporej porcji rozrywki (np. "Hycel"), ale mamy też takie jak nieszczęsny "Miecz Alexandra". Fabuła prezentuje się tu mniej-więcej tak: Lorenzo wciela się w Andrew - oficera policji, poszukującego skradzionego z muzeum miecza, który prawdopodobnie trafił w ręce organizatora nielegalnych walk z użyciem tejże broni. Podprowadzony przedmiot ma jednak w sobie coś niezwykłego - ostrze to należało bowiem do samego Alexandra Wielkiego, co decyduje o jego nieopisanej wartości. Sam protagonista cyklicznie zaś, podczas snu doznaje wizji, rozgrywających się w odległej przeszłości, gdzie jest starożytnym wojownikiem, regularnie zabijanym przez innego żołdaka. Czyżby Andrew był reinkarnacją Alexandra Wielkiego? Scenariusz autorstwa Michaela Kennedy'ego okazuje się być mętny, mało treściwy, a bełkotliwe, mdłe wątki reinkarnacji oraz ponownego przyjścia na świat rażą taką infantylnością, że zaczynamy się zastanawiać, czy napisała je rozumna, myśląca istota.
Dialogi czy gra aktorska to również jedna wielka katastrofa, niezamierzony kabaret i kpina z oglądającego. Teksty wypowiadane przez bohaterów są irytujące, toporne, napisane od niechcenia. "Miecz Alexandra" ponadto okropnie nudzi, ponieważ dosłownie nic się w nim nie dzieje - podczas seansu można pisać SMS-ki z dziewczyną, popijać piwko, rozwiązywać krzyżówki lub równania matematyczne i żadna interesująca scena nas nie ominie. W drugiej połowie filmu myślałem, że umrę ze starości. Pojedynków na miecze wbrew opisowi nie uświadczymy tu prawie wcale, bowiem nakręcono jakieś trzy lub cztery potyczki, z czego każda trwa może z minutę i reprezentuje żenująco niski poziom. Chorografia wypada niemalże amatorsko i nawet Lorenzo Lamas na ekranie daje ciała, natomiast nieudolny montaż tylko uwypukla wszystkie niedoróbki - wyćwiczone, powolne ruchy, zaplanowane wcześniej uderzenia etc. Czary goryczy dopełniają pojawiające się co chwilę flashbacki z czasów panowania Alexandra Wielkiego; oczy aż bolą od patrzenia na teatralne, mikroskopijne dekoracje, wyglądające jak wyjęte z reklamy telewizyjnej. Czy znajdzie się coś pozytywnego, co można powiedzieć o tym obrazie? Mimo wszystko tak - przede wszystkim mamy solidny klimat, typowy dla podrzędnego kina kopanego z czasów VHS oraz ładny, wpadający w ucho soundtrack. To by było chyba na tyle, jeśli mowa o walorach. Czy "Miecz Alexandra" warto zobaczyć? Dla zagorzałych fanów Lamasa na pewno jest to pozycja obowiązkowa, reszta spokojnie może sobie ją odpuścić. Nawet miłośnicy C-klasowych gniotów, wygrzebanych z czeluści wypożyczalni wideo nie będą zadowoleni z obcowania z tym dziełem. Moja ocena to jakieś 4/10 z sentymentu do głównego aktora. Mam to na zmasakrowanej kasecie VHS, wydanej przez Vision, lektorem tej wersji jest znakomity Tomasz Knapik.
Dialogi czy gra aktorska to również jedna wielka katastrofa, niezamierzony kabaret i kpina z oglądającego. Teksty wypowiadane przez bohaterów są irytujące, toporne, napisane od niechcenia. "Miecz Alexandra" ponadto okropnie nudzi, ponieważ dosłownie nic się w nim nie dzieje - podczas seansu można pisać SMS-ki z dziewczyną, popijać piwko, rozwiązywać krzyżówki lub równania matematyczne i żadna interesująca scena nas nie ominie. W drugiej połowie filmu myślałem, że umrę ze starości. Pojedynków na miecze wbrew opisowi nie uświadczymy tu prawie wcale, bowiem nakręcono jakieś trzy lub cztery potyczki, z czego każda trwa może z minutę i reprezentuje żenująco niski poziom. Chorografia wypada niemalże amatorsko i nawet Lorenzo Lamas na ekranie daje ciała, natomiast nieudolny montaż tylko uwypukla wszystkie niedoróbki - wyćwiczone, powolne ruchy, zaplanowane wcześniej uderzenia etc. Czary goryczy dopełniają pojawiające się co chwilę flashbacki z czasów panowania Alexandra Wielkiego; oczy aż bolą od patrzenia na teatralne, mikroskopijne dekoracje, wyglądające jak wyjęte z reklamy telewizyjnej. Czy znajdzie się coś pozytywnego, co można powiedzieć o tym obrazie? Mimo wszystko tak - przede wszystkim mamy solidny klimat, typowy dla podrzędnego kina kopanego z czasów VHS oraz ładny, wpadający w ucho soundtrack. To by było chyba na tyle, jeśli mowa o walorach. Czy "Miecz Alexandra" warto zobaczyć? Dla zagorzałych fanów Lamasa na pewno jest to pozycja obowiązkowa, reszta spokojnie może sobie ją odpuścić. Nawet miłośnicy C-klasowych gniotów, wygrzebanych z czeluści wypożyczalni wideo nie będą zadowoleni z obcowania z tym dziełem. Moja ocena to jakieś 4/10 z sentymentu do głównego aktora. Mam to na zmasakrowanej kasecie VHS, wydanej przez Vision, lektorem tej wersji jest znakomity Tomasz Knapik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)